Wyjazdy 2018: Różnice pomiędzy wersjami
(→II kwartał) |
|||
Linia 25: | Linia 25: | ||
Zdobycie Wielkiego Moselera (3 480 m) w zasadzie zajmuje nam trzy dni. W piątek na ciężko i ledwo żywi po nocnym dojeździe docieramy do Furtschaglhausu (2 293 m). Podejście było szczególnie męczące, bo pierwsze 500 m przyszło nam deptać po zamkniętym niestety jeszcze dla samochodów asfalcie. Zaraz po założeniu fok czekało nas jeszcze obejście jeziora zaporowego Schlegeisspeicher, a zatem prawie pięć kilometrów po poziomicy na mapie, a w terenie - po rozległych lawiniskach. Dopiero ostatnim etapem było podejście około czterystu metrów po właściwie skiturowym zboczu. | Zdobycie Wielkiego Moselera (3 480 m) w zasadzie zajmuje nam trzy dni. W piątek na ciężko i ledwo żywi po nocnym dojeździe docieramy do Furtschaglhausu (2 293 m). Podejście było szczególnie męczące, bo pierwsze 500 m przyszło nam deptać po zamkniętym niestety jeszcze dla samochodów asfalcie. Zaraz po założeniu fok czekało nas jeszcze obejście jeziora zaporowego Schlegeisspeicher, a zatem prawie pięć kilometrów po poziomicy na mapie, a w terenie - po rozległych lawiniskach. Dopiero ostatnim etapem było podejście około czterystu metrów po właściwie skiturowym zboczu. | ||
− | Cierpliwość została nagrodzona całkowitym brakiem ludzi wokół nas - bo komu by się chciało tyle | + | Cierpliwość została nagrodzona całkowitym brakiem ludzi wokół nas - bo komu by się chciało tyle przebierać nogami? Na dodatek w sobotę mieliśmy świetne warunki na narciarską wędrówkę: słońce, nieznaczny wiatr i niewiarygodnie stabilne warunki lawinowe - tym bardziej, że na mapie zagrożenia lawinowego w Austrii tego dnia przeważały liczby "3" i "4". Ruszyliśmy na najwyższy okoliczny wierzchołek, a zatem wspominany już szczyt Großer Möseler. Droga na tę górę wiedzie najpierw nieco stromymi zboczami wzgórków i dołków wyraźnie polodowcowej doliny. Następnie wyszliśmy na w miarę bezpieczną część lodowca Schlegeiskees, do którego skalną turniczką Felsköpfl (2985) sięga zachodnie żebro odchodzące ze szczytu. Depresja w tym żebrze (którym prowadzi szlak) z oddali wydaje się nam niewiarygodnie stroma. Byliśmy już bliscy zmiany planów na coś mniej stromego - i dopiero kiedy znaleźliśmy się tuż pod Felsköpfl uznaliśmy, że może podchodzenie tą drogą nie jest zupełnym szaleństwem. Narty w każdym razie na ponad godzinę trzeba było zapakować na plecaki, aż do ostatniego wypłaszczenia tuż pod szczytem. To ,,ostatnie wypłaszczenie'', ostatnie 200 metrów pionu wydawało się drobną przeszkodą, ale wysokość trochę nam już doskwierała i wierzchołek osiągnęliśmy około godziny 14:00. |
Ze szczytu mieliśmy widok na pierwszych i jedynych poza nami ludzi, których dane nam było zobaczyć tamtego dnia. Było ich dwóch, jakieś trzysta metrów pod nami. Z tego dystansu jeden wyglądał na dosyć połamanego, a drugi na dosyć martwego. Zauważywszy ślady podejścia biegnące niemal na szczyt i ślady oderwania się deski śnieżnej, nie zastanawialiśmy się długo: ponieważ nie mieliśmy żadnej możliwości bezpiecznego dotarcia do poszkodowanych, wykręciliśmy 140. | Ze szczytu mieliśmy widok na pierwszych i jedynych poza nami ludzi, których dane nam było zobaczyć tamtego dnia. Było ich dwóch, jakieś trzysta metrów pod nami. Z tego dystansu jeden wyglądał na dosyć połamanego, a drugi na dosyć martwego. Zauważywszy ślady podejścia biegnące niemal na szczyt i ślady oderwania się deski śnieżnej, nie zastanawialiśmy się długo: ponieważ nie mieliśmy żadnej możliwości bezpiecznego dotarcia do poszkodowanych, wykręciliśmy 140. |
Wersja z 18:50, 30 kwi 2018
II kwartał
Beskid Śląski - Szczyrk - trening biegowy
Korzystając ze wspólnie spędzanego weekendu, razem z parą biegaczy górskich, zaproszono mnie do wspólnego treningu tzn. oni sobie trenowali a ja walczyłem o życie. Zrobiliśmy 20 km z przewyższeniem ok. 1250 m w czasie około 2,5 godz. Trasa: Szczyrk Migdały na grań i czerwonym szlakiem do przeł. Karkoszczonka – odbicie na Błatnią do schroniska – Klimczok – szlakiem z powrotem do Szczyrku Migdały. Pogoda była bardzo słoneczna, co trochę przeszkadzało. To było moje drugie podejście do biegów górskich, więc tym razem mądrzejszy o doświadczenia lepiej rozłożyłem siły, choć lepiej nie oznacza optymalnie, bo sił starczyło do Klimczoka. Ostatnie około 3 km, gdy zostały już tylko zbiegi i trawersy, pokonywałem na znacznym spadku energetycznym i z bólem brzucha. Tym razem odbyło się bez żadnych kontuzji, zostały jeszcze tylko zakwasy. Jeszcze raz dziękuję Ani i Markowi za zabranie mnie na „trening” i mentalną pomoc w dokulaniu się do końca:)
Beskid Żyw. - Krawców Wierch
Ja: "...Wybierzmy się na bieg górski..." - tu piorunujące spojrzenie Esy; "... no dobra, niech będzie spacer...". Tak więc ze Złatnej fajnym szlakiem wychodzimy wśród szmaragdowych lasów na Krawców Wierch. Przepiękna pogoda a spod schroniska szerokie widoki od Fatry po Beskid Sląski. Dalej wędrujemy na Grubą Buczynę i z niej na przełaj do Złatnej gdzie jeszcze w rzece się ochładzamy. Generalnie w tej części gór bardzo mało ludzi jak na majówkę.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2018/KrawcowWierch
Beskid Śląski - rajd pieszy na Klimczok
Wystartowaliśmy z Brennej czarnym szlakiem, dalej zielonym na Błatnią, gdzie natykamy się na pierwszą dużą falę turystów. Choć była niespełna 10, to już byli mocno rozgoszczeni na ławkach pod schroniskiem. Dalej, wydłużając sobie trasę, poszliśmy szlakiem niebieskim do Wapienicy. Na pierwszym mostku za jeziorem w Dolinie Wapienicy przechodzimy na drugą stronę potoku i wspinamy się żółtym szlakiem na Szyndzielnię, gdzie w schronisku uzupełniamy zapasy picia (choć upał nie był przesadny, to jakimś sposobem 1,5l szybko nam się skończyło...). Później, już dość szybko dochodzimy na Klimczok, gdzie wraz z tłumem turystów wyciągamy nogi na trawie i odpoczywamy. W drodze na Błatnią czujemy już zew powrotu do domu i nogi same zaczynają przyspieszać. W domu podziwiamy czerwone ślady naszej nowej opalenizny 😊
zdjęcia: już wkrótce!
Beskid Mały - rajd rowerowy
W końcu już czas na rower góski. Start w Kozach w Beskidzie Małym. Szlak niebieski w ciekawy sposób trawersuje północne stoki gór i zapewnia czasem emocjonującą a zarazem trudną jazdę. Stoki są tu nadzwyczaj strome i porośnięte pięknym bukowym lasem. Przez rezerwat Zasolnica zjeżdżamy/schodzimy wąską ścieżką pokrytą całunami suchych liści do doliny Soły. Kawałek ruchliwej drogi wzdłuż jeziora Międzybrodzkiego i niezły podjazd najpierw drogą asfaltową a potem "asafaltową" aż do schroniska na Hrobaczej Łące (828). Stąd już ciągły zjazd do Kóz atrakcyjnym dla górskiego "bikera" terenie. Zrobiliśmy ponad 1000 m deniwelacji i "tylko" 20 km lecz bardzo sytych. Cały dzień cudowna pogoda.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FHrobacza
Austria - Alpy Zillertalskie - Großer Möseler
Zdobycie Wielkiego Moselera (3 480 m) w zasadzie zajmuje nam trzy dni. W piątek na ciężko i ledwo żywi po nocnym dojeździe docieramy do Furtschaglhausu (2 293 m). Podejście było szczególnie męczące, bo pierwsze 500 m przyszło nam deptać po zamkniętym niestety jeszcze dla samochodów asfalcie. Zaraz po założeniu fok czekało nas jeszcze obejście jeziora zaporowego Schlegeisspeicher, a zatem prawie pięć kilometrów po poziomicy na mapie, a w terenie - po rozległych lawiniskach. Dopiero ostatnim etapem było podejście około czterystu metrów po właściwie skiturowym zboczu.
Cierpliwość została nagrodzona całkowitym brakiem ludzi wokół nas - bo komu by się chciało tyle przebierać nogami? Na dodatek w sobotę mieliśmy świetne warunki na narciarską wędrówkę: słońce, nieznaczny wiatr i niewiarygodnie stabilne warunki lawinowe - tym bardziej, że na mapie zagrożenia lawinowego w Austrii tego dnia przeważały liczby "3" i "4". Ruszyliśmy na najwyższy okoliczny wierzchołek, a zatem wspominany już szczyt Großer Möseler. Droga na tę górę wiedzie najpierw nieco stromymi zboczami wzgórków i dołków wyraźnie polodowcowej doliny. Następnie wyszliśmy na w miarę bezpieczną część lodowca Schlegeiskees, do którego skalną turniczką Felsköpfl (2985) sięga zachodnie żebro odchodzące ze szczytu. Depresja w tym żebrze (którym prowadzi szlak) z oddali wydaje się nam niewiarygodnie stroma. Byliśmy już bliscy zmiany planów na coś mniej stromego - i dopiero kiedy znaleźliśmy się tuż pod Felsköpfl uznaliśmy, że może podchodzenie tą drogą nie jest zupełnym szaleństwem. Narty w każdym razie na ponad godzinę trzeba było zapakować na plecaki, aż do ostatniego wypłaszczenia tuż pod szczytem. To ,,ostatnie wypłaszczenie, ostatnie 200 metrów pionu wydawało się drobną przeszkodą, ale wysokość trochę nam już doskwierała i wierzchołek osiągnęliśmy około godziny 14:00.
Ze szczytu mieliśmy widok na pierwszych i jedynych poza nami ludzi, których dane nam było zobaczyć tamtego dnia. Było ich dwóch, jakieś trzysta metrów pod nami. Z tego dystansu jeden wyglądał na dosyć połamanego, a drugi na dosyć martwego. Zauważywszy ślady podejścia biegnące niemal na szczyt i ślady oderwania się deski śnieżnej, nie zastanawialiśmy się długo: ponieważ nie mieliśmy żadnej możliwości bezpiecznego dotarcia do poszkodowanych, wykręciliśmy 140.
Dobra wiadomość jest taka, że pierwszy helikopter (z Austrii) pojawił się po dwunastu minutach od odłożenia słuchawki. Okazał się jednak najwyraźniej niewystarczająco wyposażony i musiał polecieć po wsparcie na włoską (a raczej: południowotyrolską) stronę. Po kilkunastu minutach przylecieli austriaccy Włosi i wciągnęli na pokład śmigłowca jednego feralnego skiturowca w noszach, a tego drugiego, bardziej ruchliwego - przy pomocy uprzęży. Z gazet dowiedzieliśmy się później, że nie było aż tak źle, jak się nam wydawało: ten drugi wyszedł z całego incydentu bez szwanku, podczas gdy ten pierwszy w stanie ciężkim - ale żywy - przetransportowany został do szpitala w Innsbrucku.
Cała akcja potrwała godzinę. Na prośbę pogotowia, przez ten czas pozostaliśmy na Moselerze. Jak można się domyślić, te dodatkowe, niecodzienne widoki miały wpływ na naszą ostrożność podczas zjazdu. Mimo wszystko, z naszej strony było jednak nieco bezpieczniej i zjazd ten zaliczamy do najbardziej udanych w sezonie. Był komplet fajnych wrażeń na długim dystansie: miękki, ale nie za miękki śnieg na lodowcu, były widoki i były strome i wymagające fragmenty dla prawdziwych mężczyzn.
Z powrotem w chatce byliśmy dosyć wcześnie, dzięki czemu mogliśmy dosuszyć rzeczy i ugotować obiad na świeżym powietrzu, w promieniach wiosennego już słońca. Prognozy pogody na kolejne dni nie były zbyt optymistyczne. Następnego dnia obudziliśmy się wcześnie rano i ruszyliśmy po betonach w stronę przełęczy Schönbichler Scharte (3081). Nieco nad poziomicą 2700 dopadła nas jednak mgła, co przeważyło szalę plusów i minusów wycieczki i przekonało nas do odwrotu i skierowania się w stronę doliny.
Jak również można się domyślić, zejście w dół do parkingu zajęło nam kilka godzin i było niewiele mniej męczące, niż podejście. Na około godzinę obchodzenia jeziora musieliśmy założyć foki, a ostatnie kilka kilometrów drogi przeszliśmy piechotą. Jeszcze dwa dni wcześniej mieliśmy w planach przeniesienie się do innej chatki, ale przy samochodzie znaleźliśmy się na tyle późno i z tak zniszczonym przez prognozy pogody morale, że postanowiliśmy wdrożyć opcję awaryjną: Naturfreundehaus Kolm Saigurn.
Schronisko to, punkt wypadowy na Sonnblick (3105) i Hocharn (3254) do którego można dojechać samochodem na wysokość 1600 m, wcześniej już dwa razy ratowało nas przy logistycznych awariach. Po raz kolejny udało się nam trafić na międzysezonowy spokój; wzięliśmy najtańszą opcję noclegu, na materacach na strychu i cała sala znów była tylko dla nas.
Wspominana, korzystna wysokość niestety nie wystarczyła, żeby uniknąć deszczu. W nocy lało dosyć konkretnie i na domiar złego było na tyle ciepło, że nie można było liczyć na to, że wyżej gromadzi się dla nas pyszny puch. Rano po śniadaniu ze szwedzkiego bufetu w rzęsistej mżawce i mgle ruszyliśmy na grań względnie łagodnymi, wschodnimi zboczami doliny. Dotarlismy do schroniska Niedersachsenhaus (2471), ostatniego sensownego punktu do osiągnięcia bez zdejmowania nart. Stamtąd prędko zjechaliśmy do samochodu. Śnieg był bardzo mokry, ale jego (ubity i zsiadły) zapas sięgał miejscami dwóch metrów. Jak na pogodę która się nam trafiła - jak na opady deszczu zapowiadane w niemal całej Austrii - i tak byliśmy zadowoleni z naszego dnia. Powrót przebiegł sprawnie, w zasadzie z jednym tylko dłuższym postojem technicznym w Salzburgu. W Katowicach byliśmy jeszcze przed północą.
SŁOWACJA: Tatry Wys. - Łomnicka Przełęcz
To było prawdziwe rozczarowanie. Tydzień upałów zdołał zmasakrować śnieg nawet na nartostradzie w Tatrzańskiej Łomnicy więc zamiast na nartach podchodzimy z buta aż na wys. 1600 m. Potem wprawdzie na nartach lecz pośród wysp kamieni. Ostatni wyciąg na Łomnickie Sedlo (2190) kursował i nawet zjeżdzało tu niezbyt wiele osób. Podchodzimy na nartach na samą przełęcz z zamiarem zjazdu Filmarowym Żlebem do Doliny Zimnej Wody. Kolejnym więc zawodem był brak śniegu w żlebie, na który tak bardzo liczyliśmy. Cóż, zjeżdżamy drogą podejścia kombinując w dolnej części zjazdu od płatu do płatu wykorzystując nawet trawę. W upale docieramy do auta. Zrobiliśmy ok. 1300 m deniwelacji.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FLomnickaPrzelecz
Jura - szkolenie z kartowania PZA
W dniach 7-8 kwietnia w Łutowcu odbył się kurs kartowania jaskiniowego pod szyldem Polskiego Związku Alpinizmu. Sam kurs odbył się w urokliwym budynku starej szkoły, w którym brakowało tylko sprawnego dzwonka, aby mógł obwieszczać początek i koniec zajęć.
Sobotni poranek rozpoczął się od wysłuchania wykładu wstępnego, po którym przystąpiliśmy do praktycznej nauki mierzenia, sporządzania szkiców i notatek terenowych. Zajęcia praktyczne przeprowadzone były w jurajskich jaskiniach: Trzebniowskiej, Ludwinowskiej i Na Dupce. Pomiarów dokonywaliśmy w trzyosobowych zespołach.
Po powrocie z akcji zjedliśmy wspólnie obiad, po którym przystąpiliśmy do opracowywania naszych pomiarów. Aby zobrazować nam to, co przetwarzają specjalistyczne programy do kartowania i aby zyskać świadomość, czym jest otrzymywany przez nich wynik, byliśmy zmuszeni do przeliczenia ich ręcznie w arkuszu kalkulacyjnym. Dla poniektórych osób był to moment, w którym zrozumieli i zobaczyli praktyczne zastosowanie czegoś, na co natknęli się w szkole – funkcji trygonometrycznej. Na szczęście Mateusz miał przygotowane kilka slajdów, dzięki czemu w sposób przejrzysty i łopatologiczny wytłumaczył wszystkim na czym cała ta trygonometria polega. Po wstępnych przeliczeniach nanieśliśmy nasze wyniki na papier milimetrowy oraz dorysowaliśmy to, co zdążyliśmy zanotować z terenu i w ten sposób każda z grup otrzymała swój wstępny plan jaskini. Po zakończonych zajęciach, zorganizowane zostało ognisko, gdzie mogliśmy się lepiej poznać i wymienić się wrażeniami z pierwszego dnia szkolenia.
Następnego dnia ponownie przeliczyliśmy nasze pomiary, ale tym razem za pomocą programu Survex, który w sposób znaczący skrócił czas obliczeń. Kolejnym ćwiczeniem było narysowanie za pomocą programu Inkscape planu naszych jaskiń. Jako podkładka posłużyły nam nasze zeskanowane szkice z poprzedniego dnia.
Na zakończenie zostały nam zaprezentowane metody pomiarów przy pomocy urządzeń elektronicznych, czyli szkicowanie jaskini na komórce bądź palmtopie. Pomiarów ponownie dokonywaliśmy w terenie udając do jaskiń. Dzięki temu poznaliśmy zalety, jak również wady zastosowania nowoczesnych metod pomiarowych. Po powrocie na bazę i zjedzeniu wspólnego posiłku Instruktorzy podziękowali nam za uczestnictwo i nasze towarzystwo rozjechało się w świat. Po tych warsztatach z pewnością będzie nam również łatwiej korzystać z już gotowych planów jaskiń. W kursie wzięło udział 28 osób z 12 klubów zrzeszonych w PZA. Zajęcia prowadzili: Mateusz, Paweł Ramatowski (STJ KW Kraków), Jacek Szczygieł (KKS), Michał Parczewski (ST). Mamy nadzieję, że włożony w nas trud szybko się zwróci na kolejnych wyprawach :)
A po warsztatach znaleźliśmy jeszcze chwilę, żeby się powspinać na Łutowskich skałkach.
TATRY: Czarna na wskroś
Pobudka o godzinie trzeciej, wyjście z domu przed czwartą, trzy godziny drogi i byliśmy na miejscu. Co ważne, byliśmy przed tłumem krokusowiczów, dzięki czemu udało nam się uniknąć całego Armagedonu z tym wydarzeniem związanego. Pogoda ładna, aczkolwiek o tak wczesnej porze jeszcze wszystko pokryte było szronem, a krokusy szczelnie zamknięte. Pod otworem, przygotowani do szybkiej akcji, tylko narzucamy na siebie kombinezony i wskakujemy do dziury. Początek jaskini nadal w sporej mierze pokryty lodem. Cudowne lodowe chłopki napotkaliśmy w Sali Ewy i Hanki, które przez kapiącą z góry wodę przybrały bardzo ciekawe formy, mnie osobiście zafascynował ich rozmiar - były prawie tak wysokie jak ja! Dwuosobowa ekipa pozwala nam na szybkie przemieszczanie się od studni do studni, od prożku do prożku. Obraliśmy drogę przez obejście Komina Węgierskiego, aby trochę urozmaicić tę dobrze znaną trasę. Nie napotykając na żadne przeszkody przemierzamy całą jaskinię, by ponownie wyjść na powierzchnię po około 5 godzinach. Na zejściu trochę czyścimy kombinezony z błota na ostatnich połaciach śniegu (połaciach zmrożonego śniegu) i na spokojnie (bez turystów) możemy pooglądać krokusy. W dolinie napotykamy większą rzeszę turystów niż o poranku, co nie może się jednak nijak równać z tym (brakmisłówczym) co się dzieje kiedy mijamy zjazd na Dolinę Chochołowską.
Kilka fotek: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2Fczarna
SŁOWACJA: Tatry Zach - Brestowa i skrajne Salatyny
W pięknej pogodzie robimy piękną wędrówkę narciarską po dolinie Salatyńskiej. Od dołu podejście czynną nartostradą a dalej stromo na grzbiet Przedniego Salatyna. Łagodną granią osiągamy na nartach Brestową (1934). Śnieg był bajeczny, delikatnie odpuszczony więc zjazd do dol. Salatyńskiej wspaniały. Od zerw skalnych opadających z szczytu wychodzimy jeszcze na przeł. Parichvost by zjechać ponownie. Następnie trawersujemy górne partie doliny (w tym czasie na Salatyna podążała "pielgrzymka" skiturowców) by przedostać się na sąsiednią grań Zadniego Salatyna. Najpierw granią a potem z przełęczy stromo zjeżdżamy do doliny i wkrótce do nartostrady. W kilka chwil jesteśmy przy aucie. Zrobiliśmy ok. 1300 m przewyższenia i 12 km dystansu. Mimo popularności narciarskiej tego terenu udało nam się przebyć trasę w miarę samotnie.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2018/Brestowa
Austria - Goldbergruppe - Skitury i narty
Piątek: Szybka, wieczorna przebieżka do doliny Dosener Tal (Ankogelgruppe). Na oko z 200 m przewyższenia. Powrót o szarówce, bez czołówek.
Sobota: Sprawdzoną dolinę mieliśmy podjechać do Jamnig Hutte i stamtąd ruszyć w góry. Niestety płatna droga okazała się jeszcze zamknięta. Zdecydowaliśmy się pokonać ją na nartach, częściowo skracając sobie przez las. Wielkie lawiniska w tym lesie oraz grzmoty rozmawiających ze sobą we mgle lawin skutecznie przekonały nas, że to nie był dobry dzień na górski wyczyn. Zawróciliśmy niewiele nad chatą i zjechaliśmy drogą, pokonawszy w sumie nieco ponad 500 m deniwelacji.
Niedziela: Pogoda się nieco poprawiła. Z Markiem weszliśmy na Sandkopf (3090). U góry kilka przyjemnych zakrętów w miękkim. W dole śnieg ciężki, trudny i bardzo męczący.
Poniedziałek: Narty zjazdowe po świeżym opadzie na lodowcu Mölltaler. Wykorzystaliśmy prawie cały dzień, przez większość czasu zdjeżdżając poza trasą. Wieczorem domęczamy się jeszcze z Markiem przebieżką na piechotę po górach nad Flattach (aż śnieg zaczął sięgać po kolana). Przy samochodzie spotykamy się z Gośką, która podbiegła to, co my podjechaliśmy do początku naszego spaceru.
Wtorek: szybka przebieżka z Gośką z jeziora w Innerfragant w stronę szczytu Saukopf (2786). Zawracamy z ok. 2600. U góry śnieg łapiący narty, na dole ciężki i topiący się. Pod jeziorem spotykamy się z Markiem i dziećmi wracającym z wyciągów, przepakowujemy samochody i wracamy do Polski.
I kwartał
Jura - jaskinia Szmaragdowa
Urządzamy sobie nocny wypad w okolice Częstochowy. Na pierwszy ogień idzie jaskinia w kamieniu, która od tego momentu dumnie dzierży miano najbardziej śmierdzącej jaskini z jaką kiedykolwiek miałem kontakt. Lokalizacja otworu sprawia, że dziura zionie czymś pomiędzy wilgocią, zgnilizną, pleśnią, a przepoconym żubrem po wiosennych roztopach. Po pokornym przyjęciu reprymendy od księdza z pobliskiej parafii (biegając z czołówkami w nocy, przestraszyliśmy Wiernych i Gosposię), udajemy się w stronę kamieniołomu. Jaskinia Szeptunów: „Są miejsca, w których człowiek czuje się mniej, lub bardziej pewnie, są takie, których unika, są też takie, z których należy natychmiast… oddalać się bez zbędnej zwłoki.” Korytarz wejściowy wali się jak kamienice w Bytomiu: krucho, sypko, niestabilnie, strach dotknąć czegokolwiek. Do tego spory, świeży obryw nie poprawia humoru. Niżej robi się bezpiecznie: jest stabilnie, dolne partie zwiedzamy bez poczucia zagrożenia. Jeziorko zgodnie z przewidywaniami – zachwyca, aż chce się wskoczyć popływać. Zwiedzamy także pozostałe, dostępne korytarze przyjemnie myte, wygodne, aż szkoda, że góra grozi zawaleniem i odcięciem dostępu do tych partii. Droga powrotna na powierzchnię: szczęśliwie górne wyjście stało się drożne, nie musimy przechodzić białym korytarzem. Wdrapujemy się na powierzchnię, grzecznie wracamy do domu. Z jednej strony czuć niedosyt, ale z drugiej szczęście: udało się wyjść i nikt niczym nie dostał w łeb.
zdjęcia:http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2Fszmaragdowa
Tatry - kursanci w Jaskini Kasprowej
Opis pojawi się wkrótce (mamy nadzieję ;] )
Jura - wspinanie w Rzędkowicach
W drodze powrotnej z Forum Speleologicznego zajechaliśmy do Rzędkowic na wspinanie. Kilka stopni na plusie oraz słońce, sprawiło, że na skałach pojawili się najbardziej zniecierpliwieni wspinacze. Iwona i Karol zrobili kilka dróg inicjujących ich sezon wspinaczkowy na skałach Zegarowej i Turni Kursantów. Nawet ja, w pożyczonych butach skusiłam się by przykleić ręce do zimnego kamienia i poczuć mroźny wiatr we włosach na szczycie skały. Popołudnie było bardzo przyjemne o ile zmieniało się miejsce postoju wraz z przemieszczającym się słońcem i do domu wróciliśmy usatysfakcjonowani pierwszym w tym sezonie jurajskim wspinaniem.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2Frz%EAdkowice
II OGÓLNOPOLSKIE FORUM SPELO
Było to już drugie spotkanie, podczas którego spotkali się grotołazi z całej polski, aby porozmawiać na tematy powiązane z jaskiniami. W trakcie weekendu (od piątku) mogliśmy m. in. odwiedzić sztolnię Zofię na Miedziance, do której wejście prowadzi przez naturalną jaskinię. Dla wielu osób, które poza speleologią są związane z geologią była to nie lada ciekawostka, ponieważ łączyła te dwie dziedziny w jednym miejscu, w którym dawniej wydobywano rudy miedzi, a obecnie widoczne są pozostałości zarówno eksploatacji (stare obudowy, chodniki, zniszczenie jaskini) jak i kruszców, w postaci dość charakterystycznych minerałów- malachitu i azurytu, których barwy (odpowiednio intensywna zieleń i niebieski), odcinały się wśród charakterystycznego brązowo beżowego jaskiniowego otoczenia. Samodzielnie wybrałam się jeszcze na wycieczkę szlakiem Archeo- Geologicznym, prowadzącym przez Górę Rzepkę (której szczyt postanowiłam zdobyć).
Pierwszego wieczoru odbyły się również Igrzyska Zacisków, w których miałam okazję wystartować. Zawodnicy (sztafeta) mieli do pokonania skrzynię z labiryntem (dla utrudnienia, przejście w pionie), przejście przez podwieszony tunel z opon, pokonanie zacisku (mój udział) oraz zawiązanie węzła z zawiązanymi oczami.
Drugiego dnia obywały się głównie wykłady, częściowo połączone z warsztatami. Tematy były bardzo różnorodne, odwiedzający mogli wybierać najciekawsze spośród odbywających się różnych paneli: eksploracyjnego, geologicznego, kartograficznego, elektrycznego, przyrodniczego, ratownictwa jaskiniowego, historycznego, sprzętowego,czy spraw KTJ i TPN. Najbardziej pouczającym i dającym najwięcej do myślenia był wykład dotyczący prawidłowego użytkowania sprzętu. Szczególny nacisk położono na pokazanie zużycia sprzętu, które powinno wykluczyć go z użytku, wraz z prezentacją uszkodzeń. Na koniec mogliśmy zobaczyć kilka sztuk przyrządów, które zostały odebrane właścicielom, ze względu na zbyt duże (niebezpieczne!) zużycie. Sprzęt taki, w zestawieniu z historią wypadku do jakiego się przyczynił, spowodował, że sama postanowiłam stać się mniej pobłażliwa dla mojego szpeju i jak najszybciej spojrzeć na niego krytycznym okiem.
A wieczorem! Wieczorem odbył się Bal Grotołaza!
Wydarzenie o tyle ciekawe, że zobaczyliśmy siebie (grotołazów) w strojach odświętnych, ładnym uczesaniem i często nawet makijażem! W trakcie balu zostały rozdane nagrody z konkursów kartograficznego i fotograficznego oraz uczczone zostało 40-lecie wyprawy Picos de Europa. W trakcie prezentacji książki, jaka została wydana z okazji tego wydarzenia, złożone zostały podziękowania dla wszystkich, którzy swoimi wspomnieniami i informacjami wspomogli jej powstanie. Wśród wymienionych był m. in. Rysiek Widuch.
W niedzielę, jednym z prelegentów był Mateusz, który prowadził wykład oraz warsztaty z fotogrametrii.
Prawie wszyscy Nockowicze opuścili Forum wczesnym popołudniem, żeby wykorzystać jeden z pierwszych ,,wiosennych” dni w tym roku.
Zdjęcia:http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2Fforum
SŁOWACJA: Tatry Zach. - skitura na Ostrą
Ostra (1764) to najwyższy szczyt w południowej grani Siwego Wierchu, który właściwie niczym szczególnym się nie wyróżnia. To było nasze drugie podejście bo przed 6 laty trafiliśmy tu na czysty lód (w ten pamiętny weekend zginęło w Tatrach 6 osób). Podchodzimy z Jałowca a na śnieg trafiamy dopiero na wys. 1100 – 1200 m. Po przerywniku w Chacie na Narużim idziemy w stronę szczytu. Śnieg i tym razem nie był przyjazny. Twardy, czasem zlodzony. Tym razem jednak na nartach udaje nam się wejść na górę. Zjazd generalnie drogą podejścia z małymi odchyłami. Ostatnie pół godziny schodzimy „z buta”. Zrobiliśmy ok. 1100 m przewyższenia i 14 km dystansu.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FOstra
Tu bardzo ciekawy album Andrzeja: https://photos.app.goo.gl/pyQ6ngIkut6golL83
Beskid Żyw. - polskie Pilsko
Na szczęście Pilsko jest dość rozległe więc można sobie wymyślać nowe warianty wycieczek. Tym razem podchodzimy wzdłuż potoku Glinne (gdzieś w połowie podjazdu między Korbielowem a przeł. Glinne). Podejście ciekawe i zróżnicowane. Na dole temp. wynosiła -10 st., u góry na szczycie bardzo mocny wiatr potęgował przenikliwe zimno. Należy tu podziwiać naszego kolegę, który zapomniał plecaka i w lekkim stroju zdobył również szczyt. Z granicznego Pilska (1533) zjeżdżamy do schroniska na Hali Miziowej gdzie przychodzimy do siebie. Tu też spotykamy naszego kolegę Jerzego Urbańskiego (weterana taternictwa jaskiniowego), który zaprasza nas na kawę do Sopotni. Dalej zjeżdżamy nartostradą do Korbielowa przez Buczynkę z pieszym epizodem w środku gdzie było za mało śniegu. Jeszcze przeskok do Sopotni (już autem) na rzeczoną, wspaniałą kawę (dzięki Jurek!) a potem do domu w coraz bardziej padającym śniegu. Zrobiliśmy ok. 900 m przewyższenia i 12 km dystansu (ja dodatkowo 3 km biegu po auto)
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FPilsko
Tatry - kursanci w jaskini Miętusiej
Opis Sylwka:
Krok za krokiem. Idę. Wśród rozwianego wiatrem śniegu, w ślad za rysującymi się przede mną sylwetkami towarzyszy, do miejsca, którego szczerze nienawidzę miłością wielką – do jaskini. Dziesięć miesięcy minęło od ostatniej mojej wizyty w tatrzańskich podziemiach i musze przyznać, że mi tego brakowało. Tym bardziej się cieszę, że za sprawą zrządzenia losu mój rozbrat z jaskiniami zakończył się akurat w dzień moich urodzin. Czy można sobie wyobrazić lepszy i bardziej oryginalny sposób na spędzenie takiego dnia? Raczej trudno.
W drodze do Jaskini Miętusiej Mateusz radośnie stosował wszystkie swoje metody dezorientacji tegorocznych kursantów. A to zagadał Adama i ten minął właściwe skrzyżowanie ścieżek. A to wyrażał tak samo wielkie zdumienie na każdą sugestię Magdy, w którym kierunku powinniśmy pójść. Najbardziej rozwalił mnie jednak po dotarciu pod otwór, gdy wraz z Asią wyraźnie próbował dać do zrozumienia, że to nie ta jaskinia. To skubańce dwa! W zeszłym roku aż na takie testy psychologiczne nas nie wystawiali.
Do środka wszedłem przedostatni. Asia zamykała nasz pochód. Zejście Rurą sprawia masę frajdy. Trochę zjeżdża się na tyłku, trochę pełza. Ot, taka ekstremalna wersja ślizgawki dla dzieci. Uwielbiam. Na końcu krótki odcinek do zjechania po linie, który poręczowała Magda. Trochę była na początku niepewna, ale poradziła sobie dobrze i wkrótce doszliśmy do Wiszącego Syfoniku. Za Chiny nie pamiętałem go z zeszłego roku. Może był płytszy? Nie wiem, ale tym razem tarasował całe przejście, a głęboki był na tyle, że sięgnąłby mi do pasa. Pokonanie go wymagało czułego objęcia się ze ścianą i wykazaniem się odrobiną cyrkowej gibkości w przebieraniu nóżkami na niewielkich występkach skalnych. Wszystkim nam się to udało, choć nie obyło się bez pomocy Mateusza, który ze swoim typowym uśmiechem na ustach przeskakiwał z jednego brzegu na drugi jak kozica górska. Salę bez Stropu minęliśmy bez zbędnej zwłoki i kursanci rozpoczęli poręczowanie kolejnych odcinków. Dotarłszy do Błotnych Zamków od razu usłyszałem, że w Wielkich Kominach leje, że łooO. Adam próbował się tam jeszcze wpakować, ale po ledwie paru minutach Mateusz zarządził odwrót. Deporęczowaniem zajął się Adam z Magdą, tymczasem ja, Asia i Staszek wróciliśmy do Sali bez Stropu. Zgasiliśmy czołówki i tak bez słowa siedzieliśmy przez długie minut. To chyba jedna z najlepszych chwil jakie mogą przytrafić się w jaskini. Całkowita ciemność sprawia, że człowiek przestaje postrzegać siebie samego materialnie, staje się wirującym zlepkiem myśli w środku nieskończonej przestani. Przynajmniej ja tak mam. W końcu jednak ekipa deporęczycieli nas dogoniła i wraz z ostro tnącymi światłami czar prysł. O dziwo Mateusz zdecydował o całkowitym odwrocie. Trochę mnie to zdziwiło, bo w analogicznej sytuacji rok temu mnie przewalcował jeszcze Trzema Królami. Z drugiej strony nie trzeba zawsze siedzieć w jaskini do oporu, więc przyjąłem tę decyzję, podobnie jak pozostali, z zadowoleniem.
Wyjście Rurą to trudna sprawa. Wydaje się ze dwa razy dłuższa niż gdy się schodzi nią w dół. Ciasno, ściany oblodzone. Nogi ślizgają się we wszystkie strony, wór zahacza o każdy kamyczek i klinuje się, gdzie tylko może. Wychodzę na powierzchnię jako pierwszy. Wciąż jest widno, co jest miłą odmianą w zimowych wyprawach speleologicznych.
W drodze powrotnej zastanawiam się co dalej. Na razie nie mam pojęcia, ale Szmaragdowe Jeziorko przywołuje miłe wspomnienia.
Spostrzeżenia Magdy:
1. Jaskinie mogą być trochę jak plac zabaw, po którym trochę bardziej boli du** :)
2. Zjeżdżanie rurą nie ma wiele wspólnego z aquaparkiem, poza wodą oczywiście.
3. Zjeżdżanie rurą jest fajne, wychodzenie z powrotem niekoniecznie.
4. Trzeba się trochę pomęczyć i zmoczyć by dojść do pięknego zjazdu w studni, gdzie pod nogami i wokoło przestrzeń i to uczucie wolności połączone z prawdziwą frajdą!
5. Z praktycznych obserwacji: tarzając się w wodzie, uważaj by nie wlała Ci się do wora. Na pranie liny przyjedzie jeszcze czas ;)
6. Odgłos lejącej się w jaskini wody nie pomaga.
7. W jaskiniach też może przydać się no hand (jeśli potrafi się go zrobić) przy przechodzeniu obok jeziorek.
8. Trzeba uczyć się węzłów, och tak. Rozwiązywanie zaciśniętej podwójnej 8 to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej.
9. Deporęczowanie jest fajnie, jesteś na końcu, jest cicho i przyjemnie. A potem zdajesz sobie sprawę, że poza wciągnięciem do góry swojego d**ska trzeba wciągnąć też mokre liny :)
10. Bycie kierownikiem ma swoje zalety i wady. Ciekawe doświadczenie, ale trzeba się bardziej postarać i lepiej przygotować, no i zadbać o posłuch w grupie, z czym bywa różnie ;P Następnym razem mam nadzieję pójdzie z górki!
Tatry - szkolenie zimowo-lawinowe
Opis wkrótce. Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2Fzima_kurs
Będzin – Jaskinia Naciekowa, Jaskinia Moherowych Beretów
Sobotni poranek spędzamy w okolicach Będzina sprawdzając, na ile sprawnie jesteśmy w stanie trafić pod otwory pomniejszych dziur.
Odwiedzamy Jaskinię Naciekową: niewielka, krucha, z przysypanym przejściem do dolnych partii. Trafiamy pod otwór Jaskini Moherowych Beretów której nie udaje nam się zwiedzić – studnia wejściowa jest zasypana.
Na pocieszenie jedziemy do Będzina, gdzie na terenie Grodźca zwiedzamy nieczynną cementownię.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FBedzin
Tatry - od Rysów do Grzesia
Za cel obraliśmy sobie narciarską wędrówkę przez polskie Tatary poczynając od Rysów (2499) a kończąc na Grzesiu (1653). Pogoda i śnieg nie były wymarzone więc na bieżąco korygowaliśmy trasę (w dużej mierze na łatwiejszą) aby bezpiecznie przebyć góry. W ciągu 4 dni pokonaliśmy 80 km i 5500 m przewyższenia. Spaliśmy w schroniskach w Morskim Oku, Kondratowej i na Ornaku.
Z ciekawostek:
Na Rysy w pierwszy dzień weszliśmy w kiepskiej pogodzie bez nart (zostawiliśmy je pod rysą). W trakcie podejścia spotkaliśmy kilka osób i grupkę Słowaków zjeżdżających jak się później okazało z tego samego miejsca co my później. Zjazd do Moka trudny z uwagi na śnieg o charakterze szreni łamliwej.
W drugi dzień próbowaliśmy się przedrzeć przez Szpiglawoą przeł. lecz załamanie pogody i kiepski do zjazdu śnieg owocował zmianą trasy. Zjazd do Moka to walka przed upadkiem na chwytającym narty śniegu. Potem w dół doliny i długim szlakiem przez Rówień Waksmundzką do Murowańca, zjazd do Kuźnic i podejście już po ciemku do schroniska na Kondratowej gdzie śpimy na glebie.
W trzecim dniu przy prószącym śniegu lecz dodatniej temperaturze podejście na przeł. Kondratową i ładny zjazd Głaźnym Żlebem do dol. Małej Łąki. Krótki etap kończymy w schronisku na Ornaku gdzie też śpimy na glebie
W czwarty dzień przy ładnej pogodzie przechodzimy przez Iwaniacką Przeł. i zjeżdżamy do Chochołowskiej w parszywej szreni łamliwej (efekt ocieplenia i nocnego przymrozku). Przy schronisku spotykamy Zosią Gutek i Jurka Ganszera z Speleoklubu Bielsko-Biała, którzy dzień wcześniej startowali w Memoriale Strzeleckiego. Wzrastająca szybko temperatura puściła śnieg ale też zwiększyła stopień lawinowy na III. Zjazd Z Grzesia po miękkim śniegu okazał się i tak najlepszy. Na nartach po śnieżno-wodnej brei docieramy do parkingu.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2018/Tatry_polskie
Filmik: https://drive.google.com/file/d/1RwLZtAequ6ysXXhCchVB1Us4SADesdVi/view?usp=sharing
Sudety - Jaskinia Niedźwiedzia w Kletnie
W Niedźwiedziej byłem po raz pierwszy w życiu i jestem skłonny uwierzyć, że jest to najładniejsza jaskinia turystyczna w Polsce - nawet w części turystycznej! Głównym celem piątkowego wyjścia było wykonanie pomiarów struktur tektonicznych. Praca przebiegała jak zwykle w zespołach dwójkowych, złożonych każdy z utytułowanego naukowca i utalentowanego skryby. Ja przy okazji tej pracy wykonałem zdjęcia do modelu fotogrametrycznego małego fragmentu jaskini. Mając do porównania starannie wykonane pomiary struktur będziemy mogli teraz bardziej obiektywnie ocenić dokładność "trójwymiarowych obrazków", którymi od kilku miesięcy się fascynuję. Podczas tej sesji odwiedziliśmy te nudniejsze partie jaskini, ale przynajmniej trochę się poruszałem i poprzeciskałem.
Beskid Żywiecki - skitur na Rysiankę
Wyjazd najwcześniej zaczął (i najpóźniej skończył) Heniu, który zobowiązał się zebrać całą ekipę. Po drodze dołączył do nas Andrzej. Od samego początku ciesząc się dobrej pogody, dojechaliśmy do Zlatniej. Tam trochę ze strachem w oczach, próbujemy dojechać jak najbliżej śniegu na niebieskim szlaku. Jak to bywa ze strachem i wielkimi oczami, narty możemy założyć od razu po zejściu szlaku z drogi w las.
Podchodzimy bez pośpiechu, pozwala nam na to dobra pogoda - ciepło! widoki! widoczne Tatry!! Robiąc po drodze parę postojów na śniadanie, podziwianie widoków, ogarnięcie niesfornego sprzętu, czy wymyślenie, jak przedrzeć się pomiędzy powalonymi drzewami lub ponad strumyczkami. Jako że nie wszyscy jesteśmy jeszcze w pełni władcami naszych nart i nie zawsze wychodziło nam tak jak zaplanowaliśmy, to efekty były nie raz powodem wybuchów śmiechu pozostałej części ekipy.
Przed Halą Lipowską, ścięliśmy szlak i podeszliśmy dość stromą przecinką. Po przerwie w schronisku, weszliśmy na żółty szlak, którym jeszcze musieliśmy podejść do najbliższego zjazdu. Foki ściągnęliśmy na połączeniu z zielonym szlakiem, przekonani, że od tego miejsca czekają nas same zjazdy…. Przekonanie umarło dość szybko i dlatego krótkie fragmenty podejść pokonaliśmy na nogach, żeby nie tracić czasu na przyklejanie i odklejanie fok.
Ze szlaku zjeżdżamy koło Hali na Zapolance i dalej w dół drogą, łąką, a pod same auta dość stromym zjazdem.
Zdjęcia:http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2Fhala%20lipowska
Tatry Zach. - przez Ciemniak i Małołączniak
Z domu wyjechaliśmy o 4 rano co przekładało się na adekwatną temperaturę, która w Kirach wyniosła -23 st. Podejście na Ciemniak nas rozgrzewa gdyż tempo nie było znów takie spacerowe. Pogoda była wymarzona. Słonecznie i bezwietrznie. Z Ciemniniaka (2096) na Krzesanicę (2122) i dalej zjazdem na fokach na Litworową Przeł. i krótkie podejście na Małołączniak (2096). Stąd już zaczynamy prawdziwy zjazd, który jak się okazało obfitował w wiele ciekawych wrażeń. Do Kobylarza zjazd po wywianym do kamieni i lodu zboczem poprzecinanym poprzecznymi pryzmami odłożonego śniegu. W samym żlebie śnieg również trudny (akurat zaczęło operować tu słońce) od twardej lodoszreni do łamiących się płyt. Dopiero w dolnej części żlebu niezły puch, którym śmigamy wprost do Wielkiej Świstówki. Ostatni odcinek stromy i wąski między kosówkami i drzewami. Potem krótkie podejście i walka w Wantulach. Wykroty i mnóstwo powalonych świerków stanowiły nie złą łamigłówkę, z którą jakoś sobie poradziliśmy osiągając halę w dolinie Miętusiej. Potem przyjemny zjazd po ścieżce przedeptanej zapewne przez grotołazów. Wkrótce zjeżdżamy do dol. Kościeliskiej gdzie lawirując wśród tabunów ludzi docieramy do wylotu doliny. Zrobiliśmy niemal 1400 m deniwelacji i 16 km dystansu.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FCiemniak
Tatry Zachodnie - Skitur w dolinie Jarząbczej
Pogoda znów trafiła się nam niezła. Początkowo myśleliśmy o Jarząbczym czy Kończystym, ale z uwagi na skomplikowane warunki śniegowe ostatecznie nie decydujemy się na wyjście na żaden znany szczyt. Sam zjeżdżam z wysokości około 1850 m, a Monika czeka na mnie trochę niżej. W dolinie już śnieg bardzo dobry, przez kilkanaście minut szusujemy z dużą przyjemnością po miękkim.
Tatry Zachodnie - Skitur na Spaloną Kopę
Tak, mam swoje ulubione miejsca w Tatrach i dolina Rohacka jest jednym z nich. Ma same zalety. Ludzi mało. Na nartach można po niej chodzić legalnie. Późniejszą zimą, w braku śniegu w lesie jest do wykorzystania nartostrada. Dojazd od nas jest bez korków, można daleko wjechać w dolinę i dzięki temu mniej deptać po płaskim. Przy parkingu jest Pensjonat Szyndłowiec, w którym serwują najlepszą zupę czosnkową, jaką znam. Wracając, można zrobić zapas Kofoli.
Tym razem wybiegam na Spaloną Kopę, może nie na czas, ale tak dosyć szybkim tempem. Wycieczka wraz ze zjazdem zajmuje mi 3h 20m. Pogoda cudna, choć warunki śniegowe nazwałbym skomplikowanymi. Sporo zmienności, wiele różnych rodzajów śniegu w niespodziewanych miejscach.
Tatry Zachodnie - Kondracka Kopa
Przed spotkaniem KTJ z dyrekcją Tatrzańskiego Parku Narodowego wybiegam prędko na Kopę przez przełęcz pod Kondracką Kopą. Bardzo dobra, szybka wycieczka z wyśmienitą pogodą i dobrymi warunkami śniegowymi. Aż szkoda, że byłem sam i bałem się bardziej szaleć. No i jedynie słuszny wniosek jest taki, że należy pracować w soboty i niedziele, a jeździć w góry w poniedziałki i wtorki...
Jura - na rowerze i nartach
Na rowerze startuję z Ryczowa. Wszystko ośnieżone choć nie zbyt głęboką warstwą. Szlakami przez lasy (po drodze zaglądam do jaskini na Biśniku) dojeżdżam do Smolenia wysilając się czasem więcej niż zwykle (buksowanie koła w śniegu). Aby sobie urozmaicić podróż w Smoleniu wypożyczam narty i godzinę szusuję na 400-metrowym stoku co jak na Jurę jest całkiem fajnym miejscem. Do Ryczowa wracam od północnej strony. Było -13 st. W sumie fajna przebieżka po zimowej Jurze.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2018/Smolen
Tatry Zachodnie - Skitur na Wyżnią Kondracką Przełęcz
Trzaskający mróz ustępuje wraz ze zdobywaną wysokością i gdyby nie spokojny, ale jednostajnie mroźny wiatr na grani, może i dałoby się zajść aż na Kopę. Przez ten wiatr i przez kurczący się czas, zjeżdżamy w każdym razie już z Wyżniej Kondrackiej Przełęczy, a zmęczony Marek nawet z nieco niższa. Warunki śniegowe nad Głazistym Żlebem bardzo dobre, udaje się tam kilka bardzo przyjemnych skrętów.
Tatry Zachodnie - Kasprowa Niżnia
Pierwotnie miała być Miętusia, bo już od jesieni miałem wielką ochotę na odwiedzenie Rury. Okazało się jednak, że w jaskini ma miejsce jakieś rozbudowane szkolenie GOPR, wobec czego zapisaliśmy się na Kasprową Niżnią. W systemie TPN widniały jakieś dwie pomniejsze ekipy, ale jednak wyszedłem z założenia, że w Kasprowej miniemy się z łatwością, a w Miętusiej pewnie zamarzniemy czekając na mrozie, albo co gorsza - w przeciągu.
W Komorze Wstępnej zastajemy lekko podmarzającą dwójkę z folią NRC i śpiworami w pogotowiu. Szybko okazuje się, że trafiliśmy w sam środek manewrów Grupy Ratownictwa Jaskiniowego. Korzystając ze znajomości, załatwiam naprędce specjalne zezwolenie na przemknięcie się obok ćwiczeń. Musimy solennie obiecać, że nie będziemy przeszkadzać, że nie urwiemy kabla od telefonu i że w razie czego, damy pierwszeństwo noszom. Nie mając specjalnego wyboru, dopakowujemy do worów puchówki i pobieramy cukier od ekipy łacznościowej. Los czasami podąża dziwnymi ścieżkami: to, że zapomnieliśmy posłodzić czarną herbatę w termosie początkowo było dla nas zmartwieniem, ale szybko okazało się we wspaniały sposób nadać sens wniesieniu cukru do jaskini przez dwójkę grupowych ratowników. Żadne z nich bowiem nie słodziło.
Koniec końców dotarliśmy do Komory Gwiaździstej. Przypomniało mi się, że za Zapałkami to nawet znajduje się kawałek całkiem fajnej jaskini, w której można się trochę poczołgać, pomęczyć i pobrudzić. Po drodze "tam", jak i "z powrotem" minęliśmy kilku znajomych, najpierw w punkcie cieplnym w Sali Rycerskiej, a potem w roju kłebiącym się wokół noszy nad Wielkim Kominem. Zanotowaliśmy kilka obserwacji społecznych o fenomenie GRJ-u: oczywiście na wierzchu widać przede wszystkim wymianę doświadczeń, uczenie się logistyki, doskonalenie się w technikach i bardzo słuszne przygotowywanie się na okoliczność wypadku na jednej z licznych polskich wypraw eksploracyjnych. Sądząc jednak po tym, że tak wielu ludzi pozostawało w jaskini mimo zakończenia przydzielonego im zadania, zaryzykuję stwierdzenie, że nie bez znaczenia chyba jest i charakter tych manewrów. Niczego nie ujmując samej akcji - bo na ratownictwie się nie znam - to momentami miałem wrażenie, że ćwiczenia są też świetnym pretekstem i powodem, żeby pójść znowu do tej samej jaskini w znowu tej samej grupie znajomych, bez specjalnego męczenia się (jak na akcjach sportowych) i bez odpowiedzialności (jak na akcjach kursowych). W tym kontekście GRJ wypełnia próźnię w szerszym sensie. Ciekawe!
Beskid Żyw.-Skitur na Rysiankę
Przyjemny skitur z Złatnej wpierw różnymi dziwnymi zakosami na Halę Lipowską, później na Rysiankę i do schroniska poniżej. Większość wycieczki spędzamy w towarzystwie naszej trójki, natomiast w schronisku zastajemy istny nalot skiturowców. Śnieg prószy dość intensywnie. O ile do góry poruszamy się własnym, wytyczonym szlakiem, to na dół "zjeżdżamy' głównie szlakiem czarnym. Na zjeździe nie poszaleliśmy, ale i tak było bardzo przyjemnie.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FRysianka%20i%20Lipowska
Tatry Wysokie - Rysy
Wyjeżdżamy w piątek chwilę po północy i jedziemy po Bogdana. O 01.00 już w trójkę mkniemy na Łysą Polanę. Droga mija spokojnie i szybko, z jednym postojem na małe co nie co. Warto tu wspomnieć, że Mc, w którym jedliśmy, był otwarty o 2 nad ranem pomimo zapewnień Asi, że jest zamknięty. Warto wspomnieć ponownie, że jedzenie o tej godzinie nie jest dobre, a konkretnie mało wypieczone. Na Łysej polanie jesteśmy chwilę po godzinie 4. Zostawiamy samochód na parkingu, szybko się ogarniamy i startujemy. Droga do Morskiego oka mija szybko, w kontemplacji z małymi przerwami na rozmowy. Dochodząc do schroniska jesteśmy pierwszą ekipą wybierającą się tego dnia na Rysy. Po przepakowaniu sprzętu wychodzimy już jako druga ekipa za pierwszą pięcioosobową wyposażoną jakby szli przynajmniej na K2, tylko butli nie widziałem.
Przechodząc przez taflę Morskiego Oka, docieramy do pierwszej tego dnia drogi pod górkę, prowadzącą do Czarnego Stawu Pod Rysami. W rakach idzie się bardzo pewnie, przez co bardzo szybko jesteśmy już przy zamarzniętym brzegu. Czekam na resztę i razem ruszamy na przeciwległy brzeg.
Tu Asia decyduje się wrócić do schroniska, a ja z Bogdanem mkniemy pod górę za ekipą przed nami. Droga do góry jest w miarę wydeptana, przez co idzie się bardzo wygodnie pod warunkiem, że nie stawi się stopy tylko troszkę za bardzo poza nią, co grozi wpadnięciem po pas w śnieg. Kilka razy po drodze odpoczywamy, przez co mija nas kilka osób. Ze dwa razy czekam na Bogdana dłużej. Gdy spotykamy się po raz kolejny Bogdan „daje mi pozwolenia abym szedł” i spotkamy się na szczycie. Ruszam więc pod górę i mijam po drodze wszystkich, który podczas odpoczynku wyprzedzili nas, a także rzeczoną pięcioosobową ekipę, która ze schroniska wyruszyła przed nami. Na szczycie jestem sam, dopiero po chwili dochodzi pozostała reszta. Robię kilka zdjęć choć pogoda jak zawsze była kapryśna i nie pozwoliła podziwiać widoków. Ranek dawał nadzieję, a przedpołudnie wszystko zweryfikowało. Przechodzę jeszcze na Słowacką stronę, kilka smsów , telefon i zaczynam schodzić.
Schodzę do łańcuchów i czekam na Bogdana, który po kilku(nastu?) minutach pojawia się na horyzoncie oznajmiając, że ma skurcz nogi :) Razem ponownie wchodzimy na szczyt, kilka zdjęć, pogoda bez zmian. Zaczynamy schodzić. Na szlaku zaczyna robić się tłoczno. Przed nami kilka osób schodzących na dół, i kilkanaście idących do góry. Gdy przed nami robi się pusto i stwierdzamy, że szlak jest na tyle stabilny decydujemy się na tzw „zjazd na dupie”. Tym sposobem na dole (w Morskim Oku) jesteśmy w nieco ponad godzinę. Przed nami kilka osób robi podobnie, reszta za nami o dziwo również. W schronisku spotykamy się z Asią i całym dzikim tłumem turystów. Wchodząc do schroniska przez drzwi musiałem wypuścić 14 osób, a po wejściu do środka i tak nigdzie nie było miejsca. Przepakowujemy się, jemy na szybko i zaczynamy wracać drogą do samochodu. W dół droga mija jakoś wolniej, kilka razy myślę, że dobrze byłoby mieć ze sobą narty, żeby zjechać tym odcinkiem, no ale cóż... Zaczyna prószyć śnieg. Na parkingu szybko się przebieramy i wracamy na Śląsk.
To był bardzo dobrze spędzony piątek.
zdjęcia:http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FRysy
Beskid Żyw. - skiturowy wypad na Ryczerzową i Switkową
Z Soblówki na przeł. Przysłop. Dalej trawersem do bacówki na Rycerzowej gdzie robimy sobie krótki odpoczynek. Potem podejście na Ryczerzową (1226) i fajny zjazd z powrotem na przeł. Przysłop. Dalej bardzo strome podejście na graniczny szczyt Switkowej(1086) i przepiękny zjazd rzadkim bukowym lasem do polany Królowej i dalej do Soblówki. U góry śniegu sporo, niżej gorzej ale do auta docieramy na nartach.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2018/OkoliceRycerzowej
Jura - Jaskinia w Straszykowej Górze, Jaskinia z Kominem
Urządzamy sobie po pracy szybki wypad za Ogrodzieniec. Pogoda sprzyja, sporo śniegu, lekki minus, ciemności dookoła. Jaskinia w Straszykowej Górze zaskakuje: po średnio przyjemnej pierwszej części, na dłużej zatrzymujemy się w dalszych, mytych korytarzach. Bogdan jako jeden z najszczuplejszych w ekipie udowadnia, że miejsce które określiliśmy jako niedostępne jest do przejścia i prowadzi do bardzo przyjemnego kominka, w którym spędzamy sporo czasu. Ogólnie jaskinia zachwyca, opuszczamy ją ze smutkiem i kierujemy się przez Schronisko na Straszykowej Górze (IV) w stronę Jaskini z Kominem. Droga do schroniska bez większych przeszkód, obiekt przyjemny, malowniczy, trzeba o nim pamiętać na przyszłość – świetna miejscówka na piknik albo odpoczynek. Dalszy przemarsz do Jaskini z Kominem już z atrakcjami: próba skrócenia drogi owocuje przedzieraniem się przez krzaki, las, wiatrołomy, bagna, a nawet momentami wydawać by się mogło, że także przez pustynię.
Finalnie docieramy pod otwór: jaskinia brzydka i brudna jak noc w Sosnowcu, ogólnie ciasno i zero atrakcji. No, może poza udowodnieniem przez Pitera, że naprawdę nie warto pchać się głową w dół. Odpuszczamy przejście wszystkich korytarzy – droga do lewego ciągu jest tak ciasna, że Berkowa przy niej to autostrada.
Po wyjściu z jaskini próbujemy kierować się do samochodów (próbujemy – słowo klucz). Prowadzeni GPSem na którym niechcący coś mi się nacisnęło, zwiedzamy solidny kawał lasu, przecierając szlaki które nie widziały człowieka od czasu, gdy praludzie biegali po dziczy odziani w skóry z mamutów i rzucali w małpy kamieniami. Ostatecznie odnajdujemy samochody, wracamy do domów bez większych urazów i odmrożeń.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2Fstraszykowa
SŁOWACJA: Diablak i Cyl na skiturach
Trójka lawinowa w Tatrach jak zwykle o tej porze roku pokrzyżowała plany przejścia dłuższej skitury. W zamian wybraliśmy masyw Babiej Góry od południowej strony, który gwarantuje największe możliwości w Beskidzie. Wycieczkę rozpoczynamy przy schronisku w „słonej wodzie”, następnie czerwonym szlakiem na Cyl (Mała Babia), zjazd na przełęcz Brona i podejście na Diablak (Babią Górę). Zjazd z szczytu - chyba najlepszym dla skiturowca – żółtym szlakiem. Pogoda nie popisała się tym razem – widoków mało, mocny wiatr na szczytach i spory mróz. Dystans tury 20 km i przewyższenie 1100 m.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FBabiaGora
Tatry Zach. - jaskinia Kasprowa Niżna
Niedziela, 11.02.2018. O godzinie 5:55 dzwoni budzik. Jakimś cudem wstaję po pierwszym dzwonku. To chyba efekt uboczny wczorajszego dnia - po wizycie w Jaskini Zimnej padliśmy jak muchy. Jeśli dodać do tego szczyptę adrenaliny na myśl o dzisiejszej akcji, w efekcie poranna pobudka idzie lepiej niż się tego spodziewałem.
To dopiero nasza trzecia akcja w Tatrach, ale już nabieramy wprawy w tym speleoceremoniale. Plecaki i szpej wzorcowo spakowane wieczorem, ciuchy na wyjście przygotowane. Dorzucamy potrzebne liny do wora, jemy śniadanie i ekipa jest gotowa do wyjścia. Pomimo, że za oknem przyjemny mrozik - skład ekipy trochę stopniał. Na niedzielne wyjście do Kasprowej Niżniej wychodzimy w trzyosobowym składzie - Rysiek (instruktor), Iwona (koleżanka z wcześniejszego kursu) i ja. Czyli w dniu dzisiejszym zapowiadają się zajęcia indywidualne.
Podjeżdżamy do Kuźnic i dziarskim krokiem ruszamy zielonym szlakiem w stronę Myślenickich Turni. Śnieg skrzypi pod nogami, mocne słońce sprawia, że zimowa szata gór nabiera dużego uroku. Dojście do otworu bezproblemowe i bardzo przyjemne.
Przebieramy się w jaskiniowe wdzianka, sprawdzamy czołówki, szpeimy się i po chwili ruszamy w mniej-lub-bardziej nieznane! Pierwsze ruchy idą mi trochę opornie, czuję zmęczenie po wczorajszym dniu. Ale problem szybko znika, po raz kolejny potwierdza się stara zasada, że zakwasy najlepiej rozchodzić. Iwona zasuwa do przodu jak dzik lub raczej jakaś łasica. Sprawnie pokonuje kolejne metry metry jaskini, przeciska się gdzie jest wąsko, przeskakuje tam gdzie mokro. Staram się dotrzymać jej tempa, znajdując jednak chwilę czasu na nacieszenie się jaskinią, szczególnie, że jest zupełnie inna od wczorajszej Zimnej (a raczej Błotnej). Pokonujemy razem kolejne fragmenty, całkiem sprawnie poręczujemy trudniejsze miejsca. Chwila zawahania przed wejściem do Gniazda Złotej Kaczki... Ufff. Suchutko! Nawet czołganie się jest całkiem przyjemne, bo spąg jest pokryty czystym, drobnym piachem. Krótki, łatwy prożek do pokonania (II) i po chwili jesteśmy w Sali Rycerskiej. Dogania nas Rysiek. Po zerknięciu na zegarki stwierdzamy, że możemy się z czystym sumieniem rozsiąść na chwilę. Wciągamy przekąski i idziemy sprawdzić co się czai za Wiszącym Jeziorkiem. Udaje się nam przejść bez kąpieli słynne Zapałki, ale dalej odpuszczamy, tłumacząc sobie, że musi pozostać jakiś niedosyt na przyszłość. Wracamy do Sali Rycerskiej znów ćwicząc zapieraczkę. Dostajemy drugie zadanie - sprawdzić korytarz prowadzący w stronę Syfonu Danka. Po chwili wątpliwości znajdujemy poszukiwany przez nas ciąg korytarzy i dochodzimy do kluczowego miejsca - oczom naszym ukazuje się budzący we mnie lekki niepokój komin. Ponieważ nie zakładaliśmy przechodzenia tego fragmentu, nie mamy ze sobą stosownej liny. Ale próbujemy przejść pierwsze metry, żeby sprawdzić swoje umiejętności. Po kilku próbach chyba udaje się nam rozpracować poczatek tego jaskiniowego 'balda'. Następnym razem zobaczymy czy przejdziemy całość.
Wracamy do Ryśka, a ponieważ w tak małej grupie wszystko poszło szybko i sprawnie - mamy jeszcze spory zapas czasu. Robimy dłuższą przerwę, plotkujemy trochę o jaskiniowym środowisku, naszych doświadczeniach i słuchamy historii 'z podziemia'. Ale z czasem dochodzą do nas dźwięki kolejnej kursowej grupy, więc stwierdzamy, że pora wracać.
Podczas drogi powrotnej mamy małe przestoje, bo przepuszczamy dwa inne kursy, ale wychodzimy z jaskini o wczesnej porze. Do Kuźnic wracamy w świetle zachodzącego słońca, mijani przez duże grupy narciarzy i skiturowców. Wypad do Kasprowej Niżniej będę wspominał bardzo miło, a kolacja po takim dniu smakowała wybornie ;)
Tatry Zach. - jaskinia Zimna
Byliśmy w Zimnej do Chatki, ponor zalany do d-py, Staszek wywspinał wszystko. Brawo!!! W moim wieku przechodzenie wody to już tylko zmarszczki może mi wyrównać.
zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2Fzimna_kurs
Tatry Wysokie: Skitury
Pierwsze skitury dziewczyn w Tatrach. Podchodzimy do Murowańca przez Boczań i zjeżdżamy nartostradą. Wszystkie kończyny całe!
Beskid Żywiecki - z Żabnicy na Rysiankę
Warunki śnieżne po ostatnich opadach ciut lepsze. Z Żabnicy bez szlaku najpierw leśnymi duktami a potem wśród wykrotów (z stromym miejscem) do szlaku wiodącego na Lipowską. Szlak przetarty. Przy schronisku na Lipowskiej jakieś zgromadzenia pielgrzymów. Opodal była msza. Uciekamy więc czym prędzej i idziemy jeszcze na szczyt Rysianki (1326) skąd zjazd do schroniska (mnóstwo ludzi więc odpoczywamy na dworze). Dalej zjazd szlakiem gdyż na wskutek mgły wolimy nie eksperymentować. Zjazd całkiem przyzwoity choć niżej kilka razy przyhaczamy o kamienie. Na nartach zjeżdżamy do samego auta. Zrobiliśmy niemal 700 m przewyższenia i 11 km
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FRysianka
Beskid Śl. - wycieczki w okolicach Wisły i Ustronia
Korzystając z tygodniowego urlopu odbywamy liczne wycieczki w okolicach Wisły Tokarnia.
Ze względu na słabe warunki śniegowe, do zjazdów wykorzystujemy pobliskie trasy narciarskie. Najbliżej mamy wyciąg na Palenicy w Ustroniu Jaszowcu, na którą łatwo dostajemy się przez Orłową - za każdym razem innym wariantem.
Kilkukrotnie wchodzimy również na Czantorię.
Do ciekawych historii należy w szczególności wieczorny wypad na Czantorię, połączony z ukrywaniem się przed ratrakami i przedstawicielami władzy, zakończony na szczęście upomnieniem - zabawa jak w przedszkolu:) Otóż, nie należy wchodzić na teren prywatny (główna trasa narciarska z Czantorii), w szczególności gdy trasa jest ratrakowana.
Dodatkowo odwiedzam kamieniołom Skalica - miejsce dość ciekawe, ale ze średnim potencjałem wspinaczkowym (nawet nie wiem czy jest to tam legalne), choć dla dzieci może stanowić pewną atrakcję. Kilka dróg została obita słabą metodą gospodarczą.
Generalnie śniegu niewiele, więc trzeba by skoczyć w Tatry.
Beskid Śl. - Skitur na Orłową
Szybki, przyjemny skitur. Do zjazdu wykorzystaliśmy nartostradę w Ustroniu Jaszowcu (Palenica).
Beskid Żywiecki - pierwsze skitury
Całe życie spędziłam w przekonanu, że narty to takie baaaaardzo długie deski, które przywiązuje się na stałe do nóg i które w wypadku wypadku łamią te nogi, co może być problemem, jeśli się taki upadek przeżyje... Uległam jednak namowom przyjaciółki i uznałam, że mogę się raz poświęcić i spróbować, zwłaszcza, że mam porządne ubezpieczenie, w tym NNW. Poświęciłam się (i przy okazji Mateusza), wybłagałam zabranie mnie na stok, zrobiłam dziką awanturę o brak kijków i spędziłam godzinę, próbując zjechać ze Strasznie Stromego stoku w Istebnej. Tego dla dzieci. W trakcie drugiej godziny udało mi się zjechać kilka razy, zaliczając średnio 2.5 upadku przy każdym zjeździe...
Potem jeszcze 2 razy odwiedziliśmy Istebną, nauczyłam się hamować nartami, a nie całym człowiekiem... Zatem - czas na przetestowanie kompatybilności ze skiturami. Skuszeni porannymi opadami śniegu, wybraliśmy się do Korbielowa, z planem wejścia jak najwyżej. No i...
Niniejszym oficjalnie przepraszam wszystkich, którym mówiłam, że skiturzyści się popisują i w ogóle. Nie ma NIC LEPSZEGO niż spacer na nartach przez zimowy las! A foki naprawdę działają! I nawet da się skręcać o 90 stopni, idąc przez las!
W samym Korbielowie śniegu było niewiele, ale od wycągu zrobiło się na tyle przyzwoicie, że można było przypiąć narty. Po zadziwiająco krótkim czasie i tylko jednym upadku (uwaga: nie należy klękać na własnej narcie...), dotarliśmy na Halę Miziową i rozważaliśmy dalszą trasę, ale niestety pogoda z radosnego "bim-bom!" zaczęła przechodzić w gęstą mgłę, więc postanowiliśmy wracać. W drodze w dół przypomnieliśmy sobie o zakazie jazdy na prostych nogach, konieczności unikania płotków (przydają się te płotki...), zachowaniu należytej uwagi przy jeździe po halach oraz poznaliśmy zasadę "na muldach się nie skręca!".
Przynajmniej dla połowy z nas wycieczka była jedną z najlepszych w życiu! A druga połowa chyba też się dobrze bawiła, zwłaszcza w sytuacjach okołopłotkowych...
Beskid Śl. - Malinów/Mł. Skrzyczne
Skiturowa trasa Solisko - Malinów (szlak zielony już nie istnieje, jest tu częściowo nowa nartostrada) - Malinowska Skała - Małe Skrzyczne - zjazd nartostradą do Soliska. Poniżej 1000 m śniegu mało, na dole symboliczna ilość, u góry nawet całkiem nieźle. Zjeżdżamy nartostradą do parkingu. Po inwestycjach ośrodek narciarski całkiem inny niż poprzednio. Pogoda była dobra.
Tak to wyglądało: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FMaleSkrzyczne
Tatry: skitury
Mimo różnych przygód i zmienności - a może właśnie z ich powodu - mieliśmy niezły, narciarski weekend.
W sobotę Monika była na wycieczce, a Marek na zawodach; każde ze swoimi podpopiecznymi. Ola i ja tymczasem podeszliśmy na Zadnią Spaloną przez Spaloną Dolinę. Zawróciliśmy z poziomicy 1800, uznając że gęsta mgła i betony nie są dobrą kombinacją warunków do ataku szczytowego. Zanim zeszła na nas chmura, pogoda była bardzo przyjemna: niebiesko, słonecznie i bez wiatru. Śnieg w tej części Tatr był bardzo zmienny, mocno doświadczony przez pogodę. Na grzbietach przewiane gipsy i betony, a w lesie zsiadły puch i trochę mokrego śniegu. Zjechaliśmy na stronę doliny Zadniej Spalonej, na ostatnim odcinku przed drogą popełniając mały błąd nawigacyjny i ładując się wprost w żleb, którym prowadzona jest zrywka drewna. Wystające pniaki i powalone w poprzek stoku kłody spowodowały, że pokonanie stu metrów pionu w dół na nartach zajęło nam pół godziny.
W niedzielę już w pełnym składzie idziemy pod ciemnym, skandynawskim niebem od Brzezin do doliny Pańszczycy. W drodze w górę wydaje się nam, że będziemy mieli świetne warunki do zjazdu. Niestety powietrze zmienia się na takie ze Skandynawii coraz bardziej północnej i w końcu porywisty wiatr przynosi mżawkę marznącą na naszych twarzach i - co gorsza - na naszym wymarzonym śniegu. W ten sposób wszyscy z nas, którym w mieście było mało zimowo, zostali zimą nasyceni po uszy. Pod samym Krzyżnym jest bardzo twardo, najwyraźniej po zejściu jakieś wcześniejszej lawiny. Trudno jest na nartach nawet podejść tak, żeby się nie zsunąć. Marek odpiął deski i podszedł niemal na przełęcz, a bardziej strachliwi spośród nas przepięli się do zjazdu wcześniej.
SŁOWACJA: Wielka Fatra - skitura na Malinne
Relaksacyjna skitura na Malinne (1209) w górach Wielkiej Fatry. Podejście szlakami z dala od ludzi (spotykaliśmy tylko skiturowców). Śniegu mało więc zjazd odbył się po jednej z najdłuższych nartostrad Słowacji aż do dołu w Harbovie. W sumie zrobilismy 930 m deniwelacji i 13 km dystansu. Pogoda nawet nie zła. Zjazd bardzo fajny.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FMalinne
Jaskinia Wierzchowska Górna, Dzika, Mamutowa
Korzystając z kilku wolnych chwil, urządzam sobie spacer po Wierzchowskiej Górnej z przyległościami. Szczęśliwie nie ma tłumów (jest tylko 3 zwiedzających, w tym ja). Turystyczna część przechadzki bardzo przyjemna, nie wyobrażam sobie jaka radość towarzyszyła pracom związanym z odkrywaniem i późniejszym udostępnianiem kolejnych części Wierzchowieskiej. Przyjemna jaskinia, polecam. Drugi etap to podejście kawałek w stronę Dzikiej i Mamutowej: jedyne co mogło się równać z wrażeniami przy odkrywaniu malowideł naściennych w tej pierwszej, to reakcja na drogi wspinaczkowe w tej większej. Deklaracja Nieśmiertelności robi wrażenie.
Po śniadaniu w towarzystwie mamutowych wnętrzności, uciekam przed deszczem w stronę parkingu.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2Fwierzchowska
OMAN: góry i jaskinie
Oman stał się celem klubowego wyjazdu, którego inicjatorem był Mateusz z Kają (Mateusz był już tam trzy razy, zaś Kaja dwa). Ich opowieści sprawiły, że całkiem spory zespół zebrał się do odwiedzenia tego egzotycznego dla nas kraju. W trakcie wyjazdu przeprowadziliśmy akcję do najgłębszego systemu jaskiniowego Selmah Plateu System a konkretnie do 7-th Hole. Wysoki stan wody wprawdzie uniemożliwił nam trawers do Kahf Tahry lecz później weszliśmy do systemu właśnie od strony tej jaskini. W trakcie wyjazdu odwiedziliśmy ciekawe jaskinie solne w rejonie Qarat Kibrit, wspinaliśmy się w Wadi Dayqah, jeździliśmy off-road po pustyni Wahiba i po wertepach w górach Al Hajar (to przygoda sama w sobie). Kąpaliśmy się też w uroczych kanionach i delektowaliśmy miejscowe potrawy. Sam kraj jest natomiast oazą spokoju w zaognionym ostatnimi laty świecie muzułmańskim. Rządzony apodyktycznie przez bardzo mądrego sułtana wyróżnia się namacalnie od wielu innych państw. Wszyscy byliśmy zafascynowani pod każdym względem tym surowym a jednocześnie szalenie kolorowym zakątkiem świata. Wielkie brawa dla Mateusza za perfekcyjne przygotowanie wyjazdu. Tu szczegółowa relacja Asi i zdjęcia z tej pięknej przygody - http://nocek.pl/wiki/index.php?title=Relacje:Oman_2018
Tu są i będą pojawiać się kolejne zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FOman
Tatry - Beskid – skitury
Przechodzimy trasę: Boczań z buta (brak śniegu), Murowaniec, Czarny Staw Gąsienicowy, Przełęcz Karb, zjazd do stawków gąsienicowych, Przełęcz Liliowe, Beskid, Kasprowy Wierch, zjazd kotłem Goryczkowym ( dystans tury ok. 18,5 km, deniwelacja 1450 m). Pierwszy stopień lawinowy gwarantował w miarę bezpieczne warunki do poruszania się w górach (od połączenia szlaku niebieskiego z żółtym na Boczaniu przyzwoite ilości śniegu). Jedynym utrudnieniem na trasie była skorupa lodowa przy podejściu na Liliowe i częściowa mgła przy zjeździe z Kasprowego. Zjazd do samego auta przy rondzie w Kuźnicach.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2018%2FKarb
Tatry - Jaskinia Kasprowa Niżnia
Wyjechaliśmy rano, z małą nadzieją na powodzenie akcji, dodatnia temperatura na termometrze jakby mówiła: ,,nie wejdziecie, nie wejdziecie". Po drodze omówiliśmy plan awaryjny. Dwie poprzednie zimy podczas których nie miałam szczęścia trafić w Kasprowej dalej niż do Kaczki, też nie napawały nadzieją...
W Kuźnicach już od parkingu wykonywaliśmy piruety na lodzie, ale dopiero przy bramkach do parku zdecydowaliśmy się uzbroić buty. Trzy pary raków i jedna raczków spisały się doskonale, dzięki czemu zdobyliśmy przewagę nad resztą turystów idących o gołym bucie.
Weszliśmy do jaskini.
Do Kaczki szliśmy z zapartym tchem, bojąc się odezwać, żeby przypadkiem złośliwie nie zaczęła się zalewać kiedy nas usłyszy. Łukasz zjechał do Gniazda Złotej Kaczki pierwszy i usłyszeliśmy triumfalny okrzyk ,,jest! da się przejść". Co nie zupełnie oddawało sposób w jaki faktycznie przemieściliśmy się później na drugą stronę.
W ramach przygotowań zbudowaliśmy w piasku kilka poziomów zbiorników, do których odlewaliśmy breję z przejścia oraz tamę, która miała na chwilę zatrzymać strumyczek, który dopływał do Kaczki. Bogdan dla sprawy poświęcił swoje kalosze, których używaliśmy jak wiader, sam stojąc w skarpetkach. Kiedy już przeszliśmy dalej, popędziliśmy jak burza, nie zatrzymując się nawet, żeby się rozebrać w Wielkim Korytarzu. Woda po kolana była nam nie straszna, kiedy wcześniej nabraliśmy przez kołnierze brei z Kaczki. Krótki postój nastąpił w Sali Rycerskiej. Toż to gumowa kaczuszka zaklinowała się między skałami! Trzeba ją było uratować oraz zadbać żeby miała gdzie pływać. Dodatkowymi atrakcjami jakie jej zapewniliśmy był dopływ zlewarowanej wody z górnego jeziorka, oraz sztormowe przelewanie wody worami. Trochę przeholowaliśmy i kaczuszka wykorzystała okazję, żeby zwiać z Wiszącego Jeziorka. Zniecierpliwiony Bogdan przeszedł w kombinezonie, nim cokolwiek wody zdążyło ubyć. Nie pozostało nam nic innego jak ruszyć za nim (i pomoczyć kombinezony nawet do ,,jajec").
Za salą gwieździstą usłyszeliśmy szum, którego się nie spodziewaliśmy - to fragment strumienia, płynącego przez jaskinię. Jeśli zakończenie strumienia w ścianie może zaskakiwać to co dopiero jego początek, który wyglądał tak jakby strumień wylewał się ze spągu. Woda była na tyle spokojna, że można było się przypatrzyć skałom w głębi... Bardzo mi się to spodobało i trafiło na pierwsze miejsce w rankingu ulubionych wywierzysk. Kiedy ja czekałam na Bogdana wspinającego się z naszą ostatnią liną na uskoku w Szczelinie, Łukasz z Karolem poszli penetrować dalej. Zatrzymał ich Okresowy Syfon. Z ich relacji, był niecałkowicie zalany, ale wymagał takiego zanurzenia, że cała ekipa, której mokre i zimne kombinezony już dały się we znaki zdecydowała, że trzeba zostawić trochę tajemnic na następne odwiedziny.
W drodze powrotnej spotkaliśmy drugą ekipę. Zawróciliśmy kaczuszkę do Wiszącego Jeziorka i zażyliśmy kąpieli błotnej w Gnieździe Kaczki. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że inżynierem jestem marnym skoro moja tama puściła, a zbiorniki retencyjne nie zatrzymały wody, nie uratowało mnie nawet tłumaczenie, że badania gruntów zostały przez nich zignorowane.
Kaczka jest dla nas coraz przychylniejsza, może następnym razem pozwoli nam przejść o suchym brzuchu....