Wyjazdy 2013: Różnice pomiędzy wersjami
Linia 30: | Linia 30: | ||
Relacja dostępna w dziale wyprawy. http://nocek.pl//wiki/index.php?title=Relacje:Francuska_maj%C3%B3wka | Relacja dostępna w dziale wyprawy. http://nocek.pl//wiki/index.php?title=Relacje:Francuska_maj%C3%B3wka | ||
+ | |||
+ | {{wyjazd|CHINY: epilog|<u>Damian Szoltysik</u>, Krzysztof Hilus (b. cz. klubu)|28 04 - 04 05 2013}} | ||
+ | |||
+ | Huraaaa!!!!!!!!! | ||
+ | Opuscilismy Chiny. | ||
+ | |||
+ | Ostatne 3 dni to przjazd z Yining do Khorgas i pobyt w tych miastach. Niespelna 100 km zajmuje nam dzien. Na poludniu dalej potezne i osniezone Tien Shan a na polnocy szczyty siegajace 4000 rowniez pokryte sniegiem. Droga jest plaska i wiedzie szeroka plaszczyzna zamknieta wlasnie tymi dwoma pasmami. Miasteczek troche wiecj. W Khorgas w hotelu zatrzymujemy sie na 2 dni by tam poczekac do 8 maja gdyz w tym dniu zaczynaly nam sie wizy kazachskie. Samo Khorgas nawet nie zle sie prezentuje. Czuc tu juz atmosfere granicznego miasta. Wiele napisow rosyjskich. W pokoju mielismy neta wiec uzupelniamy zalegle sprawy. W nerwowosci oczekiwalismy na przekroczenie granicy z uwagi na te wszystkie numery z policja. Czort wie co oni tam na nas mieli. | ||
+ | Przejscie graniczne otwierane jest tylko na kilka godzin dziennie. W swieta nieczynne. W kolejce kilkudziesieciu Kazachow (na ogol drobnych handlarzy) wrescie docieramy do wlasiciwych okienek. Nasze bagazy przeszly przez tunel do wykrywania niedozwolonych przedmiotow. Gdy po nerwowym wyczekiwaniu na analizowaniu danych z naszych paszportow przez granicznych funkcjonariuszy, stukania komputerowej klawiatury uslyszelismy trzask przybitych pieczatek w naszych paszportach poczulismy sie naprawde wolni. | ||
+ | |||
+ | Przed nami byl Kazachstan. | ||
+ | |||
+ | Czas wiec na podsumowanie Chin. | ||
+ | |||
+ | Przejechalismy Chiny od Honkkongu do Khorgas. To prawie 6000 km. Z tego 3000 km rowerami a niemal drugie tyle innymi srodkami lokomocji. Bylo to podyktowane glownie charakterem drogi. Mianowicie w wielu miejscach droga 312 przecinajaca caly kraj wpada na autostrade na ktorej jazda rowerem jest tu niedozwolona (po za tym co to za jazda rowerem po autostradzie). Jadac drogami alternatywnymi musielibysmy nadrobic prawie 1800 km a i to z uwagi na lezace wysoko w gorach sniegi moglo nie byc mozliwe. Tak wiec odcinek Shenzhen - Guilin i Xi'an - Hami pokonalismy autobusem co na swoj sposob tez bylo interesujace. Raz jechalismy trakiem co bylo podyktowane powaznym defektem roweru (peknieta felga) a raz zabral nas przypadkowy kierowca tak sobie przez wysoka przelecz na granicy prowincji Chonging i Sanxi. Same drogi sa bardzo rozne. Liczba przejechanych kilometrow moze nie wiel mowic. Bo jak tu porownac kilometry smigane np. w Nowej Zelandii wrecz w idealnych warunkach do kilometrow chinskich. Czesto byly to drogi dobre ale zdecydowana wiekszosc wiodla przez tereny gorskie o duzych deniwelacjach. Wtedy nawet na zjazdach trudno odpoczac. W takich wlasnie miejscach czesto sa dziury lub zgola brak utwardzonej nawierzchni. Czesto sie zdarzalo ze idealna droga nagle zmieniala sie w szlak off-roadowy. Po deszczach brnelismy w blocie, w upale dusilismy sie kurzem. Wszystko to powodowac musialo ciagle korekcje naszych dosc ambitnych planow na realne sytuacje. W Chinach rowniez pierwszenstwa udziela sie pojazdom wiekszym. Kilka razy mielismy grozne sytuacje choc trzeba przyznac ze tez nigdzie (nawet w Polsce) nie czulismy sie tak bezpiecznie przy wyprzedzaniu przez inne pojazdy. Niemal zawsze zachowywali bardzo duzy dystans. Samochody jezdza znacznie wolniej niz w innych krajch. Przy wyprzedzaniu lub mijaniu maja chyba nakaz uzywania klaksonu. To akurat nam wiecej przeszkadzalo. | ||
+ | Chiny to kraj potezny, wielkoscia rowny calej Europie. Zroznicowany geograficznie i etnicznie. Trudno wiec mowic o jednolitym krajobrazie. Niemal cala nasza droga wiodla przez tereny wyzynno-gorskie. Mimo ciekawego uksztaltowania terenu wszedzie niemal widac ingerencje czlowieka. Kazdy splachec ziemi w jakis sposob jest zagospodarowany. Tarasy uprawnych poletek zapewne sa praca setek pokolen ludzi. Obecnie doliny rzek grodzi sie tamami, wszedzie cos sie buduje. Kraj ten przypomina jeden wielki plac budowy. Czesto wyglada to fatalnie, brzydko a nawet potwornie. Bedac jeszcze w Chinach z obawy przed cenzura obawialismy sie pisac wiecj wiec teraz jeszcze kilka istotnych uwag. | ||
+ | |||
+ | Postanowilismy nie fotografowac zadnych obiektow militarnych i przemyslowych by nie byc posadzonym o szpiegostwo. Jednak w okolicach Guilin widzielismy kolumne wojska, tysiace mlodych zolnierzy (nawet nie wiemy czy mieli 18 lat) maszerowalo z ciezkimi karabinami i sprzetem droga ktora jechalismy busem. Niektorzy z niach slaniali sie na nogach ze zmeczenia. Groznie to wygladalo. Widzielismy rowniez wypasione komitety partyjne kontrastujace z otaczajacymi potworkami z pustakow. Czesto smieci walajace sie na ulicach. Rowniez bylismy swiadkami aresztowania. Akcja rozgrywala sie na autostradzie. Policja zatrzymala busa. Wywlekli wszystkich na pobocze. Ludzie ci od razu klekali, schylali sie niemal do ziemi a rece od razu kladli na karku. Przy kazdym stal zaraz policjant trzymajac za fragment ubrania. Jednego dziadka wywlekli na lezaco u ulozyli na asfalcie. Nie byly to bynajmniej kadry do sensacyjnego filmu. Wszystko fotografowali. Nas samych kontrolowali 15 razy a zdjec nam i naszym paszportowm zrobiono setki. (Krzysiek prowadzil wszystkie statystyki bardzo skrupulatnie). Policja tu jest zreszta wszechobecna. Tu wszystkie blogi, fora, portale spolecznosciowe i serwisy muzyczne i filmowe sa zablokowane. Wracajac jeszcze do przygody w Tembli gdzie na posterunku policji spedzilismy 3 fatalne godziny. Tam czulismy sie co najmniej podejrzani. "Przypadkowo" posadzili nas przed telewizorem plazmowycm gdzie byla transmisja z jakiegos procesu. W przerwach pokazywali "skruszonych" przestepcow. Jakies materialy "dowodowe". Szczytem wszystkiego bylo jak na nasza prosbe pojscia do ubikacji poslali z nami policjantow. Ubikacje w Chinach to na ogol dziury w podlodze o wymiarach 25 na 60 cm. W dole mozna obserwowac fekalia. Akurat w tej policyjnej ubikacji poziom fekali znajdowal sie jakies 3 metry nizej. Od biedy szczupla osoba mogla by sie tam probowac przedostac w razie ucieczki. Ubikacje to tylko takie bosky bez drzwi. Jak sikalismy to gosc stal 2 metry za nami. A nuz sprobujemy uciekac. Tu juz czulismy sie nie jak podejrzani ale wrecz jak aresztowani. Na samym komisariacie nasze paszporty przeszly przez setki rak. Na niemiecki paszport Krzyska jeden z policjantow zareagowal slowem: "Hitler". Mozna by dlugo pisac na ten temat. Moze oni tylko spelniali swoje obowiazki a my wbijalismy sobie do glowy rozne teorie. Moze dla awansu przydalo by sie zlapac zachodnich szpiegow. Moze chca z nas zrobic wywrotowcow albo cholera jeszcze wie jakiego haka na nas maja. Wykonali setki telefonow. Po godzinnym "przesluchaniu" jeden z funkcjonariuszy po angielsku zapytal czy mowimy po chinsku. Mimo ze bylismy czysci jak przyslowiowe lzy to po takich przypadkach kazdemu w serce zaczna sie wdzierac watpliwosci a jak sie to mowi paragraf zawsze sie znajdzie. Spreparowanie zarzutow nie jest znow takie trudne. Dla tego wlasnie obiawialismy sie granicy. | ||
+ | |||
+ | Z innych rzeczy godnych podkreslenia to na pewno nie zbyt urozmaicone jedzenie. Dobre to ono jest w chinskich restauracjach w Eruopie lub Ameryce. Tu to glownie ryz lub makaron z roznymi pikantnymi do granic absurdu zielami. Mzulmanska kuchnia na zachodzie kraju byla juz lepsza. Brak chleba tez moze dobijac. Kilka rzeczy ktore kupilismy w sklepie musielismy wyrzucic bo dzem okazal sie sper pikantna przyprawa, cukier tez i jeszce bylo kilka innych przypadkow. To laczy sie z problemem komunikacji. Angielski jest znany glownie z pozdrowien "Hallo" lub "yes". Na kaze postawione pytanie angielskie Chinczyk odpowie "yes". Oni nawet na palcach inaczej licza ale to my opanowalismy i uzywalismy chinskiego sposobu liczenia na palcach. | ||
+ | |||
+ | Dosc jednak tego narzekania. Teraz to co nam sie tu bardzo podobalo. Przede wszystkim otwartosc i goscinnosc ludzi. Mimo ze biedni setki razy wyciagali nam pomocna dlon. Zapraszali do siebie, czestowali jedzeniem choc sami wiele nie mieli. Moze nawet ryzykowali bo obcokrajowco przyjmowac nie moga nawet w prywatnych domach. Nie widzielismy tu rowniez zebrakow czy bezdomnych. Ludzie sa niezmiernie pracowici. To jest wrecz nie do pojecia. Gdzie by nie spojrzec zawsze ktos cos robi. Trudno dostrzec ludzi bezczynnych. Ludzie maja prace, zwlaszcza mlodzi. Po studiach sa rozchwytywani. Podziw budzic moze siec autostrad i wiele innej infrastruktury. | ||
+ | |||
+ | Trudno zrozumiec Chiny. Nie tylko linwistycznie. Aby jez poznac naprawde trzeba ruszyc na prowincje. Po Shenzhen czy Guillin mielismy tez inne pojecie. Trudno tu cokolwiek usreniac. | ||
{{wyjazd|CHINY: Jedwabny Szlak - c. d.|<u>Damian Szoltysik</u>, Krzysztof Hilus (b. cz. klubu)|28 04 - 04 05 2013}} | {{wyjazd|CHINY: Jedwabny Szlak - c. d.|<u>Damian Szoltysik</u>, Krzysztof Hilus (b. cz. klubu)|28 04 - 04 05 2013}} |
Wersja z 11:49, 13 maj 2013
KAZACHSTAN: Gory, stepy i Szarynski Kanion
Tak to lecialo:
Opuscilismy Chiny ale aby dostac sie do Kazachstanu jeszcze trzeba troche wycierpiec. Tak wiec kilku zolnierzy z kalasznkowami sprawdza nasze paszporty. Do kazachskiego punktu odpraw granicznych bylo zaledwie 200 metrow ale droga miedzy dwoma plotami z drutu kolczastego i kamera co 50 m trzeba jechac prawie 8 km taka duza petla tam i z powrotem. Potem przez jakies placyki i furtki do wlasciwej "sali odpraw". Tu kaza nam czekac bo jakas ekskursia mial jechac do Chin. Odprawa odbywa sie albo w jedna albo w druga strone. Jeden z nich taki "komandos" podciagal sie tam na drazku. Potrafil nawet z podciagniecia przejsc do podporu. Po krotkiej wymianie zdan proponuje nam sprobowanie. Podciagamy sie po 5 razy nachwytem co kwituje "wot molodcy". Ponownie przez elektroniczne bramki, furtki, placyki po okolo 3 godzinach wydostajemy sie do Korgos po stronie kazachskiej. Wymiana reszty yauanow na tenge, kupno zywnosci i w droge. Niebawem tez okazuje sie ze w trakcie kontroli elektronicznej znikly dane na kartach w kamerze i aparacie fotograficznym. To prawdziwy cios bo tam mielismy wiekszosc materialow z Chin. Coz jedziemy dalej cieszac sie wolnoscia. Nareszcie wiatr w zagle. Piekny step. Brak tej chinskiej szpetoty. W sklepie byl chleb. Budynki juz takie swojskie nie wspominajac o jezyku (w naszych mlodych czasach w szkolach uczono rosyjskiego). Jeszcze po kilku kilometrach natrafiamy na szlaban. Dopiero tu jestesmy na dobre w Kazachstanie. Zeby nie bylo zbyt sielsko musimy sie do 5 dni zameldowac w okreslonym posterunku policji. Najblizyszy okazal sie o oddalonym o 30 km od granicy Zarkencie. Okazalo sie to jednak problemem bo nie dali nam na granicy jakiejs dodatkowej pieczatki i albo wrocimy na granice albo pojedziemy do Almaty. Przypadkowo natrafiamy na policjanta (byl z naszego rocznika), ktory w czasach ZSRR suzyl w Legnicy. Dzieki niemu udaje nam sie pokonac wszystkie biurokratyczne bariery. Dzwonia gdzie trzeba, kseruja, pisza i po nastepnych 4 godzinach mamy okrogla pieczatke meldunkowa. Tego dnia tylko robimy niezbedne zakupy i w malym zagajniku za miastem stawiamy namiot (co za ulga znow spac w namiocie). Noc uplywa spokojnie.
9 05
Przez Koktl pusta stepowa droga jedziemy do Shonzhy. W Taszkarasu zatrzymujemy sie na jedzenie. Akurat jest tu jakies spotkanie weteranow wojny ojczyznianej. Dziatki po osiemdziesiatce obwieszeni medalami krecili sie przed knajpka. Dalej jedziemy od Shozhy. Na pludni wysokie gory Altaju zamykaly horyzont. Witaly nas z daleka odglosami burzy. Co chwile blyskawice przecinaly niebo. W Shonzhy robimy zakupy na 3 dni, wchodzimy na internet i gdy chcielismy juz wyjezdzac nagle zerwal sie silny wiatr. Wszystko wirowalo w powietrzu a unoszacy sie tu wszedobylski kurz ograniczyl widocznosc do kilkunastu zaledwie metrow. Nawalnica wisiala w powietrzu. Na jednym z podworek zauwazamy wiate i od razu tam wchodzimy. Kobieta z tego domu zparasza nas do srodka. Sytuacja zmienia sie diametralnie. Trafiamy na nakryty stol. Rodzina obchodzi Dzien Zwyciestwa. Mozemy sie najejsc do syta i wypic 3 kieliszki ruskiej wodki. Co w takim dniu trudno odmowic. Oczywiscie opowiadamy o swej wyprawie a sami dowiadujemy sie wiele ciekawych rzeczy o tutejszym zyciu (byla to rodzina ujgurska). Spimy na werandzie w tropiku.
10 05
Rano opuszczamy Shonzy kierujac sie wprost na zachod do doliny rzeki Szaryn. Naszym celem jest dotarcie to kanionu, ktory na przestrzeni 150 km rozcina stepowy plaskowyz opadajacy do gor Altaj. Sama rzeka wyplywa z tych gor a uchodzi do rzeki Ile. Teren zupelnie pusty, stepy ograniczone daleko na poludniu i polnocy gorami. Za rzeka Szaryn skrecamy w gruntowa droge w step. Droga "tarkowa", fatalna do jazdy rowerem. 26 km jedziemy nia na poludnie nim docieramy do kontenera gdzie miesci sie wejscie do parku narodowego Szaryn. Po drodze spotykamy jednego bikera podazajacego w przeciwnym kierunku. Po uiszczeniu 600 tenge (ok. 13 zl) na glowe mozemy jechac dalej. Rangersi dali nam jeszcze 2 ogorki i 5 litrow wody. Kanion ten to naprawde przepiekne miejsce. Piekno zamarle w skalach rzezbionych milionami lat przez wode i wiatr. Najlepiej to ilustruja zalaczone zdjecia. Zjezdzamy bocznym kanionem na dno do rzeki Szaryn i fajnym miejscu rozbijamy namiot. Bylo tu jeszcze kilka osob.
11 05
Jak fajnie wstac jak spiewaja ptaki, szumi rzeka, pachnie powietrze. Tak wlasnie bylo w kanionie. Po kapieli w rzece wycieczka z elementami wspinaczki i kanoningu w odgalezieniach glownego kanionu. Wieczorem spotykamy po raz pierwszy w Azji 2 Polki: Basie i Danke, nauczycielki angielskiego pracujace w Almaty.
12 05
Opuszczamy to cudowne miejsce. Troche inna droga wydostajemy sie na plaskowyz. 10 km stepowej wyboistej drogi a potem asfalt (dziurawy) wsrod bezmiernych stepow. Docieramy do mlutkiego Kokpeka. Kilka domow i chyba wiecej sklepow. Bylismy glodni bo jedzenie w kanionie bylo juz mocno dozowane. Tak wiec wszystko uzupelniamy. Spimy na granicy stepu przy domu Kazachow (pomagamy troche przy noszeniu kamieni na ogrodzenie). Obserwujemy tez prace przy owcach. Jeden z nich na koniu zaganial owce. Widac bylo od razu ze w siodle spedzil chyba wiekszosc swojego zycia. Z podziwem patrzylismy jak powodowal koniem. Siodlo i caly rzed to domowa robota. Moze u nas znalazl by sie w muzeum. Tu jednak to jakos wszystko pasuje. Ochodzimy tez urodziny Eriki, zony Krzyska.
13 05
Beczace owce obok namiotu sa naszym budzikiem. Wstajemy i na sniadanie idziemy do "znajomego" Kazacha. Nawet zagal nam na balajajce. Po sutym sniadaniu jedziemy do Shilik. Stad piszemy te slowa. Pogoda sloneczna. Zobaczymy co bedzie dalej.
Francuska majówka
Relacja dostępna w dziale wyprawy. http://nocek.pl//wiki/index.php?title=Relacje:Francuska_maj%C3%B3wka
CHINY: epilog
Huraaaa!!!!!!!!! Opuscilismy Chiny.
Ostatne 3 dni to przjazd z Yining do Khorgas i pobyt w tych miastach. Niespelna 100 km zajmuje nam dzien. Na poludniu dalej potezne i osniezone Tien Shan a na polnocy szczyty siegajace 4000 rowniez pokryte sniegiem. Droga jest plaska i wiedzie szeroka plaszczyzna zamknieta wlasnie tymi dwoma pasmami. Miasteczek troche wiecj. W Khorgas w hotelu zatrzymujemy sie na 2 dni by tam poczekac do 8 maja gdyz w tym dniu zaczynaly nam sie wizy kazachskie. Samo Khorgas nawet nie zle sie prezentuje. Czuc tu juz atmosfere granicznego miasta. Wiele napisow rosyjskich. W pokoju mielismy neta wiec uzupelniamy zalegle sprawy. W nerwowosci oczekiwalismy na przekroczenie granicy z uwagi na te wszystkie numery z policja. Czort wie co oni tam na nas mieli. Przejscie graniczne otwierane jest tylko na kilka godzin dziennie. W swieta nieczynne. W kolejce kilkudziesieciu Kazachow (na ogol drobnych handlarzy) wrescie docieramy do wlasiciwych okienek. Nasze bagazy przeszly przez tunel do wykrywania niedozwolonych przedmiotow. Gdy po nerwowym wyczekiwaniu na analizowaniu danych z naszych paszportow przez granicznych funkcjonariuszy, stukania komputerowej klawiatury uslyszelismy trzask przybitych pieczatek w naszych paszportach poczulismy sie naprawde wolni.
Przed nami byl Kazachstan.
Czas wiec na podsumowanie Chin.
Przejechalismy Chiny od Honkkongu do Khorgas. To prawie 6000 km. Z tego 3000 km rowerami a niemal drugie tyle innymi srodkami lokomocji. Bylo to podyktowane glownie charakterem drogi. Mianowicie w wielu miejscach droga 312 przecinajaca caly kraj wpada na autostrade na ktorej jazda rowerem jest tu niedozwolona (po za tym co to za jazda rowerem po autostradzie). Jadac drogami alternatywnymi musielibysmy nadrobic prawie 1800 km a i to z uwagi na lezace wysoko w gorach sniegi moglo nie byc mozliwe. Tak wiec odcinek Shenzhen - Guilin i Xi'an - Hami pokonalismy autobusem co na swoj sposob tez bylo interesujace. Raz jechalismy trakiem co bylo podyktowane powaznym defektem roweru (peknieta felga) a raz zabral nas przypadkowy kierowca tak sobie przez wysoka przelecz na granicy prowincji Chonging i Sanxi. Same drogi sa bardzo rozne. Liczba przejechanych kilometrow moze nie wiel mowic. Bo jak tu porownac kilometry smigane np. w Nowej Zelandii wrecz w idealnych warunkach do kilometrow chinskich. Czesto byly to drogi dobre ale zdecydowana wiekszosc wiodla przez tereny gorskie o duzych deniwelacjach. Wtedy nawet na zjazdach trudno odpoczac. W takich wlasnie miejscach czesto sa dziury lub zgola brak utwardzonej nawierzchni. Czesto sie zdarzalo ze idealna droga nagle zmieniala sie w szlak off-roadowy. Po deszczach brnelismy w blocie, w upale dusilismy sie kurzem. Wszystko to powodowac musialo ciagle korekcje naszych dosc ambitnych planow na realne sytuacje. W Chinach rowniez pierwszenstwa udziela sie pojazdom wiekszym. Kilka razy mielismy grozne sytuacje choc trzeba przyznac ze tez nigdzie (nawet w Polsce) nie czulismy sie tak bezpiecznie przy wyprzedzaniu przez inne pojazdy. Niemal zawsze zachowywali bardzo duzy dystans. Samochody jezdza znacznie wolniej niz w innych krajch. Przy wyprzedzaniu lub mijaniu maja chyba nakaz uzywania klaksonu. To akurat nam wiecej przeszkadzalo. Chiny to kraj potezny, wielkoscia rowny calej Europie. Zroznicowany geograficznie i etnicznie. Trudno wiec mowic o jednolitym krajobrazie. Niemal cala nasza droga wiodla przez tereny wyzynno-gorskie. Mimo ciekawego uksztaltowania terenu wszedzie niemal widac ingerencje czlowieka. Kazdy splachec ziemi w jakis sposob jest zagospodarowany. Tarasy uprawnych poletek zapewne sa praca setek pokolen ludzi. Obecnie doliny rzek grodzi sie tamami, wszedzie cos sie buduje. Kraj ten przypomina jeden wielki plac budowy. Czesto wyglada to fatalnie, brzydko a nawet potwornie. Bedac jeszcze w Chinach z obawy przed cenzura obawialismy sie pisac wiecj wiec teraz jeszcze kilka istotnych uwag.
Postanowilismy nie fotografowac zadnych obiektow militarnych i przemyslowych by nie byc posadzonym o szpiegostwo. Jednak w okolicach Guilin widzielismy kolumne wojska, tysiace mlodych zolnierzy (nawet nie wiemy czy mieli 18 lat) maszerowalo z ciezkimi karabinami i sprzetem droga ktora jechalismy busem. Niektorzy z niach slaniali sie na nogach ze zmeczenia. Groznie to wygladalo. Widzielismy rowniez wypasione komitety partyjne kontrastujace z otaczajacymi potworkami z pustakow. Czesto smieci walajace sie na ulicach. Rowniez bylismy swiadkami aresztowania. Akcja rozgrywala sie na autostradzie. Policja zatrzymala busa. Wywlekli wszystkich na pobocze. Ludzie ci od razu klekali, schylali sie niemal do ziemi a rece od razu kladli na karku. Przy kazdym stal zaraz policjant trzymajac za fragment ubrania. Jednego dziadka wywlekli na lezaco u ulozyli na asfalcie. Nie byly to bynajmniej kadry do sensacyjnego filmu. Wszystko fotografowali. Nas samych kontrolowali 15 razy a zdjec nam i naszym paszportowm zrobiono setki. (Krzysiek prowadzil wszystkie statystyki bardzo skrupulatnie). Policja tu jest zreszta wszechobecna. Tu wszystkie blogi, fora, portale spolecznosciowe i serwisy muzyczne i filmowe sa zablokowane. Wracajac jeszcze do przygody w Tembli gdzie na posterunku policji spedzilismy 3 fatalne godziny. Tam czulismy sie co najmniej podejrzani. "Przypadkowo" posadzili nas przed telewizorem plazmowycm gdzie byla transmisja z jakiegos procesu. W przerwach pokazywali "skruszonych" przestepcow. Jakies materialy "dowodowe". Szczytem wszystkiego bylo jak na nasza prosbe pojscia do ubikacji poslali z nami policjantow. Ubikacje w Chinach to na ogol dziury w podlodze o wymiarach 25 na 60 cm. W dole mozna obserwowac fekalia. Akurat w tej policyjnej ubikacji poziom fekali znajdowal sie jakies 3 metry nizej. Od biedy szczupla osoba mogla by sie tam probowac przedostac w razie ucieczki. Ubikacje to tylko takie bosky bez drzwi. Jak sikalismy to gosc stal 2 metry za nami. A nuz sprobujemy uciekac. Tu juz czulismy sie nie jak podejrzani ale wrecz jak aresztowani. Na samym komisariacie nasze paszporty przeszly przez setki rak. Na niemiecki paszport Krzyska jeden z policjantow zareagowal slowem: "Hitler". Mozna by dlugo pisac na ten temat. Moze oni tylko spelniali swoje obowiazki a my wbijalismy sobie do glowy rozne teorie. Moze dla awansu przydalo by sie zlapac zachodnich szpiegow. Moze chca z nas zrobic wywrotowcow albo cholera jeszcze wie jakiego haka na nas maja. Wykonali setki telefonow. Po godzinnym "przesluchaniu" jeden z funkcjonariuszy po angielsku zapytal czy mowimy po chinsku. Mimo ze bylismy czysci jak przyslowiowe lzy to po takich przypadkach kazdemu w serce zaczna sie wdzierac watpliwosci a jak sie to mowi paragraf zawsze sie znajdzie. Spreparowanie zarzutow nie jest znow takie trudne. Dla tego wlasnie obiawialismy sie granicy.
Z innych rzeczy godnych podkreslenia to na pewno nie zbyt urozmaicone jedzenie. Dobre to ono jest w chinskich restauracjach w Eruopie lub Ameryce. Tu to glownie ryz lub makaron z roznymi pikantnymi do granic absurdu zielami. Mzulmanska kuchnia na zachodzie kraju byla juz lepsza. Brak chleba tez moze dobijac. Kilka rzeczy ktore kupilismy w sklepie musielismy wyrzucic bo dzem okazal sie sper pikantna przyprawa, cukier tez i jeszce bylo kilka innych przypadkow. To laczy sie z problemem komunikacji. Angielski jest znany glownie z pozdrowien "Hallo" lub "yes". Na kaze postawione pytanie angielskie Chinczyk odpowie "yes". Oni nawet na palcach inaczej licza ale to my opanowalismy i uzywalismy chinskiego sposobu liczenia na palcach.
Dosc jednak tego narzekania. Teraz to co nam sie tu bardzo podobalo. Przede wszystkim otwartosc i goscinnosc ludzi. Mimo ze biedni setki razy wyciagali nam pomocna dlon. Zapraszali do siebie, czestowali jedzeniem choc sami wiele nie mieli. Moze nawet ryzykowali bo obcokrajowco przyjmowac nie moga nawet w prywatnych domach. Nie widzielismy tu rowniez zebrakow czy bezdomnych. Ludzie sa niezmiernie pracowici. To jest wrecz nie do pojecia. Gdzie by nie spojrzec zawsze ktos cos robi. Trudno dostrzec ludzi bezczynnych. Ludzie maja prace, zwlaszcza mlodzi. Po studiach sa rozchwytywani. Podziw budzic moze siec autostrad i wiele innej infrastruktury.
Trudno zrozumiec Chiny. Nie tylko linwistycznie. Aby jez poznac naprawde trzeba ruszyc na prowincje. Po Shenzhen czy Guillin mielismy tez inne pojecie. Trudno tu cokolwiek usreniac.
CHINY: Jedwabny Szlak - c. d.
Zachodni Xinjang (czyt. Sindziang) i dolina rzeki Kas to teren zamieszkaly glownie przez Kazachow. Oczywiscie zyja tu rowniez Ujgurzy i Chinczycy. Po ubiorach ludzi oraz wielu meczetach widac ze teren zdominowany jest przez wyznawcow islamu. Na wszystkich jednak wazniejszych budynkach powiewaja flagi chinskie aby nie bylo zadnych watpliwosci kto sprawuje tu wladze. My od kilku dni tkwimy w owej dolinie zamknietej od polnocy wysokimi pasmami gor Borhoro Shan a od poludnia poteznym pasmem Tien Shan (tu niektore szczyty siegaja 6000 m, oddalone bardziej na poludnie). W poblizu rzeki wierzcholki gor sa jednak bardziej pologie i trawiaste a wszelkie wolne przestrzenie skrupulatnie wykorzystywane sa na pastwisko lub pod uprawe. Jak w poprzedniej relacji wspominalismy posuwamy sie bardzo wolno do granicy wiec mamy czas wtopic sie troche w tutejsze zycie. Bardzo ciekawe doswiadczenie. Reczymy ze takich atrakcji i widokow zadne biuro turystyczne nie zapewni. Co znaczy zyc codziennym zyciem w takiej zakurzonej (lub zabloconej w czasie deszczow) Tembli, byc w spolecznosci katolickiej w Mongosi, czy tez miec watpliwa przyjemnosc zwiedzania kolejnych napotkanych po drodze policyjnych komisariatow to wiemy chyba tylko my lub ci co podobne podroze podejmowali.
Kolejne dni wygladaly wiec nastepujaco:
28 04
Leje od rana. Siedzimy dlugo w przydzielonym nam hotelowym pokoju. Tak sobie zartujac i nucac melodie z filmu "Stawka wieksza niz zycie" nagle slyszymy stukanie do drzwi. Jak wlasnie w tym scenariuszu nasi znajomi juz policjanci przyszli troskliwie zapytac co slychac i zrobic kolejna sesje zdjeciowa. Powoli dostajemy obsesji na tym tle. Po tej wizycie znow udajemy sie do internetcafe a potem odwiedzamy znajome juz sklepiki lub jadlodajnie. Juz wiemy gdzie co zjejsc, gdzie najlepiej ominac bloto, gdzie kupic najlepsze owoce. Wszyscy tez juz nas tam znaja. Patrzymy jak toczy sie tu codzienne zycie mieszkancow. Miejscowi sklepikarze siedza niemal caly dzien przy swoich towarach, w knajpkach serwuja niemal te same dania, ulice przemierzaja konni i piesi podazajac do swoich zajec, w ulicznych warsztatach wykonywane sa rozne naprawy. Wszystko na jednej drodze-ulicy scisnietej gorami. Atmosfere zapomnienia i oddalenia dopelnia deszczowa szaruga.
29 04
Ranek nie zmienia sytuacji. Po zjedzeniu dobrych buleczek z nadzieniem "u muslima" idziemy pozegnac sie na komisariat. Nawet nie musimy wchodzic na pietro, czekali na dole. Chyba sie cieszyli pozbywajac sie obcych. My rowniez. Deszcz ciagle pada. Droga czesto rozkopana zamienia sie w wielu miejscach w gliniaste bajora. Wkrotce tez my i nasze rowery wygladaja adekwatnie do otaczajacej scenerii. Tym razem na buty zakladamy worki foliowe co chroni je od brudu i przmoczenia. Po drodze musimy objechac sztuczne jezioro. Znow serpentynami po trawiastych gorach. Objazd jest dlugi bo jezioro wypelnilo boczne doliny. Ciekawym incydentem byla "ucieczka" 2 koni przed nami. Nagle pasace sie gdzies z boku na trawie konie rzucily sie cwalem do ucieczki droga przed nami. Po kilkuset metrach jeden z nich upadl. Wygladalo to dosc groznie ale tez spowodowalo ze konie uciekly na trawe obok drogi. Cieszymy sie gdy wreszcie osiagamy wlasciwa droge 315. Na stacji benzynowej kupujemy zupki chinskie i gdy juz chcielismy je zalewac woda dziewczyny obslugujace stacje zapraszaja nas na obiad na zaplecze. Dobry ryz, mieso, ziemniaki. Ach... Chiny sa the best. Kilka kilometrow za stacja nastepna niespodzianka. Natrafiamy na pierwszy w Chinach kosciol katolicki. Oczywicie idziemy go zobaczyc. Akurat trafiamy tam na kilku parafian i ksiedza wykonujacych jakies prace przy kosciele. Krzysiek swoja obrazkowa ksiazeczka "rozmawia" z ksiedzem. Mamy zalatwiony nocleg w salce przy kosciele. Pomieszczenie schludne, co najwazniejsze sa lozka a ksiadz nie chce slyszec o zadnych spiworach i przygotowuje posciel. Wieczorem msza po chinsku. To bylo tez ciekawe. Na mszy okolo 16 osob. Ostani raz bylismy w kosciele w brazylijskiej Curytybie gdzies 3 miesiace temu.
30 04
Pochmurno a prognozy nie ciekawe. Father Sun (tak nazywali ksiedza, on przedstawil sie jako Jakobo) zaprasza po mszy na sniadanie (jedlismy zreszta u niego wszystkie posilki razem z ludzmi pracujacymi na rzecz parafii). Wsrod ludzi byla dziewczyna mowiaca niezle po angielsku. Przedstawila sie jako Dzentin (wymowa fonetyczna), lekarka z Yning. Zaprosila nas na caly dzien do swojego rodzinnego domu ok 3 km od kosciola. Autem razem z jej bratem jedziemy wiec na to ciekawe skad innatspotkanie. Poznajemy cala rodzine. Przybyli tu w latach wielkiego glodu z Gansu. Dzieki Dzentin mozemy dowiedziec sie wiecej o jej pracy, rodzinie, zyciu. Dlugo by mozna pisac. Kosciol zbudowali miejscowi parafianie wlasnym sumptem. Okazalo sie ze mlodzi ludzie nie maja problemow z znalezieniem pracy po studiach. Praca moze niezbyt dobrze platna ale sa zadowoleni. Potem jedziemy autem nad rzeke Kas, w ktorej utopil sie jej brat (pokazuje nam miejsce gdzie co roku ktos sie topi). Istotnie rwacy nurt na pewno jest tu niebezpieczny. Wieczorem odwoza nas "do domu". W kosciele msza.
1 05
Pada dalej. Ksiadz Jakobo wymownym gestem snu nakazuje nam jeszcze zostac. Jak fajnie pospac troche duzej. W zasadzie caly dzien minal na odpoczynku i jedzeniu. Na nabozenstwie ludzie modla sie rozaniec na polspiewajaco. Przypomina to nucenie jekiejs mantry.
2 05
Nareszcie niesmalo wychodzi slonce. Po seredecznym pozegnaniu ruszamy w dalsza droge do pobliskiej Nilki. Tu od razu dzieki pewnemu Kazachowi znajdujemy tani hostelik. Cena raczej adekawatna do standartu. Po podlodze biegaly karaluchy. Wlascicielka nie wiedziec czemu meldowala nas dopiero pozno w nocy. Noc nie byla spokojna, ciagle jakies gwary, stuki.
3 05
Bez sentementow opuszczamy nasza noclegownie ruszajac dalej na zachod. Dalej gory. Te dalsze pokryte platami sniegu, blizej porosle trawa. Male wioski lub pustkowia. Docieramy do miasteczka na drodze 218. Myslimy o hostelu w tym miescie. Krzysiek wpada na pomysl zapytania o ta mozliwosc w paszczy lawa. Policjant od raz wezwal posilki. Jedziemy za nimi na komisariat. Znow cala procedura skrupulatnego sprawdzania, skanowania, fotografowania dokumentow. Sprawdzania w komputerach, telefonowania. Trwa to jednak tym razem nie zbyt dlugo. "You can't sleep here. You must go to Yining!" Rzadko policjanci zanli tak angielski ale my cieszymy sie ze mozemy wskoczyc na rowery i rwac do Yning. Tu procedury z hotelami sie powtarzaja. W tanszych hotelach nam odmawiaja. Musi miec licencje na zagranicznych. Pewien Kazach mowiacy po rosyjsku pomaga nam dotrzec do takiego hotelu. Wygladal poczatkowo na bardzo drogi i taki tez byl cennik ale wkrotce okazalo sie ze nie ma tak zle. (35 zl/glowe w tym dostep do internetu). Nie mamy zreszta innego wyjscia. Mozemy nadrobic znow zaleglosci w sieci.
4 05
Siedzimy dalej w Yning. Troche spacerujemy po miescie. Tu ogromna przewaga spolecznosci muzulmanskiej. Widac juz inne rysy twarzy. Mezczyzni ubrani w sowje charakterystyczne (bardziej dla Turcji) czapki. Kobiety na modle muzulmanska ale z gustem, czasem nawet dosc prowokacyjnie. Dziarscy dziadkowie czasem graja na jakis ludowych instrumentach. Wszystko to sprawia, ze czujemy sie bardziej jak w kraju innego rejonu. Nad wszystkim czuwa oczywiscie policja. Przechadzajac sie po bazarach dodatkowo mozna zobaczyc i poczuc a nawet skosztowac miejscowej kuchni. Bardzo dobre pierozki nadziewane miesem. Wiekszy wybor jedzenia niz na wschodzie.
AUSTRIA - Hoher Göll - Jaskinia Majowa
Na długi weekend wybraliśmy się pod północną ścianę masywu Hoher Göll, eksplorować otwór który tam odnaleźliśmy w trakcie ubiegłorocznej wyprawy. Ciężar plecaków świadczył o tym, że była to męska akcja - namiot, śpiwory, szpej, 100 m liny, 15 spitów. Na wysokości ok. 1 500 m przy sympatycznym strumyczku wybudowaliśmy platformę i rozbiliśmy obóz. O dziwo otwór (na wysokości ok. 1 650) wystawał ze śniegu. "Puściło" nam ok. 50 metrów kaskadującej, soczewkowatej studni o przekroju na ogół ok. 4 x 2 m. Gdyby nie lejąca się woda, byłaby to bardzo przyjemna eksploracja - 10 metrów zjazdu i półka, kolejne 10 m, kolejna połka itd. Nieco nad zapiarżonym dnem, na szczelinie na której rozwija się jaskinia znajduje się okno, w które należałoby się wcisnąć i jechać dalej. Niestety zostało nam pewnie z 20 metrów liny, a i byliśmy już na tym etapie zupełnie przemoczeni. Deszcz który zastaliśmy tuż po wyjściu na powierzchnię nie poprawił naszej sytuacji. Potem padało przez kolejne 12 godzin, wobec czego następnego dnia w momencie kiedy opad nieco osłabł zwinęliśmy namiot i zeszliśmy do doliny.
Tatry Zachodnie - trawers Jaskini Czarnej
Po wielu planowanych weekendach w końcu się udało zrealizować wyjazd na trawers Czarnej. W składzie Rysiek, Łukasz i ja wybraliśmy się w sobotni wieczór w kierunku Zakopanego by następnego dnia rano ruszyć na wspomniany trawers. Pogoda była iście wiosenna, ale jak się okazało tylko przed tatrami. Na podejściu śniegu przybywało i było go na północnych ekspozycjach lekko ponad kolana. Pokrywa zw. na plusowa temp była na tyle słaba iż zapadała się pod nogami. Gdy dotarliśmy pod otwór w naszych głowach kiełkował chytry plan by chociaż zbliżyć się do czasu przejścia wspomnianego trawersu przez Mateusza i Karola i dodając sobie do ich czasu kilka h powiadomiliśmy stosowne osoby o alarmówce. Do dziury pierwszy zjechałem ja, a za mną Łukasz. Rysiu jadąc ostatni zwinął za nami wlotówkę. Dalej poleciało równie sprawnie poręczując na zmianę, Łukasz, ja, a nawet Rysiek. W związku z faktem iż w jaskini było wyjątkowo mokro (woda ciekła praktycznie po każdej ścianie) zdecydowaliśmy się nawet nie sprawdzać co się dzieje między Studnią Imieninową a Brązowym Progiem (gdzie przy obfitych opadach tworzy się jeziorko (w skrajnych przypadkach ponoć i syfon)) i od razu zjechaliśmy Studnią Imieninową na dno korytarza Mamutowego. Z opisu wynikało iż miało być ok 40m zjazdu (liny), a jak się okazało starczyłaby nam jedna lina 55m złożona "na złodzieja". Fakt że zapasu byłoby tak góra 1m :) Pocieszającym było iż korytarz Mamutowy okazał się suchy w porównaniu z wcześniejszą częścią jaskini, to nie zmoczyliśmy stóp (czy innych części ciała). Na koniec został nam tylko Próg Latających Want, który mieliśmy podzielić między siebie ja i Łukasz. Łukasz zaczął i tak jakoś wyszło iż ja zająłem się deporęczem zamykając tyły a Łukasz wyłoił wszystko. Na koniec został nam malutki prożek przed samym wyjściem, na którym poleciało najwięcej słów na "k" :) ale to pewnie dlatego że każdy chciał już wyjść na zewnątrz. Wyjście oczywiście ubrudziło nas wszystkich, także też standard jak na tą akcję. Akcja trwała niecałe 9h, także do rekordu Mateusza i Karola nawet się nie zbliżyliśmy, ale po prostu nie spieszyliśmy się - tak sobie to tłumaczymy :) Powrót do bazy okazał się bezproblemowy (nie licząc zapadających się nóg w śniegu o którym pisałem na początku), było jeszcze jasno i nawet poręczówki były na wierzchu. Potem tylko auto i droga na Śląsk (dla niektórych "teleport", tylko kierowca nie mógł sobie pozwolić na spanie :) Akcja zakończona sukcesem, bez strat w ludziach czy sprzęcie, a dla niektórych był to pierwszy raz w Czarnej :)
Zdjęcia http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2013%2FTatry-J.Czarna%28trawers%29-04.2013
CHINY: Syczuan - Rekonesans wokół Chongqingu
Więcej informacji w dziale Wyprawy
CHINY: Na Jedwabnym Szlaku
Od Hami posuwamy sie na zachod. Trudno z dostepem do internetu. Praktycznie to niemozliwe dla obcokrajowcow. Nie mozemy wyslac maili. Ostatnie 12 dni obfitowalo w wiele ciekawych i zmiennych zdarzen. Od upalow zwirowo-piaskowych pustyn po sniezyce wysokich plaskowyzow. W dodatku powazne usterki rowerow (peknieta felga i opona, zatarte pedaly), ktore zaburzyly nasze plany i kalkulacje. Szosa G217 przedarlismy przez przelecz dobrze ponad 3000 m do doliny rzeki Kas. W gornych partiach wszystko w sniegach. Teraz jestesmy na drodze S315 i dolina rzeki jedziemy na zachod w strone granicy w Korgas (zostalo ok. 300 km). Nie mozemy sie zanadto spieszyc bo wizy kazachskie zaczynaja sie 8 maja.
Jedwabny Szlak
Kilkanascie ostatnich dni obfitowalo w wiele zaskakujacych wydarzen, zmiennych sytuacji, steresow i niespodzianek. Przedzierajac sie wzdluz dawnego Jedwabnego Szlaku na zachod nie sadzilismy ze czeka nas tyle "ciekawych" i ciekawyc zdarzen. Od upalow zwirowo-piasczystej pustyni do stepowych sniezyc na wysokich plaskowyzach i sniegow wysokich gor. Jak to nie pierwszy raz w tym kraju bywalo caly wahlarz skarjnych odczuc. Tu raczej trudno o jakas srednia. Komu sie chce poczytac wiecej to mniej wiecej tak to wygladalo:
Z Hami do Turphan (najwieksza depresja Chin -154 m.) probowalismy sie przedostac droga 312 wiodaca mniej wiecej rownolegle do autostrady G30. Zabralismy prowiantu na ok 3 dni i kilka litrow wody na glowe (brak tam miejscowosci). Za Hami zaczyna sie step przechodzacy w zwirowo - piasczysta pustynie. Po moze 37 km droga nagle konczy sie na autostradzie gdzie rowerami nie wolno wjechach. Obok wiedzie jakas piaszczysta droga ktora probujemy sie przedrzec dalej na zachod. Kilkanascie kilometrow brniemy w piachach co chwila zsiadajac i wsiadajac na rower. Droga jedna sie konczy, inna zaczyna. Wszystkie koncza sie nagle przy jakis zwirowiskach, slupach energetycznych lub prowadza do nikad. Motamy sie w tym pustkowiu (w srodku byla autostrada ale dla nas niedostepna). Przeciez przed nami co najmniej 300 km takich falszywych drog. Upal sie nasilal. Na polnocy widzimy jakies jezioro, ktore przeciez nie istnialo na zadnej mapie. To zwykla fotomorgana. Po ilus tam probach i nadziejach ze moze ta akurat sciezka wyprowadzi nas dalej na zachod przychodzimy po rozum do glowy. Musimy jechac alternatywna droga S305 wiodaca polnocna strona wysokich na ponad 4000 m gor. Tam nie ma ograniczen dla rowerzystow. Z ciezkim sercem wracamy do Hami. Niemal 100 km na daremno. Opuszczamy wiec definitywnie Hami kierujac sie na polnoc na S305. Droga ciagle sie wznosi w strone osniezonych gor. 20 km na N od Hami na pustkowiu nieopodal drogi stala stara, gliniana warownia strzegaca niegdys tego strategicznego traktu. Jedziemy ja zobaczyc. Byly tu 2 wojskowe namioty i kilku pracownikow renowujacych obiekt. Mozemy sie tu zatrzymac na nocleg. Daja nam dobry posilek i wode.
Nastepeny dzien to niemal nieprzerwany podjazd. 60 km ciagle w gore, nie stromo ale w gore. Droga skalistym wawozem przelamuje sie przez skaliste (piaskowce) gory wzdluz bystrej rzeki. W drugiej czesci dnia osiagamy potezny stepowy plaskowyz ograniczony z polnocy i poludnia zasniezonymi gorami o znacznych wyskosciach. Jest coraz zimniej. Krzysiek stwierdza w swoim rowerze peknieta felge (tylnie kolo) Pojawia sie coraz wiecej jurt a miejscowi to glownie Ujgurzy. Choc nie znamy chinskiego to z sluchania mozna wywnioskowac ze mowia innym jezykiem niz mandarynski. W drugiej czesci dnia (to setny dzien naszej wedrowki) zjadmy obiad za 100 Y. Za malym miasteczkiem zatrzymujemy sie na nocleg w gospodarstiwie Ujgurow. Gospodarz zaprasza nas do spania w lozkach w pokoju. Po kilkunastu minutach gdy wymienialismy lancuchy zjawia sie nagle policja i nakazuja nam powrot do "miasteczka". Kontrola i zdjecia dokumentow, gdzies dzwonia. W koncu wskazuja nam miezle miejsce na rozbiecie namiotu obok stacji wyciagu krzeselkowego. Przynosza nam nawet jedzenie. Noc zimna.
Rano odmeldowujemy sie na posterunku policji i ruszamy dalej na zachod. Step tu jeszcze zagospodarowany, czesto rozkopany, jakies gospodarstwa rolen, gliniane chatki, wielu konnych pasterzy z stadami owiec, bydla lub nawet wielbadow. Po ok. 60 km docieramy do miasteczka na stepie gdzie w tanim hoteliku zalatwiamy nocleg. W miejscowej internet cafe odmawiaja nam dostepu do neta. Zaopatrujemy sie w zywnosc.
Tak na marginesie to biwakowanie jest tu dla nas monsturalnym problemem. Miejscowi widocznie nie moga przyjmowac obcych. Jest tez chyba zakaz uzywania neta przez obcych. W hotelach mozna spac ale tylko w tych wyznaczonych. Ciezko nam to wszystko zrozumiec wiec caly czas mamy jakies obawy. Biwakowanie na dziko wchodzi w gre tylko jak nikt nie widzi. Ale jak to zrobic na stepie gdzie widac na dziesiatki kilometrow lub przy polach gdzie ciagle ktos chodzi, pracuje, mieszka. U ludzi rowniez trudno. To wszystko jest dla nas duzym obciazeniem psychicznym. Czujemy sie ciagle obserwowani, sledzeni. Ale coz mozna zrobic, jakos musimy tu przetrwac. Po za tym nocleg w tanim hotelu pozwala na wziecie cieplego prysznicu, upranie rzeczy i spokojniejszego wypoczynku. Jestesmy wiec czasem wrecz skazani na takie noclegi.
Dzien zapowiadal sie pochmurny. Nastepne "miasto" znajdowalo sie ponad 85 km dalej. Na tym odcinku nie bylo nic oprocz drogi i otwartego stepu. Bezmiar przestrzeni, szare, grozne niebo, sporadyczny ruch troche detrymujaco wplywalo na nasze nastroje. Lykamy jednak kolejne kilometry pustki by jak najszybciej przebyc ta biala plame na mapie. Po 3 godzinach stalo sie najgorsze czego mozna sie bylo spodziewac na stepie. Najpierw deszcz. Potem silny boczno-przedni wiatr i sniezyca. Zakutani w niemal wszystkie nasze ubrania walczymy z przeciwnosciami jak tylko idzie. Rece mamy zmarzniete ze nawet zrobienie zdjecia nie za bardzo wchodzi w gre. Sniezna kurpa sypala niemal poziomo a silny wiatr potegowal uczucie zimna. Nasze stopy wkrotce oklejala sie skorupami lodu. Przed nami jeszcze dobre 50 km niczego. Nie ma sie gdzie schronic. Jedyna stara warownia zostala dalego za nami. Jak okiem siegnac tylko pustka. Nagle Krzysiek stwierdza rozwalona juz bardziej felge. Schodzimy z rowerow. Dalej jechac nie mozna bo za chwile strzeli felga razem z detka. Najblizszym miejscem gdzie mozna kupic felge jest oddalone o ponad 400 km Urmuczi. Sytuacja beznadziejna. Ale to co dalej nastapilo jest happy endem jak z cudownej bajki. Widzac co sie dzieje Damian zatrzymuje nadjezdzajacego (o dziowo, samochody jezdza tu nader rzadko) traka. Musimy przedostac sie do jakiegos miasteczka gdzie autobusem musimy dotrzec do Urumczi. Co sie okazuje. Faceci jada (bylo ich 3) do Urumczi. Pakujemy sie jak 2 bryly lodu do cieplej szoferki a rowery laduja na pace. Co za szczescie. Jadac juz dalej trakiem obserwujemy niemal bezludny, smagany wiatrami nawilzatny sniegiem to deszczem teren. Na poludniu nadal wyskie i osniezone gory. Szczyty na ktore zapewne nikt nie wchodzil, doliny ktore bez wartosci dla dzialalnosci ludzkiej nikt nie odwiedzal. Brr. Po drodze zatrzymujemy sie kilka razy w tym 2 razy na posilek. Pozno w nocy dojezdzamy do Changi (to takie przedmiescia Urumczi). Za rada naszych wybawicieli zostajemy w wypasionym hotelu gdzie ceny byly rownie ostraszajace co pogoda na plaskowyzu. Facet jednak zalatwia nam tam nocleg w zupelnie przystepnej cenie (35 zl). Trudno sie dogadac wiec czasem jest wiele niedomowien. Jutro trzeba naprawic rower.
Nastepny dzien i nastepne niedpodzianki. Facet ktory nas przywiozl (dorzucilismy sie do paliwa) przychodzi rano do nas i kaze jechac do sklepu rowerowego. Niespodziewanie po okolo 3 godzinach Krzysiek ma przeplecione kolo z dobra felga a Damian wymienil pedaly, ktore sie zacieraly. Zegnamy sie juz definitywnie z naszym dobroczynca (niestety nie wiemy jak sie nazywal, chinskie imiona sa dla nas nie do wymowienia) i na wlasna reke pragniemy znalezc tanszy jeszcze hotel. Pomoc oferuje mila dziewczyna, ktora pracowala w sklepie rowerowym. Bierze swoj rower, my podozamy za nia mknac przez ruchliwe ulice miasta z ignoraancja wszelkich przepisow. 10 km i nie mozna znalezc konkretnego hotelu. Wkrotce dolacza przyjaciel tej dziewczyny. Koniec koncow znajduja jakis drogi hotel. Krzysiek idzie wybrac do banku pieniadze. Na domiar zlego wciaglo mu karte Visa a urzednik nie chcial jej wydac bez podania numeru karty, ktorego Krzysiek nie potrafil znalezc. W koncu jednak (tez dzieki tej Chince) udalo sie odzyskac karte a my hotel mielismy za darmo. Nie wiemy dlaczego ale dzieczyna powiedziala ze nic nie placimy (mowila nawet dobrze po angielsku). Bylismy im bardzo wdzieczni za tak nieoceniona pomoc. Wkrotece sie zegnamy.
Nareszcie slonce na niebie. Z ugla opuszczamy aglomeracje Urumczi kierujac sie na zachod. Wktrotce tez nienaganna nawierzchnia G312 nagle sie konczy, dalej trwa budowa drogi. Znow w pyle jedziemy budowana droga do miejsca gdzie dalej sie nie dalo. Robotnicy kieruja nas na wlasciwy kierunek jakas boczna droga. Przez Jinghzi przedzieramy sie ciagle w kurzu. Potem lepiej. Przed Manas zacieraja sie "nowe" pedaly w rowerze u Damiana. Zmieniamy je na stare. Troche dalej kolejna opona Shwalbe Maraton w rowerze Damiana peka na bocznym kordzie. Zmienamy ja na zapasowa brazylijska. W Manas kwaterujemy sie w podrzednym hotelu. Przypadkowo spotykamy w miescie Kazacha, ktory dobrze mowil po rosyjsku wiec bez problemu zalatwiamy sklep rowerowy (kupujemy opone) a takze internet (nam odmowili ale Kazach zalogowal sie sowja karta i moglismy wyslac poczte). Caly dzien spedzamy w Manas i dopiero nazajutrz ruszamy dalej.
Dosc monotonna droga S115 docieramy do Dushanzi. Najpierw obok jakichs hut wsrod nieciekawych budowli dojezdzamy do szerokiej drogi a nia do zupelnie innego niz otoczenie miasta Dushanshi. Miasto jest piekne, nowoczesne i czyste. Mlody czlowiek zaprowadza nas do taniego hotelu ale tu nas nie przyjma (obcokrajowcy). Pokazuje tez warsztat gdzie Damian od reki wymienia pedaly. Poprzednie wytrzymaly zaledwie 200 km). Wkrotce tez znajduje nas policja. Znowu na komisariat. Skrupulatna kontrola dokumentow. Dokladnie musimy tlumaczyc w jaki sposob przemierzamy Chiny i gdzie chcemy jeszcze jechac. Autostrada nie mozna wiec musimy znowu przedrzec sie przez gory droga 217. Potem ida nam pokazac hotel w ktorym mozemy spac. W asyscie kilku funkcjonariuszy podchodzimy pod wypasiony hotel gdzie jednak cen nie mozemy zaakceptowac. Gdzies dzownia, daja nam telefon w ktorym po angielsku slyszymy od babki ze jezeli chcemy tanszy hotel to musimy jechac do innego miasta. Coz. Policja nas wypuszcza a my pospiesznie robiac tylko niezbedne zakupy opuszczamy piekne Dushanzi kierujac sie na poludnie. Za miastem od razu zaczyna sie szeroki step z majaczacymi na poludniu wysokimi i bialymi gorami. Moze po 5 km zatrzymujemy sie przy 2 jurtach. Mieszkajacy (czy tez bardziej pracujacy) tu Kazachowie przydzielaja nam jedna jurte w ktorej spedzamy wygodnie noc.
Pogodny ranek zacheca do wysilku. Dziekujac gospodarzom za bezcenna goscinnosc ruszamy w droge. Kazachowie odradzaja nam ten kierujac pokazujac na migi ze droga jakoby jest nieprzejezdna. Nie mamy jednak wyjscia. Musimy sprobowac. Spotykamy tez 3 miejscowych bikerow podazajacych w naszym kierunku (daja nam snikersy). Zostawiamy ich wkrotce z tylu jadac naszym tempem. Potem mijamy jakies "pielgrzymki" glownie mlodzierzy podazajacej pieszo do oddalonego o 25 km "miasteczka". Dziewczyny znowu robia sobie z nami zdjecia. W "miasteczku" nie ma ani jednego sklepu. Znow "mowia" nam aby dalej nie jechac bo droga zablokowana. Nie mozna jednak zrozumiec co blokuje droge. Tylko wymowne krzyzowanie palca i dloni. Jedziemy dalej. Auta jezdza tu bardzo rzadko, jak juz to ciezarowki do pobliskiego kamieniolomu. Windujemy sie wysoko serpentynami. Droga w wielu miejscach zasypana opadajacymi ze stromych zboczy kamieniami. Z dosc wysokiej przeleczy ostry zjazd do nastepnej doliny gdzie zatrzymuje nas szlaban i posterunek policji. Tu jemy drogi posilek a funkcjonariusz zezwala jechac nam dalej twierdzac ze droga OK. Tu tez jeszczer raz spotykamy owych bikerow. Jechali jednak tylko do kamienia z chinskimi znakami a zawracali. My jedziemy dalej na poludnie. Tu ruch w zasadzie nie istnieje. Droga w wielu miejscach mocno uszkodzona. Prowadzi skalnym wawozem po wykutej polce w skalnej scianie. W dole w kanionie rwie jakas rzeka. Musimy sie strsowac jadac pod skalnymi scianami wiszacymi nad naszymi glowami. Na drodze pelno obsunietych fragmentow skal. Ciagle w gor i w gore. Wawoz jest bardzo piekny, wcisniety w niebosiezne gory, ktorych szczyty pokryte sa bialymi czapami. Mija nas kilka dzipow. Jeden kierowca sie zatrzymuje tlumaczac na migi bysmy wracali bo nie przejdziemy. Nie mamy jednak nic do stracenia, dla nas inna droga nie istniala. Chcemy dojechac do owej przeszkody i naocznie sprawdzic czy nie da sie np. przenies rowerow. Pojawia sie coraz wiecej platow sniegu, przez ktore musimy przprowadzac rowery. Doprawdy bardzo piekny i intrygujacy trkt. Juz u schylku dnia nagle wyprzedza nas rozklekotana bagozowka z materialami budowlanymi. Sadzilismy ze remontuja droge. Zatrzymali sie tuz przed nami. Oczywiscie zdjecia z bialymi to juz tu obyczajowy kanon. Twierdzili ze mozna przejechac na druga strone do Czarmy (miejscowosc w sasiedniej dolinie) ale my nie bylismy pewni czy dobrze rozumiemy. Nasza ciekawosc byla tak duza ze postanawiamy zabrac sie z nimi do gory i jak najszybciej zobaczyc gdzie droga sie skonczy. Jedzenia mielismy tylko na jeden posilek. Wrzucamy wiec sprzet na pake i malej szoferce sciskamy sie w 4 osoby. Doslownie po kilku kilometrach stromych serpentyn zaczynaja sie sniegi. Droga na szerokosc 2 kol jest jako tako przejezdna. Potem juz po sniegu do tunelu za ktorym zaczynala sie druga dolina. Widok nas zaskakuje. Tu po prostu panuje zima. Wszystko wkolo tonie w bieli. Buksujac to po lodzie to po sniegu, jadac w snieznym wawozie tracimy wysokosc. Na szczescie im nizej tym sniegu mniej. Dziesiatkami serpentyn tracimy wysokosc uciekajac z krainy sniegu i zimna. Niebawem wysiadamy bo droga sie konczy a bagazowaka skreca na jakas budowe. Od razu zjezdzamy do szerokiej trawiastej doliny gdzie w ostatnich poswiatach zachodu rozbijamy namiot. Uff. Bylismy z drugiej strony a to oznaczalo mozliwosci jazdy dalej na zachod. Bylismy bardzo zmeczeni. 90 km niemal nieustatnnego podjazdu, niesamowite krajobrazy, wrazenia, napecie i niespodziewany transport przez przelecz troche nas wypompowaly zarowno fizycznie jak i psychicznie. Noc spedzamy spokojnie. Jest tu bardzo zimno.
Sloneczny ranek, wspanialy krajobraz w bialo-zielone barwy. Wkolo nas buszowaly pieski ziemne (nie wiemy dokladnie jak zwierzaki sie nazywaja, przypominaly troche swistaki). Zjezdzamy do malutkiej Czarmy, osady skadajacej sie z kilku domow. Wszystko sie budzilo do zycia. W miejscowej knajpce zjadamy drogi posilek i robimy jeszcze drozsze zakupy zywnosci. Drozyzna (ok 100%) w tym zapomnianym zakatku jest zrozumiala przeto jak najszyciej wskakujemy na rowery i zaczynajaca sie tu droga S315 lagodnie zjezdzamy w dol. Szeroka dolina rozdziela dwa potezne pasma gorskie, pokryte sniegami gory siegajace nawet 5000 m. Srodkiem doliny plynie rzeka Kas, toczac swe wody do Ile a ta do wciaz odleglego jeziora Balchasz w Kazachstanie. Jest tu naprawde pieknie. Mozna by rzec ze pierwszy raz w Chinach mozna fascynowac sie w miare nie skazonym krajobrazem. Mija nas tu wiecej konnych niz zmotoryzowanych. W malutkiej wiosce jemy chinska zupke a za wioska w lesie nad rzeka biwakujemy w ladnym miejscu.
Zostalo nam ok. 300 km do granicy wiec nie musimy sie zanadto spieszyc. Postanawiamy byc dluzej na "lonie natury". Po 30 km zatrzymujemy sie obok 2 jurt kazachskich jak sie pozniej okazalo. Rozbijamy namiot nad potokiem (w poblzu ludzie wyzucali smieci). Rodzina zaprasza nas na obiad a pozniej kolacje. Maz kobiety ktora pozwolila nam sie tam rozbic dobrze mowil po rosyjsku. Czesto jezdzil do Kazachstanu a zajmowal sie pszczelarstwem. Posilek jedlismy siedzac na dywanach przy niskim stoliku. Bardzo sympatyczni ludzie. W nocy leje.
Nastepny dzien to tylko 10 km do "miasteczko" Tambla. "Hotel" za 15Y (ok 7 zl) na leb byl okazja nie do pogardzenia. Kwaterujemy sie, robimy zakupy zywnosci i odpoczywamy. Chcemy tu zostac 2 dni.
Rano idac na zakupy zatrzymuje nas miejscowa policja. Znow idziemy na komisariat. Tym razem siedzimy tam 3 godziny. Sprawdzaja nasze dokumenty, fotografuja, dzwonia gdzies. Daja nam telefon gdzie kobieta po angielsku wypytuje o nasza droge, cele itp. Okazuje sie ze nie mozemy spac w byle jakim hoteu tylko w wyznaczonym przez wladze. Po przesuchaniu funkcjonariusze prowadza nas do lepszego hotelu gdzie sa tez drozsze noclegi (30 zl). Opiekuja sie nami. Najwazniejsze ze zaprowadzili nas do cafe internet gdzie mozemy cos napisac. Stad wlasznie piszemy te slowa.
Jura: wspinanie w Mirowie
Po sobotnim wspinaniu w Świątyni Czystego VI.1 (Rzędki) tym razem wybór pada na Mirów. Ludzi mimo obiecujących prognoz mało!!! Pogoda zdecydowanie gorsza niż w sobotę, strasznie wiało!!! Pomimo wysokiej temperatury wiatr nie pozwalał na komfortowy wspin (puchówka+czapka obowiązkowo). Zaczynamy wspinanie od Trzech Sióstr, gdzie pokonujemy Niebo w Gębie (-V), Pozdrowienia z podziemia (VI+), potem szybkie patentowanie i w pierwszej próbie padają Tragiczne marzenia (VI.3+/4) - wycena mocno zawyżona. Następnie przenosimy się na Szafę, gdzie można się powspinać się w słońcu. Na koniec dnia wracamy na Trzy Siostry, gdzie udaje się poprowadzić Koksownia Przyjaźń (VI.3) – wspin po krawądkach, jak dla mnie droga bardzo wymagająca, ale godna polecenia.
Jura: wspinanie w Rzędkowicach
Po nieudanych próbach wyciągnięcia kogokolwiek na skitury czy rowery, około godziny 22:00 dostaje SMS-a z propozycją wyjazdu w skałki - zgadnijcie od kogo... Szybko sprawdzam prognozę na sobotę i nie jest zbyt optymistyczna, ale ile to już razy warto było zaryzykować. Na wszelki wypadek pakujemy też sprzęt jaskiniowy, aby w razie deszczu odwiedzić jaskiniowców w Piętrowej Szczelinie. Wyjeżdżamy niezbyt wcześnie, aby niepotrzebnie nie marznąć pod skałami, ale już o 8:00 jest ok. 10 st. Na parkingu w Rzędkowicach tylko 1 auto. Idziemy snieżno-błotną ścieżką, ale już po południowej stronie sucho. Cele wspinaczkowe okazują się optymalne: rozgrzewka na długiej i pięknej Nikodemówce za VI+, dalej 17 sekund za VI.2+ i Szatańskie Wersety za VI.4 (Karol). Cały czas obserwujemy niebo, ale z daleka widoczne deszcze szczęśliwie nas omijają. Wspinanie kończymy około 18:00 i po 2 minutach jazdy samochodem zaczyna lać. Sezon uważam za otwarty - pogoda wspinaczkowa, temperatura optymalna, skała sucha, nawet komary już gryzą:)
Beskid Śląski - kurs w 3 Kopcach i W Stołowie
7 kwietnia 2013 odbył się pierwszy w ramach kursu wyjazd do jaskini. W planie: zwiedzanie Jaskini w Trzech Kopcach oraz W Stołowie.
W godzinach rannych (7:15) z centrum Bytomia wyjechaliśmy samochodem w kierunku Szczyrku. Po dotarciu na miejsce ruszyliśmy drogą pod górę na Przełęcz Karkoszczonkę. Po krótkiej przerwie spędzonej w ciepłym zaciszu Chaty Wuja Toma, skierowaliśmy się na północ wzdłuż czerwonego szlaku. W niecodziennej, jak na kwietniową porę, zimowej aurze dane nam było przeprawiać się w metrowym śniegu. Osiągając docelowe 972 m n.p.m. odnaleźliśmy otwór wejściowy Jaskini w Trzech Kopcach. Zwiedzanie bez większych niespodzianek przebiegło pomyślnie. Nowych partii nie odkryto. Dotarłszy w rejon Jaskini W Stołowie zlokalizowaliśmy trzy dobrze rokujące otwory które lokalizacją pasowały do namiarów. Niestety ze względu na brak sprzętu oraz trudne warunki zrezygnowaliśmy z zejścia. Z braku perspektyw na dalszą eksplorację zawróciliśmy w dół do samochodu. Jako dodatkową atrakcję mieliśmy przyjemność posilić się wyśmienitą szarlotką na gorąco w miejscowej kawiarni. Senni i zasłodzeni powróciliśmy do Bytomia.
Wszystkim uczestnikom serdecznie dziękuję za dobrą zabawę i miło spędzony czas w pięknych okolicach.
CHINY: Do Xi'an i dalej
Po drugim noclegu w "hotelu fryzjerskim" ruszamy w dalsza droge tym razem przy niesmialo swiecacym sloncu. Za Siquan droga skreca raptownie na N-E w wysokie pasmo gorskie. Znow sie wznosimy coraz wyzej. Teren jednak jest troche dzikszy. Obszar wciaz krasowy. Widzimy kilka duzych otowrow jaskin. Potem przewazaja skaly krystaliczne. Mniej ingerencji czlowieka w srodowisko. Nawet w miare czysta woda w rzece. Wioski z mniejsza iloscia smieci i jakos tak spokojnie. W jednej z wiosek pytamy o rozbicie namiotu. Udaje nam sie go rozbic na malym podworku w pobizu zagrody dla swin. Miejsce bylo bardzo spokojne i dobrze sie spalo.
W Chinach plusem wedrowania jest mozliwosc kupienia zywnosci (slaby wybor ale jest) w wszdeobylskich "sklepach" oraz 'barach" przydroznych. Oczywiscie w takiej UE bary te nie maly by racji bytu m. in. z powodu przepisow sanitarnych i innych glupot. Tu zawsze mozna kupic ryz lub zupe z makaronem w rozny sposob przyprawione. Po za tym jest zawsze duzy termos z goraca woda. Korzystamy przy zalewaniu kawy czy herbaty. Bardzo malo sami gotujemy chyba ze spimy na dziko. Ceny posilkow sa podobne do polskich w tych barach taniej (zupa ok. 2 zl, ryz z dodatkami 4 - 8 zl). Bardzie oplaca sie cos zjejsc w barze niz marnowac kase na gotowanie na benzynie. Nawet spiac w poblizu zabudowan w najgorszym wypadku zawsze dostawalismy wrzatek. Tak bylo i tym razem. Po sniadaniu ruszamy w 25 km podjazdu. Teren ciekawy a na drodze w zasadzie ruch nie istnieje. Po kilku godzinach osiagamy przelecz na wys. 2300 m. Jest bardzo zimno. Ubieramy sie wiec stosownie do dlugiego zjazdu. Znow plus minus te 25 km w dol do drugiej doliny i historia sie powtarza. Po drodze jednak spimy za rzeka (trzeba bylo przejsc po rozlatujacym sie wiszacym moscie). Za duzym glazem rozbijamy namiot i jak zwykle odwiedzaja nas poblismy mieszkancy by zobaczyc bialych dziwakow. Jeden facet (chyba byl troche uposledzony) dlugo z nami "rozmawia". Widzac ze nie bardzo rozumiemy pisze nam "krzaczki" na kartce. Krzysiek pokazuje mu nasza ksiazeczke obrazkowa. To byl blad. Gosc kartka po kartce przeglada i zgaduje co jest na obrazku. Cieszy sie jak dziecko jak to potwierdzamy. Najbardziej nas jednak rozbawil gdy doszdl na strone z sprzetem do nurkowania. Pletwy skojarzyly mu sie z kopaczkami. Chwalil sie ze takim sprzetem pracuje. Gdy widzial wspinacza na skale pokazal na nas myslac ze wspinacz lezy na ziemi a my tez bedziemy lezec w namiocie. Gdy odszedl oddetchlismy z ulga. Odwiedzil nas jeszcze w pozno w nocy z latarka ale udawalismy ze spimy wiec odszedl.
Nastepny ranek i nastepny podjazd. Znow ok. 30 km ostro w gore. Moze pol dnia zajmuje podjazd przez najwyzsza przelecz gor Qin Ling (2700). Na przeleczy platy swiezego sniegu. Wieje lodowaty wiatr. Ubierajac niemal wszystkie ciuchy. Pedzimy w dol do dolin i wawozow osiagajac powoli kotline w ktorej lezy ogromne Xi'an. Ten odcinek drogi mozna zaliczyc do ciekawszych pod wzgledem roznorodnosci krajobrazu. Nie byl tak zdewastowany przez "industrializacje" jak inne czesci tego kraju. Im nizej tym cieplej. Wkrotce znow jedziemy w letnim ubiorze. Gory tez nagle znikaja za nami a my wjezdzamy w charakterystyczny do wielkich aglomeracji obszar zabudowy. Tu w tanim hoteliku spedzamy noc by nie wpakowac sie wieczorem w centrum.
Po kalkulacjach i analizach naszych planow doszlismy wspolnie do wniosku ze nie mamy duzych szans w ramach waznosci wiz dotrzec do granicy z Kazachstanem jadac gorskim terenem na rowerach. Musimy znow skorzystac z publicznej komunikacji. Dodatkowym powod to rozleglosc aglomeracji Xi'an. Cala kotlina jest zajeta przez roznego typu zabudowania, przemysl itp. Wydostac sie stad to tez strata czasu.
Tak wiec przygotwani mentalnie na dalsze wydarzenia osiagamy przed poludniem mury legendarnego Xi'an. To tu zaczynal sie lub konczyl Jedwabny Szlak wiodocy tysiacami kilometrow do Azji Srodkowej i dalekiej Europy. Setki lat zjezdzaly sie tu karawany z roznych stron Azji i nie tylko. Miasto mialo swoje lata swietnosci a istnieje juz tych lat 3000. Mury otaczajace miasto nadal stoja choc ich rola z obronnej zmienila sie w turystyczna. Jest tu kilka szacownych budowli ale to mozna poczytac lub wybrac sie na wycieczke zorganizowana. Spodziewalismy sie spotkac tu bialych ale nic z tego. Prawie miesiac nie widzielismy zadnego. My natomiast niczym amanci filmowi musimy sie co rusz fotografowac z roznymi ludzmi bo to okazja zrobic sobie zdjecie z tak odmiennym i egzotycznym czlowiekiem. Zwlaszcza dziewczyny chca miec pamiatki. Czasem jest to juz meczace.
Probowalismy kupic bilet kolejowy do Hami (to juz prowincja Xinyang). To co dzieje sie na stacji jakos mi trudno opisac (w skrocie jeden wielki harmider w wydaniu chinskim). Wszystko napisane po chinsku. Przypadkowo zaczepia nas facet z slaba znajomoscia angielskiego i widzac nasza nieporadnosc proponuje zalatwienie biletu na autobus. Byl to strzal w "10". Kupujemy bilet na nastepny dzien a popoludnie spedzamy na zwiedzaniu Xi'an. Duzym ciosem byla utrata 2 kluczowych map. Stracilismy je przy kupowaniu biletow. Noc spedzamy niestety znow w hotelu (35 zl).
Nasz przejazd z Xi'an do Hami to temat na dluzsze opowiadanie ale zamkniemy sie tylko w kilku zdaniach.
Tak wiec bojac sie czy nas nie oszukano udajemy sie o wyznaczonej godzinie (12.00) na dworzec skad rzekomo autobus mial odjechac o 16.30. 3 godziny wczesniej istotnie podstawiono maly autobus i bez wiekszych problemow (odkrecilismy tylko pedaly i wyjelismy kola) wstawilismy bagaz do luku. W autobusie siedzielismy 3 godziny (dzialala klima). Przed planowanym odjazdem doszlo do jakis przepychanek bo nie zgadzala sie liczba pasazerow. Jak spozniony ruszyl to w korku stalismy moze pol godziny a potem dojechalismy do wlasciwego dworca gdzie trzeba bylo przesiadz sie do wiekszego autobusu. To sie tez udalo. Po moze 2 godzinnym wyjezdzaniu z centrum na stacji benzynowej okazalo sie ze autobus jest zepsuty i trzeba bylo sie przesiadz znow do innego autobus. Potem juz jechalismy 28 godzin. Oczywiscie jako jedyni biali. Plucie i charkanie w autobusie na podloge to rzecz tak normalna jak oddychanie. Trzeba tylko troche uwazac by nie zostac przypadkowo trafionym. Taka jazda to tez ciekawe przezycie. Co by nie powiedziec o Chinach autostrady maja swietne. Przejechalismy setki kilometrow w tunelach i wysokich wiaduktach. Bylismy pelni podziwu do tego co zrobili. To obecny Jedwabny Szlak. Step jest przeorany w roznych konfiguracjach. Tysiace slupow energetycznych, wiatrakow, masztow i innych budowli przemyslowych szpeca krajobraz. W koncu tez osiagamy wyzynny obszar z polnocy i z poludnia zamnkniety wysokimi gorami (ponad 5000 m i pokrytymi sniegiem). Dalsza droga wiedzie przez bardziej lub mniej rozlegly step. Wiele kilometrow jedziemy wzdluz pozostalosci wielkiego Chinskiego Muru. Mijamy obronne bastiony. Zatrzymujac sie co kilka godzin na przerwy przejezdzamy cala prowincje Gansu i po ponad dobie juz w nocy docieramy do Hami. Wysiadamy po ciemku przy jakiejs stacji benzynowej i tu w ustronnym miejscu za jakimis gratami spimy pod golym niebem.
Do granicy zostalo 1300 km. W Hami znajdujemy tani "hotelik" i tu spedzimy 2 dni na przygotowaniu do dalszej drogi rowerami przez pustynie.
Beskid Śląski: Skitour na Klimczok
Z Szczyrku-Biłej przez Przełęcz Karkoszczonka podchodzimy na Klimczok. Trasę dobieramy tak, aby skontrolować odbywający się równolegle wyjazd kursowy do jaskini w Trzech Kopcach. Gdy ostatni kursant znika już pod ziemią, kierujemy się w stronę schroniska. Po posileniu się, zjeżdżamy następnie ciekawym wariantem przez Skałkę do Brennej Bukowej i podchodzimy z powrotem na Karkoszczonkę. W sumie wyszło ponad 950 m.
Beskidy o tej porze roku okazały się terenem bardzo przyjaznym narciarzom. Warunki śniegowe bardzo dobre (w lesie jest metr jak nic). Turystów dużo mniej niż w Tatrach, a i ludność lokalna miła i dużo bardziej gościom przychylna.
Tatry Wysokie: Skitour na Kozią Przełęcz i Zawrat
Z Kuźnic, przez Halę Gąsienicową podchodzimy na Kozią Przełęcz. Z niej zjeżdżamy do Doliny Pięciu Stawów, a następnie podchodzimy na Zawrat i zjeżdżamy z powrotem do Murowańca.
Śniegu w Tatrach dużo i warunki śniegowe generalnie dobre. Zjazd utrudniają miejscami wielkie lawiniska (nie świeże, a raczej ze starego opadu). W dniu naszej wycieczki dodatkowym kłopotem była gęsta mgła, która utrudniała orientację i odczuwanie nachylenia stoku. Na szczęście, dzięki GPS, nie spadliśmy w żadną przepaść.
Duża wilgotność powietrza skutkowała także bardzo słabym działaniem ludzkiego systemu chłodzenia i przez prawie cały czas było nam okrutnie gorąco. Co też warte odnotowania, mimo słabej pogody, w Tatrach były tłumy. Murowaniec i Betlejemka pękają w szwach od uczestników szkoleń z turystyki zimowej. Przy niemal każdym kawałku lodu przy szlaku stoi ekipa i wkręca śruby lodowe. Dużo także skiturowców, wielu na wypożyczonym sprzęcie.
CHINY: Na polnoc od Jangcy
Zostawiamy powoli za soba doline Jangcy z jej metnymi wodami i chaotyczna zabudowa miast. Zostawiamy powoli gdyz droga z doliny piela sie setkami zakretow w kolejny gorski masyw. Blade slonce, blada mgielka i szarawy krajobraz. Jadac kilka godzin w gore ciagle widzimy doline Jangcy. Troche to frustruje ale co zrobic. Najblizszym celem jest Wuxi do ktorego wg naszej mapy ma byc 29 km. Faktycznie jest niemal 100. Mapa, ktora posiadalismy (skala 1:2 000 000) musi byc niezbyt dokladana ale odleglosci mogli podac solidniej. 4 razy przeklamanie bylo na nasza niekorzysc a 1 raz na nasza korzysc. Przklamania te siegaja jednak wiecej jak 100% wiec burzy to czasem nasze kalkulacje i plany. W jednej z wiosek w poblizu chatki dostajemy pozwolenie na rozbicie namiotu, tuz obok kilku grobowcow. Jak Krzysiek tlumaczyl gospodarzowi o co nam chodzi (polozyl sie na trawie) to gosc polozyl sie obok niego. Jak rozbilismy namiot to przychodzi nas ogladac kilkanascie osob z pobliskich chat. Patrza na namiot, jak jemy, jakie mamy rowery. Wszyscy zwyczajowo charkaja i pluja. To akurat jest pikus w porownaniu z "dogadaniem" sie. Denerwuje nas ze jak widza iz nie potrafimy ich zrozumiec to pisza to "krzaczkami" na kartce i daja nam do czytania. Liczby na palcach podaja w inny sposob niz my. Widzac ze ich nie rozumiemy dalej mowia do nas ale glosniej. Co by jednak nie powiedziec sa z reguly bardzo uczynni, goscinni ponad miare. Tak wiec noc uplywa spokojnie choc pozniej padal deszcz.
Ranek mokry. Dalej setkami zakretow, podjazdow, zjazdow docieramy do duzego Wuxi. Tu zatrzymuje nas patrol policji (mowia dobrze po angielsku) w celu sprawdzenia naszych wiz. Z tego miasta wjezdzamy do klejnego wawozu o stromych wapiennych scianach pelnych jaskin a nizej wykutych sztolni, ktorego dnem plynela rzeka. W jednej z takich opuszczonych sztolni zostajemy na noc.
Kolejny dzien i kolejny podjazd. Juz policjanci w Wuxi ostrzegali nas przed poteznym podjazdem. Gdy na rozstaju drog (nazwy miast uczylismy sie z mapy zapamietujac szczegoly poszczegolnych "krzaczkow") zatrzymalismy sie do wytyczynia dalszego kierunku nagle podjezdza facet truckiem i zapraszajacym gestem pokazuje na pusta pake. Jedzie na druga strone przeleczy (gory Daba Shan)zgodnie z naszym kierunkiem. Dlugo nie myslimy. Wkrotce tez siedzimy w szoferce dziekujac opatrznosci za takie zrzadzenie losu. 25 km non stop stromo w gore. Przez goscia zaoszczedzilismy co najmniej pol dnia podjazdu. Na przeleczy Chinczyk prowadzi nas do miejsca gdzie rzekomo znajdowal sie srodek historycznego panstwa chinskiego. Zjezdzamy razem do Zhemping. To juz prowincja Shanxi. Z tego miasta juz na rowerach za rada naszego "zbawiciela" jedziemy inna droga do Pingli. Okazalo sie to dobrym posunieciem. Noc spedzamy w "hoteliku" (13 zl) gdyz nie bylo innej mozliwosci noclegu. Tak wogole to przynajmniej w tej czesci Chin jest bardzo trudno znalezc miejsce na biwak. Wszedzie znajduja sie albo tarasy albo zabudowania. Trzeba wiec biwakowac w poblizu domow a w miastach zostaja tylko "hotele". Na szczescie sa tanie.
Dalsza droga najpierw w gore a potem przez prawie 30 km bardziej lub mniej w dol sprowadza nas do Pingli. Stad na zachod znow przez monotonny teren w szerokiej dolinie. W dodatku sie rozpadalo. W jednej z malych miescowosci rozbijamy namiot przy domu gdzie byly same dziewczyny. Na szczescie w szkole maja angielski wiec jakos sie dogadujemy. Cala noc leje.
Dalej leje. Dziewczyny zapraszaja nas na chinskie sniadanie skladajace sie z ryzu z dodatkami. Bylo to akurat dobre. Ciagle w deszczu osiagamy Ankang. Droga na zachod to ciagle wieksze lub mniejsze miejscowosci. Po 108 km zatrzymujemy sie za Hanyin w malym miasteczku gdzie u fryzjera znajduje sie pokoj goscinny. Doprowadza nas tu dziewczyna, ktora jak sie okazalo byla w miejscowej szkole nauczycielka angielskiego. Co za traf. Pomaga nam wszystko zalatwic. Za 15 zl na leba mamy strzyzenie, golenie, mycie wolsow i nocleg. Siedzac juz przy kolacji nagle do naszego pokoju zapukala policja. Sprawdzaja paszporty i wizy. Kaza nam jechac z nimi na komisariat. Radiowozem wiec dojezdzamy na szczescie nie dalego do budynku policji. Oczywiscie w zaden sposob nie mozemy ich zrozumiec. Z pomoca przychodzi owa "Angielka". Tlumaczy nam ze to rutynowe postepowanie. Po dokladnych ogledzinach naszych dokumetow, otrzymujemy je spowrotem i mozemy spokojnie odejsc i wroci do naszej kolacji.
Robimy tu dzien restu wiec stad pisze te slowa.
UWAGI DOT. EWENTUALNEJ EKSPLORACJI
M.in. celem naszego wyjazdu do Chin jest rozpoznanie terenu pod wzgledem eksploracji jaskiniowej. Kraj ten posiada rozlegle tereny gdzie potencjalnie istniec moga glebokie jaskinie. To co zaobserwowalismy:
Teren: Na polnoc od Jishou az do Pingli szczegolnie zas miedzy Enshi a Wuxi znajduje sie obszar wapiennych gor o duzych deniwelacjach miedzy partiami szczytowymi a dnem rzecznych dolin. Wg naszych szacunkow to roznico grubo ponad 1000 m. Czesto warstwy wapienia uksztaltowane pionowo. W scianach skalnych wiele widocznych otworow. Watpliwe by zbadanych.
Mozliwosci: W dolinach i w wszystkich nadajacych sie do egzystencji miejscach znajduja sie wioski, miasta, tarasy z uprawami lub cmentarze. Doslownie wszedzie. Dopoki gora nie jest tak stroma by po niej isc jest zagospodarowana. Nie ma zadnych siezek czy szlakow w naszym rozumieniu. Czlowiek bardzo ingeruje w srodowisko.
Ludzie: Jak wszedzie na swiecie tacy i tacy. Tu jednak istnieje potezna bariera w komunikacji. Miejscowi moga znac polozenie otowrow ale jak im to wytlumaczyc. Bez tlumacza chinskiego chyba lepiej nie brac sie tu za robote. My od opuszczenia Guilin nie spotkalismy zadnego bialego.
Organizacje: Przypadkowo w Guilin widzielismy budynek instytutu krasu. To jednak kraj gdzie jaskinie wykorzystuje sie glownie do odprowadzania wody, sciekow, smietniki. Kilka razy w kamieniolomach widzielismy jaskinie. Watpliwe by ktos sie tym przejmowal. Biorac sie za organizacje ewentualnej wyprawy najlepiej miec poparcie jakiejs organizacji. Po prostu wyprawa nie pasowala by do krajobrazu.
Jedzenie: W duzych miastach mozna jeszcze cos kupic. W malych dla bialego z Europy a zwlaszcza z Polski jest juz gorzej. Najbardziej dotkliwy jest brak chleba. Trudno kupic konserwy.
Transport: Oczywiscie najlepiej posiadac wlasny srodek lokomocji. Kursuja autobusy, pociagi itd. ale nie wyobrazalne jest transportowanie wiekszej ilosci sprzetu takim transportem.
Poprzednie relacje są dostępne w artykule na temat wyprawy Damiana i Krzysztofa, w dziale Wyprawy
AUSTRIA: Krótki skitour w Tennengebirge
Z Abtenau (wys ok. 700) przeszliśmy najpierw wzdłuż wyciągów na Karkogel do tzw. Berliner Kreutz (ok. 1600). Miła i szybka wycieczka w dobrej pogodzie. Pod koniec zjazdu śnieg mokry.
AUSTRIA: Ski-turling na trawie w okolicy Nauders
Przy okazji rodzinnego wyjazdu na święta wybraliśmy się na krótki skitour. W doskonałej pogodzie (słońce) z Nauders podeszliśmy w stronę szczytu Köpfle. Po przejściu ok. 700 Hm, z wysokości 2 100 m wycofujemy się. Pokonał nas śnieg, klejący się okrutnie do fok. Wycof był jedyny w swoim rodzaju. Zaczęliśmy zjeżdżać stokiem skierowanym niestety na południe i w efekcie po może 200 metrach trafiliśmy na zieloną trawę. Ćwiczyliśmy na niej nową dyscyplinę pod nazwą ski-turling na trawie. Polegało to na wykonywaniu ewolucji (przewroty, salta) na śliskiej trawie, z nartami w ręku. Obyło się bez urazów.
Włochy: narty w dolinie Aosty
Wyjazd z nastawieniem na jazdę rekreacyjną - jeździmy po przygotowanych trasach i ... uwaga, do góry wjeżdża się wyciągiem, a nie zapycha z buta:) Codziennie szusujemy w innym ośrodku. Pod Monte Rosą, grupa Słoweńców zabiera mnie na wycieczkę freeriadową po okolicznych dolinkach, z pięknymi widokami, opuszczonymi sezonowo wioseczkami i zacnymi zjazdami. Generalnie wyjazd wypoczynkowy ze świetnymi widokami na najwyższe szczyty Alp.
AUSTRIA: Wysokie Taury, Kitzsteinhorn 2013
Po raz czwarty już miałem przyjemnosć krótko uczestniczyć w wyprawie eksploracyjnej Krakowskiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego do jaskini Feichtnerschachthöhle. Jaskinia ta znajduje się na terenie kurortu narciarskiego na lodowcach pod górą Kitzsteinhorn (3203). Dzięki uprzejmości firmy Gletscherbahnen Kaprun AG, zarządzającej tym kurortem, baza wyprawy KKTJ zlokalizowana jest w centrum usługowo-gastronomicznym dla narciarzy na wysokości 2452 m npm. W podziemnej cześci tego obiektu, stanowiącej infrastrukturę socjalną dla pracowników całej stacji narciarskiej, dla uczestników wyprawy dostępne są ogrzewane pomieszczenia do spania, ubikacje, prysznic oraz sieć WiFi. Z całą pewnością jest to jedna z najbardziej komfortowych zimowych wypraw jaskiniowych na świecie. Co warte uwagi, specyficzny jest także rodzaj skały, w której rozwinięte są tutejsze jaskinie. Jest to tzw. margiel mikowo-wapienny, skała z jednej strony dosyć słabo rozpuszczalna przez wodę, a z drugiej bardzo twarda i niszczycielska dla sprzętu. Zimą otwory są zasypane śniegiem i trzeba je odkopywać. Na szczeście głównie przy użyciu ratraka.
Działalność jaskiniowa w tym roku skupiona była (jest) na wspinaczce w kominach nad tzw. Kryształową Galerią oraz w tzw. Galerii Srebrnej Wody. Obydwa te tematy potencjalnie mogą prowadzić do nowych otworów jaskini. Ja, w zespole z Bartkiem Berdelem z biwaku na głębokości ok. -450 m atakowałem ten pierwszy. W założeniu mieliśmy deporęczować te kominy, ale okazało się, że możliwa jest dalsza wspinaczka do góry. Była to dosyć męska przygoda, bo z biwaku było dosyć już daleko na "przodek". Na każde z dwóch wyjść musieliśmy podejść ok. 370 metrów do góry na linach. Łącznie podczas pobytu pod ziemią wspięliśmy 35 m, prawie całkowicie hakowo (wiertarka). Z pomiarów w jaskini oraz dostępnego nam trójwymiarowego modelu powierzchni terenu wynikało, że znajdujemy się praktycznie parę metrów pod powierzchnią ziemii. Coż, nie udało się nam przebić, ale nie jest to niczym dziwnym. W rejonie, w którym potencjalnie miałby znajdować się nasz "nowy otwór" jest znanych od powierzchni kilka lejów, które jednak kończą się zawaliskami. O tej porze roku na dodatek zasypanych paroma metrami śniegu. Wracając do niszczycielskiego charakteru tutejszej skały - na wyjściu na powierzchnię ja przetarłem croll'a, a mój partner gdzieś po drodze wytarł aluminiową rolkę Petzl'a "do śrubki".
Ze względu na dosyć krótki pobyt, w zasadzie po wyjściu z biwaku zostały mi niecałe trzy dni na powierzchni. Miałem ze sobą narty skitourowe, ale nie zdołałem zbytnio ich użyć. Chociaż Furek wymyślił bardzo ciekawą trasę na pobliski szczyt Hocheiser, ze względu na duże zagrożenie lawinowe poprzestałem tylko na solowej, tradycyjnej już popołudniowej wycieczce na szczyt Grosser Schmiedinger, górujący nad wschodnią częścią terenów narciarskich (500 Hm).
Tymczasem wyprawa cały czas jeszcze trwa. Kolejna ekipa, wspinając dalej komin, dotarła do zawaliska i tym sposobem definitywnie zakończyła naszą wspinaczkę. Jaskinia "puszcza" jednak ciągle w tym rejonie obejściami, a także wspominaną już Galerią Srebrnej Wody. Trzymam kciuki. No i trochę mi szkoda, że już mnie tam nie ma... Oby udało się znowu za rok.
AUSTRIA: Wysokie Taury, skitour w Goldberggruppe
Ola wpadła na świetny pomysł, żeby mój wyjazd na wyprawę połączyć z szybką akcją ski-tourową. Na bazę wybraliśmy położoną na wysokości 2446 mnpm Hagener Hütte. Jest to schronisko Alpenverein położone w Wysokich Taurach, w okolicy szczytu Goldberg. Chatka stoi na przełęczy, przez którą rzekomo starożytni Rzymanie poprowadzili niegdyś drogę. W zimie główny budynek schroniska jest zamknięty, ale dla skiturowców i ambitniejszych turystów Alpenverein udostępnia otwarty dla wszystkich schron zimowy, czyli sypialnię na ok. 20 osób, stół i ławę. Czegóż więcej trzeba? Jak okazało się na miejscu, schron był chwilowo w remoncie. Co miało i pewne minusy (zdemontowany piecyk i brak możliwości ogrzewania), ale i poważne plusy (nocleg za 0 EUR).
W piątek podeszliśmy do tej upatrzonej uprzednio chatki z parkingu w Bad Sportgastein. Był dosyć twardy śnieg i zaliczyliśmy parę wywrotek na podejściu, ale przynajmniej dopisała nam ładna pogoda. Ponieważ byliśmy dosyć zmęczeni po nocnej podróży i morzył nas sen, pierwszego dnia poprzestaliśmy jedynie na dotarciu do chatki (860 Hm) i błyskawicznej wycieczce na upatrzony z chatki, nienazwany pik (może parędziesiąt metrów przewyższenia). Za to sobota upłynęła nam na całodniowej naciarskiej przygodzie, i to "na lekko". Najpierw zjechaliśmy niejako na drugą stronę przełeczy do schroniska Jamnig Hütte (nieczynnego, 1748), skąd następnie weszliśmy na przełęcz Ulschartl (2491), zjechaliśmy po miękkim śniegu do wysokości ok. 2 000 m, a dalej za namową Oli jeszcze podeszliśmy na Greilkopf (2579), aby potem granią zjechać z powrotem do naszej bazy. Wszystkiego razem wyszło ok. 1350 m przewyższenia. Choć pogoda trafiła się lepsza niż w prognozach, okna w chmurach z ładnymi widokami pojawiały się tylko na chwilę. W każdym razie, przez większość czasu nic się z nieba na nas nie lało ani nie sypało i z tego się cieszyliśmy.
Sytuacja zmieniła się podczas ostatniej nocy naszego pobytu. Już pod wieczór zaczęło intensywnie śnieżyć i na twarde podłoże nasypało ok. 20 - 30 cm świeżego puchu. Celem na niedzielę stał się wobec tego tylko zjazd z powrotem do samochodu. Mimo tak prostego planu, najedliśmy się sporo strachu. Słaba widoczność z rana zmusiła nas do zjeżdżania z GPS-em w ręku. Na dodatek towarzyszyły nam grzmoty schodzących nieopodal lawin. Nie przesadzam. Z pewnością gdybyśmy byli w dolinach, a nie wysoko na przełęczy, tego dnia nie wybralibyśmy się w góry. Na szczęście znowu się udało. W około godzinę pokonujemy 800 m zjazdu, a następnie samochodem udajemy się gościńca pod jaskinią Lamprechtsofen. Tam, po uczczeniu naszego szczęśliwego powrotu z gór wysokokalorycznym kakao z bitą śmietaną, rozdzielamy się - Ola wraca do Polski, a ja czekam w chatce pod Lamprechtsofen na przyjazd ekipy z KKTJ-u.
Tatry Zachodnie: Skitury w dol. Chochołowskiej
Ze względu na kiepskie prognozy pogodowe planujemy krótką wycieczkę na Bobrowiec przez Grzesia, ale jeszcze przed schroniskiem, na niebie ani chmurki. Jednogłośnie stwierdzamy, że tako pogodę trzeba wykorzystać. Cel pada na Wołowiec - góra prezentuje się przepięknie, zresztą jak i wszystkie szczyty otaczające dolinę. Niestety, już przed Rakoniem mgła gęstnieje, skutecznie ograniczając widoczność. Widzimy też jak grupka narciarzy katuje siebie i krawędzie nart na zlodowaciałym śniegu zboczy Wołowca. Zjazd zaczynamy więc z Rakonia. Nie jest on wymagający technicznie i może właśnie dlatego, że trochę go zlekceważyłem, zaliczam solidną glebę, koziołkując parę ładnych metrów. Po wydłubaniu śniegu z nosa i uszu, spostrzegam niekompletność mojego sprzętu, który częściowo dociera do mnie za pomocą Oli. Niestety odkrywam usterkę wiązania (chyba jakieś fatum - ostrzegam przed wyjazdem z Państwem G., jeśli zależy wam na waszym sprzęcie). Co prawda za pomocą zabawek Mateusza udaje się naprawić wiązanie, ale już na miękkich nogach zjeżdżam w dół. Odcinek ten prowadzi przez las, głównie wzdłuż ścieżki pieszej. Las wokół jest zbyt gęsty żeby zboczyć w bok. Ścieżką tą docieramy na dno doliny i zaczyna się odcinek, do pokonania którego trzeba głównie siły rąk i mnóstwa cierpliwości. Do auta docieramy gdzieś między 15 a 16. Muszę przyznać, że główny okres sezonu skiturowego właśnie się rozpoczął. W Tatrach mnóstwo śniegu, zagrożenie niewielkie, dzień jest ju dłuższy i puchówki też nie trzeba ze sobą taszczyć. Wyjazd udany:)
Tatry Zachodnie: skitour
Nareszcie weekend ze znośną pogodą w Tatrach. Najpierw podeszliśmy na Ciemniak przez Adamicę i Piec, a następnie zjechaliśmy z Twardej Kopy do Doliny Tomanowej. Było jeszcze dosyć wcześnie, wobec czego Furek zaproponował "szybkie" wejście na Ornak. W każdym razie, to nie ja na to wpadłem! Na początku szlaku na Iwaniacką Przełęcz dopadł mnie lekki kryzys energetyczny, ale od Przełęczy już jakoś poszło i w promieniach zachodzącego za górami słońca osiągnęliśmy i ten szczyt. Było tam naprawdę malowniczo. Niezła widoczność, gra słońca i chmur i brak ludzi. Warunki zjazdowe umiarkowanie dobre. Na ogół były betony, ale czasami pokryte cienką warstewką na której narty "jakoś łapały". Szczególnie początek zjazdu z Twardej kopy był bardzo miły. Jak można się domyślić, cała wycieczka zmęczyła nas konkretnie. Zabrakło nam raptem 50 metrów do przejścia 2 km deniwelacji. Dzień zakończyliśmy zasłużonym, uroczystym obiadem w "Adamo".
Na marginesie. Ciekawe były słowa ostrzeżenia przed lawinami, które otrzymaliśmy od mijanych po drodze na Ornak turystów. Północny stok Ornaku, którym prowadzi szlak, rzekomo pękł w poprzek (w pionie) i, jak nam opowiadano, mamy uważać, bo czort wie, co tam się może zdarzyć. Po bliższej inspekcji potwierdziło się nasze wstępne podejrzenie że to przecież wszystko tak nie działa. Pionowe pęknięcie okazało się być śladem po zjeździe z czekanem po betonowym śniegu, co stwierdziliśmy obserwując wyraźny odcisk od czterech liter w jego górnej części.
Tatry Wysokie: wspinanie
Wyjeżdżamy późno bo o 3.00, chciałem wyjechać o 1.00 ale Damian przekonał mnie, że nadrobimy te 2 godzinki podczas wspinaczki, bo na podejściu raczej to niemożliwe:). Pogoda i warunki śniegowe idealne, szybki odpoczynek w schronisku i obowiązkowy wpis w książce wyjść. Przed nami na drogę Potoczka (III) wyruszyły 2 zespoły, miały one nad nami godzinę przewagi. Niestety okazało się pod ścianą, że jesteśmy w kolejce dopiero na 4 miejscu. Czekamy cierpliwie jakieś 20-30min., ale widząc ,,szybkość’’ 1 zespołu decydujemy się zaatakować sąsiadkę czyli drogę Głogowskiego (III). Była to zdecydowanie bardzo dobra decyzja, piękne i wymagające wspinanie na 2 pierwszych wyciągach wynagrodziły wszystkie wcześniejsze trudy(brak snu i dłuuugie podejście). Droga ta pokazała mi, że także ze wspinania zimowego można czerpać sporo przyjemności.
Beskid Śląski - Skrzyczne, skitour
Skrzyczne stało się w tym sezonie najmodniejszym klubowym celem zimowym w Beskidach :). Tym razem na odpoczynek w schronisku docieramy zielonym szlakiem z centrum Szczyrku. Nadchodząca wiosna daje się mocno odczuć, niestety...Śnieg stał się już dość mokry i znikał w oczach.Przez całą wycieczkę było b.ciepło, czasem nawet słonecznie. Początkowo zjeżdżamy trochę lasem, ale dość szybko wracamy na nartostradę (na której warunki do zjazdu fatalne...). Zgodnie z planem była to "szybka akcja" - o 14.30 zaparkowałam pod domem.
Beskid Śląski: Skrzyczne, skitour
Ponieważ musieliśmy po południu wrócić do domu, zdecydowaliśmy się na szybką akcję w Beskidach. Weszliśmy na Skrzyczne "z tyłu", startując spod Małej Palenicy. Widoczność była bardzo słaba, ale przynajmniej nie padał na nas żaden deszcz czy śnieg. Warunki na zjedzie były zmienne - pod szczytem przyjemny puch, poniżej cięższy i trudny do manewrowania śnieg. Niestety dodatnia temperatura skompresowała istotnie warstwę świeżego opadu. Cała akcja zajęła nam nieco ponad dwie godziny (tempo treningowe), dzięki czemu z koła nie zeszło nam całe powietrze i zdążyliśmy jeszcze podjechać do wulkanizatora.
Beskid Śląski - Skrzyczne
Przy okazji wypoczynku z rodzinką w Szczyrku postanowiłem zrobić sobie wycieczkę na Skrzyczne. Pogoda całkiem całkiem - przebijające się przez wysokie chmury słońce w związku z czym widoczność bardzo dobra. Wyruszyłem szlakiem z centrum. Początkowo przetarty szlak lecz po późniejszym połączeniu z czerwonym całkowicie zasypany. W większości nawianym śniegiem. Miejscami naprawdę spore zaspy. Targane na plecach rakiety nareszcie okazały się niezbędne. W pewnym momencie szlak zostaje przecięty trasą fis. Po zalesieniu jakiejś dziury w siatkach zabezpieczających kawałek mozolnie idę trasą (momentami stromo). Na szczycie dość mocno wieje. Grzaniec w schronisku i wracam. Szybkie zejście pod wyciągiem i powrót do hotelu.
Beskid Żywiecki-Hala Boracza
Plan zakładał podejście z Żabnicy Skałki na Halę Boraczą i dalej niebieskim na Prusów i zjazd do Żabnicy. Przed wyjazdem zastanawiałem się, na ile jest to realne do wykonania. Nie miałem nart skiturowych z fokami, więc całą trasę pod górę musiałem pokonać z nartami przytroczonymi do plecaka. Początkowo szlak czarny prowadzi boczną drogą dojazdową, więc idzie się nieźle. Potem droga odbija w prawo a szlak na Halę Boraczą idzie prosto. Na szczęście są ślady i śnieg nie zapada się głęboko więc idzie się w miarę sprawnie. Nie śpiesząc się osiągam schronisko w czasie wyznaczonym przez znaki. Tu zatrzymuję się na jakieś pół godziny by posilić się i nabrać sił. Połowa podejścia za mną. Niestety cały czas pada drobny śnieżek i nie ma widoczności na dalsze pasma. Dalsza trasa prowadzi grzbietem na Prusów. Do schroniska wchodzi grupa osób w rakietach. Pytam skąd przyszli. Mówią, że z Węgierskiej przez Prusów, że po ich przejściu jest już przetarte. Jest jeszcze w miarę wcześnie, więc postanawiam spróbować. Kilkaset metrów za schroniskiem spotykam osobę, która idzie z tamtego kierunku. Przedziera się po pas w śniegu. Pyta którędy najlepiej do schroniska, a ja pytam o warunki na szlaku. Dowiaduję się, że najgorsze jest tylko parę metrów przede mną. Tu wiatr cały czas nawiewa nowy śnieg i tworzą się zaspy. Dalej, choć śniegu jest przynajmniej z metr, to nie zapada się on specjalnie i nie ma problemu z przejściem. Idę dalej. Idzie się łatwo i przyjemnie. Poza paroma krótszymi odcinkami śnieg nie jest uciążliwy. Dookoła pięknie ośnieżone lasy i mniejsze polany. Idąc rytmicznym krokiem na szczyt Prusowa docieram szybciej, niż informowały znaki dotyczące czasu letniego. Teraz przede mną już tylko droga w dół. Przypinam narty i rozpoczynam zjazd. Początkowo planowałem zjechać na przełaj polanami miedzy Boruczem a Palenicą, ale ostatecznie jechalem cały czas szlakiem niebieskim aż do Żabnicy. Większa część odcinka bardzo przyjemna, tylko ostatni odcinek szlaku prowadził zarastającym młodym lasem, gdzie nie dało się za bardzo poszaleć. Lepsza powinna być chyba opcja nieco wcześniejszego odbicia ze szlaku i zjazdu szeroką Polaną Pasionki, ale to już ewentualnie opcja na inny wyjazd.
Beskid Śl.: skitury
My natomiast z braku czasu i zbyt dużego zagrożenia, wybieramy pobliskie Beskidy. W planie był zjazd przecinką na Szyndzielni. Niestety podjeżdżając pod Szyndzielnię okazuje się, że śniegu w lesie jest z jakieś 10 cm! Szybko weryfikujemy plany i stwierdzamy, że Szczyrk leży trochę wyżej. No i rzeczywiście różnica w grubości śniegu kolosalna - na Skrzycznem ilości śniegu... no nie wiem, lekko ponad metr. Podchodzimy na Małe Skrzyczne starając się omijać trasy narciarskie. Przed szczytem spotykamy Krakusów, z którymi zdobywamy Skrzyczne i grzejemy się w schronisku. Zjazd również wybieramy wspólnie i trafiamy w 10! Początek zjazdu to naprawdę bardzo stromy żleb, dalej stary rzadki las. Warunki bardzo dobre - lekko zsiadły puch. Na nartach docieramy pod sam samochód.
Tatry Wysokie: Skiturki
Z powodu trudnych warunkow (gleboki i ciagle padajacy snieg, 3-ci stopien zagrozenia lawinowego, slaba widocznosc) cele trzeba bylo dobierac czujnie.
W sobote z Brzezin doszlismy droga do Psiej Trawki, skad skrecilismy w strone Polany Panszczyca, mimo nart na nogach torujac do pol lydki, a miejscami po kolana. Z Polany przeszlismy nastepnie na Wolarczyska i podeszlismy kilkadziesiat metrow Zadnim Uplazem w kierunku Zoltej Turni. Z wysokosci ok. 1700 zjechalismy do Doliny Gasienicowej (super, gleboki puch!) i dalej droga do auta.
Niedzielna ski-turka rozpoczela sie z Toporowej Cyrhli. Poszlismy na Wielki Kopieniec (hurra, przetorowane!!) i zjechalismy bardzo przyjemnie na Polane Kopieniec i dalej na Polane Olczyska. Stamtad dotarlismy do nartostrady do Kuznic i podeszlismy nia na Krolowa Rowien. Pysznym zjazdem, znow mijajac Wywierzysko Olczyskie, osiagnelismy Jaszczurowke i po uiszczeniu niewielkiej oplaty (3 zl / os.) wrocilismy do samochodu.
Jak na panujace w Tatrach warunki, byl to bardzo udany weekend. Snieg pada caly czas. Czy to nie cudownie?
Tatry Wysokie: Zmarzły Staw
Warunki w Tatrach bardzo trudne. Musieliśmy redukować plany. Najpierw miała być Żółta Turnia, potem jednak Zawrat, a w końcu zawróciliśmy spod Zmarzłego Stawu. Padało całą noc i przez cały dzień. Zimno, nic nie widać, lawiny. W czasie naszej wycieczki (ok. 8h) na samochód spadło 20 cm śniegu. Zjazd do Czarnego Stawu Gąsienicowego mieliśmy przez większość trasy po pas w puchu (nie przesadzam) - trzeba przyznać, że to było ciekawe doświadczenie. Dużo mniej ciekawe było natomiast napotkane po drodze na Halę Gąsienicową zasłabnięcie starszego turysty. Staraliśmy się pomóc w reanimacji, a przynajmniej nie przeszkadzać, aż do przybycia ratowników TOPR. Niestety nie udało się go uratować...
AUSTRIA: Niskie Taury
Poświęciłem nieco czasu, aby zaplanować trzydniową wycieczkę narciarską w Totes Gebirge, z noclegami w zimowych chatkach Alpenverein. To jeden z najbliższych nam alpejskich masywów (617 km!). Wyjechaliśmy nocą z piątku na sobotę. Po niedługiej, ale jednak męczącej podróży, okazało się... że w tych górach nie ma śniegu. Jak ci Austriacy mogli do tego dopuścić? Przecież oni z tego żyją!!! No i chyba specjalnie nie odśnieżają miasteczka, żeby na kamerce internetowej wydawało się, że jest zima...
Trzeba było szybko wdrożyć plan awaryjny. W trzecim z kolei miasteczku nabyliśmy stosowną mapę i udaliśmy się w rejon Niskich Taurów, odwiedzanych przez nas niedawno, przy okazji świąt Bożego Narodzenia. Tam śniegu było ciągle dość, i to nawet miękkiego, lekko tylko zsiadłego. Były pewne wady tego miejsca. Położone najdogodniej miasteczko, Obertauern, jest wielkim kombinatem narciarskim. Chatki Alpenverein są w większości zimą zupełnie zamknięte (oprócz tych bardzo trudno dostępnych), a noclegi w pensjonatach zaczynały się od 52 EUR za osobę. Musieliśmy więc improwizować także jeśli chodzi o zakwaterowanie.
W każdym razie, udało się nam odbyć trzy jednodniowe wycieczki skiturowe. Przez pierwsze dwa dni dopisywała nam bardzo ładna pogoda. W sobotę (zaczynając późno, bo będąc świeżo po kosztującej jednak nieco czasu zmianie planów) zrobiliśmy trochę ponad 500 m wysokości, wchodząc na jeden z wierzchołków grani Sichelwand (ok. 2200). W niedzielę odbylismy bodaj najlepszą wycieczkę wyjazdu, na Lackenspitze (2459), z ok. 1200 metrami przewyższenia. Obydwa zjazdy były bardzo przyjemne (praktycznie brak twardego śniegu), a przy tym przy stosunkowo stabilnej sytuacji lawinowej.
Niestety nie obyło się bez przykrych (i kosztownych) niespodzianek. Już pierwszego dnia wyjazdu Michałowi pękło wiązanie w sposób raczej nienaprawialny. Ostatni odcinek na szczyt Michał wchodził pieszo. Dobrze, że udało się jakoś zjechać na tym wiązaniu. Szczęściem w nieszczęściu było w tej sytuacji właśnie to... że znajdowaliśmy się w kurorcie narciarskim. W związku z czym wypożyczenie sprzętu skitourowego na kolejne dwa dni nie sprawiło żadnych trudności. Gdyby to stało się podczas trzydniowej "wyrypy" jaką oryginalnie planowaliśmy, nie byłoby tak łatwo...
W poniedziałek pogoda wyraźnie pogorszyła się i wiedzieliśmy, że nie możemy oczekiwać od ostatniego dnia wypadu zbyt wiele. Niebo zachmurzyło się zupełnie, widoczność była słaba plus padał intensywnie śnieg. Udało się nam podejść kawałek (ok. 400 Hm) w stronę szczytu Glockerin. Niestety trochę pogubiliśmy drogę i wpakowaliśmy się w bardzo stromy i dosyć jednak groźny w tych warunkach żleb. Ostatecznie udaje się nam trafić do jeziorka Wildsee (ok. wys. 1925), przynajmniej tak wynikało z mapy i GPS, bo jeziorka dostrzec się nie udało. Być może dlatego, że widoczność spadła do 30 - 50m. Zjechaliśmy na szczęście bezpiecznie, przez niezwykle stromy, ale przyjemnie dla narciarza rzadki las. Wczesnym popołudniem zdaliśmy wypożyczony sprzęt i wróciliśmy do domu, zahaczając po drodze o nieśmiertelną restaurację w czeskich Lechovicach.
Tatry - Rysy
Od jakiegoś czasu planowałem wejście zimowe na Rysy, ale jakoś zawsze ekipa wykruszała się jak tylko przypominała sobie o 9 kilometrowym morderczym odcinku do Morskiego Oka. Któż zatem mógł podjąć te niezwykle śmiałe wyzwanie??? Jedynym sensownym rozwiązaniem było wskrzeszenie sławnej ,,szybkiej trójki’’(dla przypomina ta ekipa zapisała się w historii wczesnozimowego alpinizmu śmiałą próbą zdobycia Triglava) Akcja pod kryptonimem ,,polski Triglav’’ rozpoczęliśmy od sobotniego posiłku w nieśmiertelnym Mcdonaldzie . Zdrowo odżywieni sprawnie pokonaliśmy najtrudniejszy odcinek do schroniska. Mimo wielogodzinnej dyskusji nie udało mi się namówić Asie i Daniela do zobaczenia świtu na szczycie. Oboje chcieli się wyspać, więc wstaliśmy dopiero o 4.00:P (trza być twardym a nie miękkim). Podejście było przetarte jedynie do Czarnego Stawu, resztę drogi trzeba było torować. Pomimo nienajlepszych warunków spotkaliśmy na szlaku sporo turystów w tym dwóch szczególnie ciekawych. Pierwszy wybrał się na Rysy bez czekana i rękawiczek!!!(przy temperaturze -15 C) , drugi zgubił swój środek lokomocji - niebieskie jabłuszko. Z innych ciekawostek: dopiero w niedziele podczas zejścia z Moka spotkaliśmy samotnego przedstawiciela sekty skiturowej- czyżby narciarze w tym sezonie przerzucili się na szachy??? Kończymy wyjazd oczywiście w Mcdonaldzie, uzupełniając stracone kalorie (duże frytki 475kcal, Big Mac 520 kcal).
Beskid Żywiecki - Oszust
Zimowy biwak w Beskidach był już zaplanowany na wcześniejszy weekend ale w związku z chorobą Tomka Zięcia trzeba było pozmieniać trochę plany. A że od tygodnia byłem już spakowany i napatoczył się kuzyn wiec ustaliliśmy nowy termin. Wyjeżdżamy w środę rano. Lecz przedarcie się przez Śląsk przy porannym szczycie trochę trwało. Wiec z Soblówki wychodzimy dopiero grubo po 11 i idziemy na Przełęcz Przysłop. Może jak na warunki zimowe to śniegu nie było jakoś mega dużo, ale szlak nie przetarty i poruszanie się w rakietach obowiązkowe (na koniec wyjazdu doszliśmy do wniosku, że bez rakiet przejście tego odcinka trwałoby przynajmniej kilka godzin dłużej). Na przełęczy krótki odpoczynek i ruszamy na Świtkową. Podejście na tą górkę robi naprawdę jak na warunki Beskidu wrażenie - długie i strome, . Po godzinie 15 na spokojnie rozbijamy biwak przed Pańskim Kamieniem. Następnego dnia budzi nas piękna pogoda - słoneczko i błękitne niebo. Po śniadaniu ruszamy na Oszust i dalej do drogowego przejścia granicznego ze Słowacją. Tam odbierają nas znajomi z Torunia i nockę spędzamy z nimi w prywatnym schronisku Gawra na końcu świata w Złatna gdzieś niedaleko starej Huty. Następnego dnia w piątek spokojnie ruszamy do domu.
Radzionków- biegówki na Księżej Górze
Z powodu ciągle niedogodnych warunków skiturowych trenujemy kondycje na nartach w Parku Księża Góra. To był mój drugi raz na biegówkach więc szło mi jako tako, ale zabawa przednia. Za tydzień amatorskie zawody, więc jak warunki skiturowe się nie zmienią to może się skuszę - ktoś chętny?
Tatry, Kopa Kondradzka- skitoury
Miałem zrobić sobie krótką wycieczkę w Beskidzie Sądeckim ale po telefonie Mateusza szybko zmieniłem plany - cel: Tatry. Spotkaliśmy się o 9.00 u wylotu doliny Małej Łąki. Szybko się zebraliśmy, narty na nogi i koło 9.20 rozpoczęliśmy podejście. Krótki popas zrobiliśmy przy odbiciu do Snieżnej, okazało się że wyżej nie ma żadnych śladów. Na szczęście śniegu nie było specjalnie dużo więc nie trzeba było torować, ale i tak po dojściu na Przełęcz Kondradzką miałem lekko dosyć. Krótka przerwa, obejrzenie trasy zjazdu i ruszamy dalej. Jak dotarliśmy na Kopę miałem już nogi z kamienia, na szczęście został nam już tylko zjazd :). Najpierw granią na Małołącką Przełęcz a następnie już w dół pod Śnieżną (całkowicie zasypany otwór) i przez Przechód. Dla mne był to najcięższy zjazd jaki do tej pory robiłem. Do parkingu dojechaliśmy po 5 godzinach. Całą wycieczkę nie spotkaliśmy praktycznie nikogo.
BESKIDY - Pilsko
Agnieszka poprowadziła nas w nowe, nieznane nam rejony masywu Pilska. Wycieczka odbywała się tempem treningowym, Agnieszka i Małgosia startowały bowiem poprzedniego dnia w Pucharze Czantorii i będąc chyba niezadowolonymi z osiągniętych wyników musiały odreagować. Ola z kolei najwyraźniej chciała się sprawdzić i po paru minutach rozbiegu zawodniczki kadry czuły na plecach jej oddech. Wyglądało to więc dosyć ciekawie: dwóch facetów starających się, wyziewając ducha, dogonić trzy dziewczyny. Starałem się zapamiętywać trasę, ale ponieważ musiałem koncentrować się na tempie, nie szło mi to najlepiej. Na pewno wystartowaliśmy z parkingu pod wyciągami. Potem chyba poszliśmy leśną drogą a dalej ścieżką przez Solisko, w rejon kopuły szczytowej Pilska. Wobec wiatru i słabych widoków, na sam wierzchołek nie weszliśmy, ale mieliśmy do niego może z 200 m. Dalej Agnieszka poprowadziła nas świetnym, puchowym i momentami całkiem stromym zjazdem w lesie. Ze szczytu jechaliśmy na zachód i dalej na północny zachód do Potoku Cebulowego w Dolinie Sopotniej. Stamtąd na fokach podeszliśmy najpierw na przełaj przez las, a potem zielonym szlakiem na Halę Miziową. Posililiśmy się w schronisku i ruszyliśmy z powrotem na kopułę szczytową Pilska. Pogoda poprawiła się (wyszło słońce i zrobiła się umiarkowanie dobra widoczność), ale ponieważ trochę się nam już spieszyło, znowu minęliśmy wierzchołek i zjechaliśmy najpierw szerokimi halami a potem przez las trasą naszego pierwotnego podejścia. Cała wycieczka zajęła niespełna 4.5h. W większości była to pyszna, puchowa przygoda. Nareszcie jest zima, hurra!
BESKIDY - Skrzyczne i Czantoria
Rano wychodzimy szybko na szczyt Skrzycznego zielonym szlakiem, z centrum Szczyrku. Pogoda w czasie naszej wędrówki była przyjemna, choć pod wierzchołkiem zastaliśmy mgły i opad śniegu. Ponieważ w lesie było nieco za mało śniegu na zjazd, po herbatce w schronisku zjeżdżamy trasą narciarską. Całkiem zresztą kamienistą - jak oni mogą na coś takiego wpuszczać narciarzy zjazdowych? Po zjeździe, przemieszczamy się przez Salmopol do Ustronia i jeździmy dwie godziny wyciągowo na Czantorii. Tego dnia, po zamknięcu kolejki, odbywały się tam pierwsze w tym sezonie zawody skiturowe PZA. Po południu zostajemy więc na miejscu kibicować bliskim i znajomym, aż do zakończenia zawodów.
Ustka - krajoznawczo
Korzystając z okazji, chciałem przedłużyć sobie wyjazd służbowy w okolice Ustki. Plan był bliżej niesprecyzowany i nieco chaotyczny. W grę wchodziło m. in. jedno lub dwudniowy spływ Słupią, wycieczka rowerem po okolicach Słowińskiego Parku Narodowego itp. no i oczywiście tak się poumawiać z klientem żeby starczyło mi na to czasu. Niestety wymagania klienta były dość wygórowane, a i on sam nie wykazał się zbytnią elastycznością, dlatego pozostało mi pospacerować po wyludnionych plażach i zobaczyć Słupię z brzegu (zresztą nikt nie chciał mi wypożyczyć kajaka na 1 dzień w "szczycie" sezonu). Pomimo tych niepowodzeń udało mi się zdobyć wszystkie najwyższe okoliczne wydmy (prawie jak Rysy), zajrzeć do kilku bunkrów Bluchera (prawie jak Śnieżna), no i natrafiłem też na ul. Zaruskiego (wątek z historii taternictwa). Można by wziąć ten opis za dość żałosny, ale póki co tylko to mi pozostaje. PÓKI CO!
Tatry Zachodnie - doroczny trawers Jaskini Czarnej
Czas akcji 4h 20m.
Zakopane i okolice
Babia Góra – wschód słońca : Logistycznie sobota była mocno skomplikowana, gdyż ja z Damianem, Asią i Marcinem na przełęcz Krowiarki dojeżdżaliśmy ze Śląska, natomiast Sławek, Ania oraz Łukasz z Wisły. Żeby było ciekawiej po wejściu na Babią, ja z Anią i Damianem ruszamy do Zakopanego, natomiast Sławek z Asią i Marcinem jadą do Szczyrku a Łukasz wraca do Wisły. Generalnie historia zawiła jak losy bohaterów Mody na Sukces. Sama Babia przywitała nas idealną pogodą , zero chmur, brak wiatru i było w dodatku ciepło, jedyny minus to zalodzony szlak. Na szczycie było nieco tłoczno około 30 osób wraz z nami przywitało wschód słońca. Szybki przepak i ruszamy mocno zaspani do Zakopca, gdzie jest już ekipa z Poznania.
Na bazie dzielimy się na dwa zespoły Damian z Anią wyruszają do Wielkiej Śpiworowej, ja z Pauliną idziemy na jaskiniowy spacer doliną Kościeliską, zwiedzamy m.in. jaskinię Raptawicką, Obłazkową oraz Mylną. Wieczorem ruszamy na narty na stok w Witowie, śniegu (oczywiście sztucznego) sporo podobnie jak i ludzi. Pomimo dużych obaw nie zabiłem się , ani żadnego innego narciarza. Sukces ten z pewnością jest zasługą moich instruktorów narciarstwa. W niedzielę Ania z Damianem idą do pięknej niedalekiej jaskini, którą można pokonać bez sprzętu, Paulina zwiedza wraz z kursem jaskinie Śpiących Rycerzy, ja natomiast eksploruje Wielką Śpiworową. Wieczorem wszyscy wybraliśmy się do term w Szaflarach. Korki na drogach + mało atrakcji + dzikie tłumy = porażka, krótko mówiąc zdecydowanie nie polecamy tego miejsca. W sylwestra budzimy się o nieludzkiej porze, aby wejść na Krywań. Prawie dwie godziny dojazdu i jesteśmy na miejscu, podchodzimy zielonym szlakiem z Trzech Źródeł. Śniegu więcej niż po polskiej stronie, szlak okazał się przetarty dzięki czemu nie mieliśmy problemów z orientacją. Od wysokości około 1600 m n.p.m. podchodzimy w gęstej mgle na szczęście wychodzimy ponad poziom chmur jeszcze przed przełęczą. Na szczycie widoczność idealna, zero ludzi po prostu genialnie. W drodze powrotnej udaje się nam trafić na otwartą jeszcze restauracje i zjeść zasłużony obiad. Nowy rok witamy przy wylocie doliny Kościeliskiej. Ze względu na obawę przed gigantycznymi korkami wracamy na Śląsk z samego rana (czytaj jak tylko się obudziliśmy:))
Beskid Śl. - nocny rajd sylwestrowo - noworoczny na skiturach
Zabawa przednia. Z Wisły Nowej Osady podchodzimy zielonym szlakiem generalnie wzdłuż pustej nartostrady na szczyt Grapy - 711 m.n.p. (w zasadzie tylko tu jest śnieg). Na sam wierzchołek nie ma szlaku, śniegu zresztą też brakło. Kryjemy więc narty pod liśćmi i na szczyt wychodzimy na lekko. Góra porośnięta bukami ale niezła widoczność na sąsiednie wzniesienia. Potem tylko krótki zbieg do nart i piękny zjazd po przygotowanej przez ratrak "specjalnie dla nas" nartostradzie. Przy pustym bufecie na stoku witamy rok 2013 (w dole rozbrzmiewa ognista feeria) a w chwilę później mkniemy w dół do auta. Jeszcze przed świtem jesteśmy w domu. Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2012%2FStaryRok