Wyjazdy 2010
II kwartał
Jura - wspin w Karlinie
Znów po raz pierwszy wspinaliśmy się na ciekawej skale w Karlinie. Zrobiliśmy w sielankowej atmosferze kilka dróg "łatwych" i łatwych. Najwięcej emocji przysporzyła pierwsza droga, którą robiłem na własnej protekcji w niezwykle kruchej rysie równolegle do komina obok. Wydająca się na łatwą z dołu droga okazała się paskudna bo kruszyła się niesamowicie. Po ukończeniu (spociłem się tu nieco) drogi w zjeździe wyleciał mi spod stóp wielki głaz i tylko dzięki przytomności umysłu Ola z Olkiem zdążyli odskoczyć w bok. Następne 3 drogi nie wzbudziły już takich emocji. Rysiek z rodziną wraca trochę wcześniej a my dzień kończymy również ogniskiem. Tu niektóre zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2010/Karlin
Tatry Wysokie - Weekend narciarski
W trakcie poprzedniego wyjazdu naszą uwagę przykuła Żółta Turnia - nawet ślepy zauważyłby, że zjazd z niej jest bardzo szeroki i nie aż tak stromy.
Dnia pierwszego właściwe podejście rozpoczynamy z Hali o 13:00. Wyjaśniam po kolei: przechwycenie Pumy i wyjazd z Krakowa zajęło jakieś półtorej godziny. Ponadto, dodatkowe opóźnienie wystąpiło na wizycie w Betlejemce (zostawialiśmy graty i pożyczaliśmy piepsa). Chatar zaprosił nas na herbatkę, no i nie wypadało odmówić.
Tym razem nie aż tyle zmian podejście/zjazd. Lampa, śnieg znika w oczach. Turnia nawet całkiem popularna: widzimy narciarzy, potem mijamy jeszcze pieszą dwójkę. Ze szczytu roztacza się całkiem nowy widok na otoczenie Gąsienicowej, który kontemplujemy przez blisko dwie godziny. Zjazd mija nam w przyjemnym śniegu, nawet Pumie się trochę podoba. Niestety Halę osiągamy na 15 minut przed zamknięciem kuchni w Murowańcu i musimy zadowolić się zupkami. Wieczór upływa na rozmowach z różnymi znajomymi (głównie Pumy), przypadkiem również obecnymi w Murowańcu i Betlejemce.
W niedzielę wybieramy się na Słowację. Drepczemy na Liliowe w prażącym słońcu. Na ogonie siedzi nam jakaś kilkunastoosobowa grupa narciarzy; wkrótce wyjaśnia się, że to kurs przewodnicki. Obecny w tej grupie znajomy radzi nam, żeby zjeżdżać jednak ze Świnickiej Przełęczy. Odnotowujemy, że grupie kursowej towarzyszą wysoko postawieni pracownicy TPN, co wywołuje dodatkowy dreszczyk emocji - wszak nasze wrogie zamiary wobec przepisów (wprawdzie Słowackich, ale jednak) mogły się im nie podobać. Egon przekonuje nas, powołując się na wczorajsze doświadczenia, że na stronę słowacką "w ogóle nie jest lawiniasto"; proponuje nam przebieżkę granią Konia na Walentkowy - nie robił tego wprawdzie, ale gdyby okoliczności były inne, taki byłby jego pomysł na dziś. Puma sceptycznie nastawiona, decydujemy się zdecydować po zjeździe. No nic, patrzymy w lewo, w prawo, nikt nie widzi, no to ziu. Zjazd drastycznie weryfikuje wiarygodność Egona - po jednym z zakrętów spod nart wyjeżdża mi warstwa śniegu z powierzchni i suuuuunie w dół. No cóż, mówiąc krótko, nie spodobało się to nam. Trawersujemy w górnej części Dolinę Walentkową i zderzamy się z Koniem. Następuje moment podjęcia decyzji: brniemy dalej w optymizm i idziemy granią? zawracamy po niestabilnym śniegu? obchodzimy przez morze kosówki w Wierchcichej?
Poszliśmy granią, która okazała się być mikstem kosówkowo-śnieżnym. Potem pojawiły się krótkie elementy wspinaczkowe; przypuszczamy, że mogło być to pierwsze zimowe przejście ze złamaną ręką. Po ok. 2 godzinach walki odsłania się kopka przed Walentkowym w całej swojej okazałości. Stok idealnie oświetlony, na wprost słońca, późne godziny popołudniowe, rozmiękły śnieg... Uświadomiliśmy sobie, że oto widzimy podręcznikowy przykład pt. NIE IDŹ DALEJ.
Teoretycznie wydawało by się, że zawsze można odwrócić się za siebie i wrócić do domu po własnych śladach. No cóż, nie zawsze - my jesteśmy na nartach, a tą granią, sorry, nie da się jechać. Zatem narty na plecy i ubieramy raki? Niby tak, ale brakuje nam maczety; pamiętajmy po czym tu weszliśmy, gęsta kosówka pokryta z wierzchu śniegiem. Co robić, co robić? Najkrótsza droga odwrotu biegnie żlebem opadającym do Walentkowej, a potem z powrotem na Świnicką Przełęcz. Tylko że ten żleb stoi dęba, na dole skały, nie chcielibyśmy polecieć na nie razem z masą śniegu. Rzut oka na dalszą część grani. Może jednak - przecież to tylko kawałek - a potem już tylko łatwy zjazd do "piątki"...?
Nie. Nie będziemy ryzykować wywoływania lawiny stulecia. Czekamy. Powoli nasz żleb ewakuacyjny wchodzi w cień. Robimy teścik - obkopujemy łopatami nawis i popychamy w dół. Uff, nie pociągnął nic za sobą. Dobrze. No to jeszcze godzina... Telefon do przyjaciela, herbata, próbujemy jeść... Dobra, będzie. Ja przodem - nie wiem, czy lepiej nie czułbym się zjeżdżając na nartach, ale Puma szybko pacyfikuje ten pomysł. Powoli, krok po kroku, przodem do zbocza obniżamy się do doliny. Z wierzchu zrobiła się już lekka skorupka i na pewno czujemy się dużo lepiej niż na zjeździe ze Świnickiej. Dostajemy się na wypłaszczenie - no i z powrotem na Świnicką. W zasięg GSM na przełęczy wchodzimy po zmroku. Na stronę Hali totalny beton, nie ma opcji żeby Puma zjechała na nartach. Będzie dodatkowe opóźnienie... A ja jutro muszę być gdzieś pod Rawą Mazowiecką.
Do Betlejemki trafiamy ok. 23:00. Kuchnia w Murowańcu od trzech godzin zamknięta. Ale wyobraźcie sobie, żona chatara, uprzedzona o naszych kłopotach, przygotowała nam makaron a'la carbonara. Nie mieliśmy nawet najmniejszego prawa od niej tego oczekiwać, tak naprawdę to bardzo mało się znaliśmy. O rany, jak taka kolacja smakuje...! Nie wiem, czy kiedykolwiek damy radę wyrównać ten gest.
Niby taka pora to nic specjalnego, akcje jaskiniowe kończą się dużo później... Jednak wariant z nocnym zejściem do Kuźnic zostaje odrzucony jako nieefektywny. A ja _muszę_ podążać jutro w stronę Warszawy. Poniedziałek zaczyna się więc dla mnie o piątej rano zbiegiem w butach narciarskich po nartostradzie. Puma się nie zdecydowała. W sumie pewnie miło się wyspać... ale jedne, czego jej nie zazdroszczę, to powrotu autobusem do Krakowa w skorupach.
Całe szczęście, że zima się już kończy.
Nowy Bytom - MOK, Spotkanie ludzi wody
Mimo, że impreza raczej wodniacka to 3 rewelacyjne filmy o nurkowaniu w jaskiniach (Meksyk, Francja, Węgry). A film "Antarktyczna podróż sir Ernesta Shackletona" powinien zobaczyć każdy kto chodzi po górach lub pływa gdyż historia ta chyba sobie nie ma równych jeśli chodzi o determinację przeżycia w beznadziejnej sytuacji oraz poczucie odpowiedzialności wobec członków wyprawy. Całą imprezę przygotował b. czł. naszego klubu - Michał Kuszewski.
Czechy - turystyka rowerowa
Wyjazd ten podporządkowany był dwom istotnym dla nas celom. Po pierwsze rowerowej turystyce górskiej, po drugie poznawaniu nowych dla nas miejsc wspinaczkowych. W związku z powyższym w sobotę po dotarciu do wioski Bedrichov ruszyliśmy na rowerach na ruiny zamku Rabstejn. Oprócz ładnych szlaków rowerowych jest tam też całkiem ciekawy, ale też mocno oblegany rejon wspinaczkowy. Część dróg poprowadzona jest na samych ścianach byłego zamku! Po zwiedzeniu okolicy i cudownych zjeździe, zapakowaliśmy rowery do samochodu i ruszyliśmy dalej do Karlovej Studanki. Jest to małe, acz niezwykle urokliwe miasteczko uzdrowiskowe, leżące pod Pradědem (Pradziadem) -najwyższym szczytem Jeseników i całych wschodnich Sudetów. Na szczyt Pradziada wybraliśmy się w niedziele na rowerach (prowadzi tam szlak rowerowy), niestety nie udało nam się na nich dotrzeć na sam szczyt, gdyż u góry na poziomie wyciągów narciarskich panowały całkiem niezłe warunki śniegowe!!! ( przez chwile żałowaliśmy, że nie mamy ze sobą nart…). Szczyt zdobyliśmy więc pieszo. Największa frajda czekała na nas oczywiście w drodze powrotnej - 6 km zjazd. Wracając do domu zahaczyliśmy jeszcze o turystyczny szlak na Górę Zamkową w okolicach Vrbna pod Pradedem.
Beskid Śląski - Kotarz
Pierwszy poważny szczyt beskidzki w życiu Karola zdobyty-Kotarz 974 m n.p.m.:)
Jura - Góry Towarne i okolice Olsztyna, wspin
W sobotę wspinamy się w Górach Towarnych. Mimo, że pod skałami jesteśmy dopiero około 11, słońce piękne i niebo bezchmurne, wciąż jest dosyć chłodno. Naubierani jak niedźwiedzie zaczynamy wspinaczkę na Grocie – trochę jeszcze w cieniu, przez co palce w momencie niemal dębieją od zimnej skały. Udaje się jednak zrobić kilka przyjemnych dróg, tym razem o zwierzęcych nazwach: Pawiany na ściany, Żyrafy do szafy, Ryby na wagę czy 12 małp. Mnie najwięcej satysfakcji przyniosła ta ostatnia :) Przedział trudnościowy od V do VI.1+ (Karol:). Sielankowo i słonecznie. Późniejszym popołudniem przenosimy się jeszcze na Małe Towarne, gdzie robimy kilka dróg na Przekładańcu.
Niedzielę spędzamy już w 3-osobowym składzie w Olsztynie na Szafie i Bibliotece. Karol próbuje subtelnie (oczywiście z subtelnością, na jaką stać Karola :) przełamać mój i Ani chwilowy skałowstręt (Ania odzyskuje „moc” na ostatniej tego dnia drodze, ja chyba poczekam do następnego razu). Wynajduje łatwe i przyjemne drogi, przez co nie może się do końca spełnić. W końcu jednak pewna zaniżona VI+ daje mu popalić na tyle, że przysiada i zjada drugie śniadanie (marsa;). Ogólnie dzień mija na wielu rozmowach i rozważających wydarzenia dnia poprzedniego i inne, nurtujące nas tematy. W tym czasie Wojtek odpoczywa w częstochowskim szpitalu po operacji złamanej nogi. Po raz pierwszy tak dosadnie przekonałam się, że jest to niebezpieczny sport. Parę zdjęć będzie nieco później.
Jura - wspinaczki w okolicach Trzebniowa
Pierwszy raz wspinaliśmy się na Kaczej Górze tuż obok Trzebniowa. Skały może nie wysokie ale lite, obite i nasłonecznione. Spokojne miejsce bez tłumów. Zrobiliśmy sporo dróg od V do VI.1. Cały dzień upał i bezchmurne niebo. Dla mnie było to rozpoczęcie sezonu skałkowego, nawet udane.
Tatry Wysokie - Krzyżne
Podejście i zjazd na przełęcz Krzyżne od strony Pańszczycy - podziękowania dla Damiana za podsunięcie tego pomysłu. Trzeba przyznać, ża okazał się on bardziej skomplikowany niż przypuszczałem, z uwagi na ilość zjazdów w trakcie podejścia. Łącznie w ciągu dnia foki musieliśmy zakładać cztery razy. Warunki śniegowe w rejonie Hali Gąsienicowej dobre, wiosna postępuje powoli. Dopisała nam także pogoda, było upalnie i bezwietrznie. Na Krzyżnym przesiadujemy przez dłuższą chwilę (było kilku ludzi, w tym także piechotą) i pracujemy nad topografią. Już po kilkunastu metrach zjazdu z Przełęczy przestałem żałować, że poszedłem w moich nartach "zjazdowych", które wcześniej ciążyły mi na podejściu. Pełna kontrola nad nartami, pewność ruchów... klasa! Zjazd był naprawdę syty, przynajmniej dla mnie i Furka. Pumie udało się zsunąć bez szkód dla kolana, ale też bez większej przyjemności; musiała sobie zrekompensować straty moralne racuchami w Murowańcu. Plan wyjściowy obejmował zjazd do Kuźnic przez Kasprowy, ale zrobiło się trochę późno i musieliśmy salwować się ucieczką przez nartostradę z Hali. Koleiny w zmrożonym śniegu dawały konkretny poślizg, a w połączeniu z zapadającym zmrokiem dostarczyły także dodatkowej dawki adrenaliny, jeśli komuś jeszcze było mało. Nartostradą da się zjechać mniej-więcej do Nosalowej Przełęczy. Mniej-więcej, bo zależy to od determinacji, podejścia do sprzętu i budżetu jakim się dysponuje na jego remont. Wycieczkę kończymy ok. 21:30 uroczystą kolacją.
Tatry Wysokie,
Zaległy, zeszłoroczny urlop plus odwołany zjazd na uczelni, poskładał się na kolejna ucieczkę od szarości miasta. Pogoda w kratkę, od zalegającego wszędzie mleka i opadów deszczu lub śniegu, po palące słońce na bezchmurnym niebie. Śniegu pełno, na moku większość szlaków nieprzetarta. W czasie "okienka" udało się przetorować na Mnicha wśród huku spadających mniejszych i większych lawinek:) strasznie mało miejsca na tym wierzchołku:)) drugi dzień "okienka" totalnie zmarnowany na przebijanie się lasami na Gąsienicówkę. Następnego dnia, mimo niecnych planów, udało się już tylko dojść do Koziej Dolinki, zapanowało mleko i chmury. Nie widać było skąd "huka":) Zejście piękną Jaworzynką we wschodzie słońca, wśród rozkwitających krokusów:)
Tatry Zachodnie, Ciemniak
Kondycyjne wyjście na Ciemniak. Warunki nieprzychylne: opady śniegu, widoczność ograniczona - nad Chudą Przełęczą do 20 m. Wprawiam się coraz bardziej w zjazdach na GPS, doszedłem już do tego, że noszę ze sobą zapasowy odbiornik (w postaci telefonu z wgraną mapą topograficzną).
I kwartał
AUSTRIA, Wysokie Taury, Grossglockner
Postanawiam zrobić trochę użytku z aklimatyzacji pozostałej mi po wyprawie na Kitzsteinhorn. Wiadomo, chodzenie solo po nieznanych górach jest ryzykowne - wybieram zatem masyw, w którym podobno bywają tłumy ludzi. Może uda się podłączyć pod jakąś grupę, albo przynajmniej w razie problemów, może ktoś na szlaku mnie poratuje. Mimo wszystko bojąc się trochę, wybieram najłatwiejszą drogę - z Lucknerhaus przez Adlersruhe. Najłatwiejsza oznacza w tym wypadku i tak ponad kilometr po lodowcu, UIAA II, nachylenie 35 - 40 st.
Najpierw, w środę 31.03., po pożegnaniu się z kolegami i koleżankami z wyprawy na Kitza, docieram z chatki pod Lampo do parkingu w Kals (1924). Stamtąd ruszam o 13:00 do Stuedlhutte (2801), gdzie zamierzam nocować. Po drodze wyprzedzam trójkę Austriaków z przewodnikiem - zamieniamy kilka słów, wygląda na to, że mają podobne plany. Super. Tylko coś wolno idą, jak na miejscowych...
W schronisku, odpowiedzią na pytanie, czy są jakieś wolne miejsca, jest śmiech. W obiekcie przewidzianym na 104 osoby jest o zgrozo, cicho i głucho - oprócz mnie tylko obsługa. Ponieważ jestem ponoć Junior Mitgleider, nocleg kosztuje mnie 6 EUR (sic!)... no ale odbijają to sobie na jedzeniu, które jest horrendalnie drogie. Godzinę po mnie dociera powolna czwórka, na kolacji jest jeszcze jeden gość. Gdzie te tłumy?... Cały plan w łeb. Nie umiem zasnąć, może to tylko kwestia wysokości, ale może też jestem przerażony łażeniem po lodowcu samopas.
W chatce panuje germańska dyscyplina tzn. śniadanie o 6:00. Dzięki temu udaje mi się wyjść o siódmej. Pogoda dopisuje, słońce zza grani oświetla lodowiec Koednitzkees i widzę dokładnie co jest grane, tzn. potrafię odnieść narysowaną na mapie "rozsądną trasę" do terenu. Niestety z minuty na minutę sytuacja się pogarsza, chmury schodzą coraz niżej, zaczyna wiać. Kiedy o dziewiątej docieram do chatki Erzherzog-Johann (3454), regularnie pada śnieg i widoczność spada do ok. 50 metrów. Chatka jest zamknięta, ale ma "pokój awaryjny", także ucinam sobie dwugodzinną drzemkę (niestety w sąsiedztwie śmieci, niestety ewidentnie z Polski (!)) - a nuż się poprawi. Nie poprawia się jednak, także przyjmuję założenie, że to wyjście nie będzie dla widoków, a tylko dla przejścia ciekawej drogi.
Koniec końców o ciekawości drogi na Glocknera wypowiadać się nie mogę, bo troszku się pogubiłem i poszedłem jakimś wariancikiem. Było trochę dramatycznie (momentami bardziej IV niż II), no ale przeżyłem, wychodząc na przełęczy między Kleinglocknerem a Grossglocknerem. Najwyższy szczyt Austrii (3798) osiągam ok. 13:30, w totalnym mleku i silnym wietrze. Wypijam pospiesznie trzy kubki herbaty, zdjęcie no i zawracam, tym razem już normalną drogą. Przynajmniej przez 200 m pionu, bo potem znowu jakoś zboczyłem, ale już bez negatywnych emocji. W Erzherzogu-Johannie zatrzymuję się tylko na moment, żeby odmrozić kominiarkę - no i pędzę szukać nart, zostawionych na brzegu lodowca. Zjazd Koednitzkeesem trochę stresujący. Moje ślady zasypało, także raz po raz nerwowe spoglądanie na GPSa. Z uwagi zaś na ograniczoną widoczność, prędkość jazdy musiałem szacować patrząc na czubki nart. Do Stuedlhutte docieram nieco po 16, zastając Austriaków na ćwiczeniach lawinowych, czyli aktywności dużo lepiej dostosowanej do pogody niż moja wycieczka. Schronisko powoli wypełnia się ludźmi, a sądząc z ilości telefonów odbieranych przez obsługę, na święta to dopiero będzie tu pełno.
Następnego dnia, w pięknej pogodzie wychodzę na Teufelskamp (3511), oglądając Glocknera od zachodu i północnego zachodu. Przemierzając lodowiec Teischnitzkees poznaję dokładnie drogę na szczyt przez Stuedlgrat. Jakby ktoś był na to chętny, dajcie znać, bo na solo to się nie nadaje. Przebytą przeze mnie wczoraj trasą przez Adlersruhe ciągną tłumy - na Koednitzkees widzę cztery grupy. Wycieczkę kończę dosyć szybko, ok. 13:00 jestem z powrotem po rzeczy w Stuedlhutte... a tam: "Mateus? Bist du Mateus, aus den Polnischen Hoehlenverein?". No, tego się nie spodziewałem. Zamieniamy z kolegą z Salzburga kilka zdań, pokazuję zdjęcia z Kitza, zjadamy po szarlotce. Pakuję śpiwór, laptopa. "Ciężki masz plecak jak na jazdę na nartach." "Nooo, masz rację, niestety."
Niestety. Na zjeździe z Stuedlhutte, ok. 10 minut przed parkingiem tracę kontrolę nad nartami, lecę na przody i dociążany przez plecak - łamię rękę. Taki właśnie ból wyobrażam sobie przy porodzie. Pobolało pół minuty i trochę zeszło - pomyślałem sobie, ot nadwyrężyłem mocno nadgarstek. Poboli i przestanie. Pozbierałem się, zjechałem do auta, zapakowałem... Tak sobie jadę i myślę, trochę spuchło, a może by tak zaeksperymentować - pewnie do szpitali przychodzą tu ludzie z większymi błahostkami. Istotnie, dla Umfallchirurgii w Krankenhausie w Lienz mój przypadek był błahostką, nie wartą więcej niż 10 minut. "Does this hurt?" "No...? AAAuaaa!!!" "Okay, we'll make an X-ray" ... ... "There, you see this fracture?". No istotnie, jest rysa gdzieś na końcu kości promieniowej. "We'll have to plaster it.". Cztery do sześciu tygodni w gipsie; a za tydzień wpadnij na kontrolę.
Zatem do usłyszenia - następny opis nieprędko ;-)
Jura - Rzędki, czyli dream-team na wspinie ;-)
Taki ot climbingowo-(ciut)restowy event w skałach. Pogoda cud miód! Dyskusje o życiu i dywagacje nt. roli śledziony w odnajdywaniu w sobie nowych pokładów mocy, przełamujących wszelkie trudności.
W sprawach technicznych mam nadzieję wypowie się Karol, dbając oczywiście o czystość naszej polskiej polszczyzny;)
AUSTRIA, Wysokie Taury, Kitzsteinhorn
Udział w wyprawie KKTJ-u. Szerzej w sekcji wyprawy.
Wirek - szkolenie przedmedyczne w klubie
W klubie odbyło się szkolenie w udzielaniu pierwszej pomocy przedmedycznej. Szczegóły w AKTUALNOŚCIACH.
Bytom - Dolomity, wspin w kamieniołomach
Ze względu na brak chętnych na dalszy wypad w piątek decydujemy się na dolomity. Wspinamy się w starym kamieniołomie, gdzie miałem kilka dróg, z którymi chciałem wyrównać rachunki. Pogoda idealna, wspinaczy kilku się pojawiło, ale o tłoku nie można tu mówić. Zrobiliśmy kilka ciekawych dróg, a o poziom adrenaliny zadbała, jak zawsze niezawodna kruszyzna.
Na niedziele planowaliśmy wyjazd w skałki olsztyńskie, niestety akcja załamała się rano, gdy prognoza pogody, mówiąc delikatnie, nie miała za dużo wspólnego z tym, co widzieliśmy za oknem. Dopiero około południa nieznośne słońce zmobilizowało nas do działania, ale było trochę za późno na jurę, więc…. dużego wyboru nie było - dolomity, lecz tym razem dla odmiany nowy kamieniołom. Miejsce warte polecenia, przede wszystkim ze względu na długość dróg. Pomimo niepewnej pogody udało nam się trafić w okno pogodowe, które pozwoliło na całkiem fajny wspin.
Tatry Zach. - Finał Pucharu Polski Amatorów - Zawody KW Zakopane w ski-alpinizmie
Zawody godne finału Pucharu Polski. Wbrew przepowiedniom meteorologów (w nocy lało a spałem u Gliców) i braku śniegu na niżej położonym terenie zawody odbyły się i to nawet na wydłużonej trasie. Start spod Harnasia w dolinie Kościeliskiej, dalej bieg 3 – 4 km (ja biegłem w trekach) na Przysłop Miętusi i do doliny Małej Łąki. Śnieg zaczynał się dopiero na końcu polany. Dalej już na nartach w górę. Rewelacyjne podejście Głaźnym Żlebem wprost na przełęcz Kondracką (wyszło słońce). Następnie ciekawy zjazd po lawinisku z przełęczy na Polanę Kondratową. Ale to nie koniec. Na dobitkę podejście na Przełęcz pod Kopą Kondracką i wejście na Suchy Wierch Kondracki. Stąd emocjonujący zjazd żlebem w dół po różnych gatunkach śniegu aż do „esa” skąd ostatnie krótkie podejście do schroniska na Kalatówkach. Cała trasa o długości 15 km i 1300 m przewyższenia. Zajęło mi to 3 godz i 4 min. Tym razem byłem 4 w nestorach i ok. 30 miejsca w ogóle (65 startujących). W generalnej klasyfikacji Pucharu Polski Amatorów w narciarstwie wysokogórskim po 8 edycjach w kategorii nestorów zająłem 2 miejsce za Zbyszkiem Rajtarem a przed ubiegłorocznym zwycięzcą Stasiem Kruczkiem. Tu wyniki: http://www.watra.pl/files/get/WYNIKI%20KW%20ZAKOPANE.pdf a tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2010%2FfinalPPA
Podsumowanie: Brałem udział w wszystkich edycjach PPA (do generalki liczone było 5 najlepszych). Mimo, że na początku z rezerwą podchodziłem do tego typu imprez po ukończeniu zmieniłem zdanie. Jest to na swój sposób wyzwanie, któremu potem trzeba sprostać. Tak więc ciekawe trasy (no może z wyjątkiem Czantorii) w różnych pasmach górskich, już same w sobie traktować można jako fajne tury. Następną sprawą jest samodyscyplina (trzeba pojechać na określoną datę i godzinę a także stosownie się przygotować zwłaszcza pod względem kondycyjnym). Na trasie cały czas się idzie na granicach swoich możliwości często nawet na kredyt. Na pewno to jedna z trudniejszych dyscyplin sportowych a zarazem nawiązująca do pierwowzoru narciarstwa. Wydolność na podejściach, technika na zakosach, potem trudne zjazdy, często miedzy drzewami lub żlebach. Przy tym wszystkim cała logistyka rozłożenia sił, umiejętność szybkiego wykonania przepinek, nawet spożywanie płynów i słodyczy wymaga wysiłku i techniki. Jako jeden z nielicznych startowałem na zwykłym sprzęcie turystycznym, który niestety jest co najmniej 2 razy cięższy od sportowego co w całych zawodach przełożyło się na dziesiątki przeniesionych ton więcej. Oprócz tego przegrałem zawody zespołowe. Tak więc 2 miejsce jest chyba sprawiedliwą wypadkową choć walka była do samego końca. Poszczególne zawody organizowały kluby wysokogórskie z Krakowa, Warszawy, Zakopanego, Rzeszowa a także klub Kandahar i firma Polarsport. Patronem imprezy była firma Berghauz. Niektóre zawody podciągnięte były pod kalendarz PZA. Generalnie wszystkie zawody były w miarę dobrze przygotowane. Do szczegółów się nie doczepiam bo tylko ci nie robią błędów co nic nie robią. W zawodach startowało wiele osób z klubów wysokogórskich, klubów speleologicznych (zwłaszcza SBB: Zosia Chruściel – 1 w nestorkach, Michał Ganszer – 1 w kadetach) a także klubów narciarskich. Zachęcam klubowiczów do spróbowania swoich sił w przyszłym roku .
Beskid Żywiecki - wycieczka skiturowa na Pilsko
Mimo niesprzyjającej prognozy pogody postanowiliśmy zaryzykować. Słońce grzało, że hej a my szukaliśmy skrawków śniegu. Dopiero na przełęczy Glinne ujrzeliśmy płaty śniegu, które ewentualnie nadawały się na skitury. Już myślałam, że zafudujemy sobie pieszą wycieczkę ale postanowiliśmy jednak ryzykować. Z przełęczy ruszyliśmy niebieskim szlakiem w kierunku Pilska. Początkowy odcinek obfitował w dużą ilość konarów, krzaków itp. za to śniegu było jak na lekarstwo. Jednakże szybko się to zmieniło i po pewnym czasie dotarliśmy już do poważnego śniegu-turyści zapadali się nawet po pas. Powyżej Rezerwatu Pilsko, w partii podszczytowej zaczęły się poważne zawieje. Postanowiliśmy iść dalej, jako że wiatr był w miarę ciepły. Padał deszcz ze śniegiem. Ze szczytu, we mgle, zjechaliśmy do schroniska na Hali Miziowej, stamtąd przepięknym czerwonym szlakiem dotarliśmy na Przełęcz Glinne, gdzie zostawiliśmy auto. Opłaciło się zaryzykować, mimo że wiosna za pasem. Poza tym, moje świeżo zregenerowane, podklejone i zaimpregnowane foki spisały się na medal.
Jura - wspinaczki w Rzędkowicach
Nareszcie koniec zimy!!! Na pierwszy wypad wybieramy Rzędkowice ze względu na korzystną wystawę oraz na fascynacje tym rejonem Rudego. W drodze na miejsce obstawiamy ilu wspinaczy wpadło na ten sam pomysł, co my. Na parkingu zastajemy tylko jedno auto, lecz trzeba dodać, że byliśmy tam już o 9.30. Niestety już dwie godziny później liczba wspinaczy na każdy metr kwadratowy wzrosła gwałtownie. Zaczynamy spokojnie od dwóch krótkich, ładnych, rozgrzewkowych dróg. Następnie udaje się nam bez kolejki!!! powspinać na Lechworze, lecz szybko się przenosimy na mniej obleganą Turnie Kursantów. Tam robimy kilka bardzo fajnych dróg, z których najwięcej czasu i sił poświęcamy na Czerwone Brygady. Na koniec dnia wspinamy się na Zegarowej, lecz nie zostajemy tam zbyt długo ze względu na silny, nieprzyjemny wiaterek. Podsumowując można bezsprzecznie ogłosić, że sezon wspinaczkowy rozpoczął się na dobreJ
Tatry Zach. - Puchar SNPTT im. Józefa Oppenheima w Narciarstwie Wysokogórskim
W pierwszy dzień w nocy podchodzę na nartach żmudną jak dla mnie doliną Chochołowską do schroniska. Nazajutrz słonecznie i ciepło. Po kontroli pipsów startujemy na Bobrowiecką przełęcz - potem dość strome zakosy na Grzesia - dalej na przełęcz pod Rakoniem (z uwagi na mocny wiatr organizatorzy skrócili odcinek na Rakoń) - stąd ładny zjazd między kosówkami, który mocno dawał na nogi - ostatnie metry to krótki podbieg do schroniska. Trasa krótka więc na początku w tłoku. Dopiero na grani wszystko się rozciągło i było więcej swobody. Niektórzy zawodnicy zaliczali wywrotki, łamanie kijków, byli nawet ranni (lekko). Startowało ponad 100 zawodników. W nestorach byłem 3, Jurek - 7, Zosia - 1 (w nestorkach), Michał 3 (kadeci). W oczekiwaniu na zakończenie imprezy wygrzewamy się przed schroniskiem w słonku, potem obiad i piwo od sponsora. Po wręczeniu nagród zjeżdżam na nartach aż do auta. Tu wyniki: http://www.sport-timing.pl/system/wyniki/12/WYNIKI.pdf , a tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2010%2FOppenhaim
Serdecznie pozdrawiam kolegów a zarazem rywali z trasy. Była naprawdę fajna atmosfera
Beskid Żywiecki - tura
opis wkrótce...
Pilsko - tura
opis wkrótce...
Beskid Żywiecki - wycieczka skiturowa w okolice Lipowskiej i Rysianki
Wyjazd z gatunku "szalonych". Start na nartach z Złatnej niebieskim szlakiem w stronę Lipowskiej. Po intensywnych nocnych opadach kompletnie nie przetarty. Bianka pierwszy raz w życiu skitury na nogach (buty zjazdowe) a narty w ogóle chyba trzeci raz. Heniek torował szlak, który w warunkach letnich zajmuje góra 3 godziny teraz pochłania 7 godzin i to bez dotarcia do Lipowskiej. Z uwagi na zapadające ciemności i coraz gorszą pogodę Heniek decyduje najkrótszą drogą (była to przecinka leśna) dostać się do czarnego szlaku schodzącego z Rysianki do Złatnej Huta w dolinie potoku Bystra. Aby szybciej się poruszać Bianka próbuje zdjąć narty ale efekt to zapadnięcie po pas w śniegu. W dodatku narasta zmęczenie. Przedzierając się przy czołówkach w sypiącym śniegu przez las udaje im się dotrzeć wreszcie do nie przetartego czarnego szlaku, którym zjeżdżają do Huty. Stąd Heniek podąża 3 km po auto do Złatnej a Bianka (chyba jednak już osłabiona i zmaltretowana niewygodnym obuwiem) oczekuje na miejscu. Jak się okazało droga jezdna też zasypana i dojazd wcale nie był prosty. Przy aucie byli o godzinie 22. Stąd Heniek dzwoni do żony Moniki a rozmowa wygląda mniej więcej tak:
"...Jestem przy aucie
...Otworzyć ci garaż? (Monika myślała, że przy domu)
...My jesteśmy przy aucie ale w Złatnej...
Do domu wrócili w milczeniu o północy. (wg relacji Heńka - D. Sz.)
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2010%2FRysianka
Tatry Zach. - kursowa akcja do jaskini Kasprowej Niżnej
Wyjechaliśmy w sobotę rano spod Plazy. Większości z nas podróż minęła dosyć szybko, ponieważ wóz Pająka umożliwiał bardzo wygodne spanie podczas drogi. Do Zakopanego zajechaliśmy około godz. 10.Po szybkim zorganizowaniu zaczęliśmy podążać w stronę jaskini, by o 11 zacząć wchodzić do dziury. Naszym celem było dojście do syfonu Danka, co udało nam się zrobić dosyć szybko. Po drodze nie musieliśmy kombinować jak przejść wodę, gdyż jej nie było. Minęliśmy nawet ponton zostawiony przez TOPR, a przy syfonie natknęliśmy się na ekwipunek nurka, też z TOPRu. Stamtąd wróciliśmy do sali rycerskiej, gdzie spotkaliśmy inną grupę grotołazów i poszliśmy na zapałki, a po nich już powrót do wyjścia. Wyszliśmy ok.17 i po przebraniu poszliśmy w stronę Pająka speleobusa, który został zaparkowany pod skocznią.
Skiturowy Puchar Polski Amatorów - skialpinistyczny memoriał Strzeleckiego w Tatrach Wysokich
Spotykamy się w piątek wieczorem w przytulnym schronisku w Roztoce. Marek Głogoczowski (zawody organizował KW Warszawa i KW Kraków) na odprawie zapoznaje uczestników z trasą. Nazajutrz start sprzed schroniska i podejście na czas doliną Roztoki do schroniska w 5 Stawach. Artur pognał do przodu i spotykam go dopiero przed schroniskiem. Dalej turystycznie podchodzimy po lodzie na stawach pod Kołową Czubę. Wiatr, śnieg, ograniczona widoczność. Początkowo zjazd miał być z przełęczy Schodki ale z uwagi na fatalne warunki śniegowe został przeniesiony na bulę (2000)pod Kołową Czubą. Zjazd (po bramkach) początkowo stromymi żlebikami (nawet się potknąłem) potem najkrótszą drogą na lód Przedniego Stawu i do schroniska gdzie ja z kolei czekam na Artura. Tu koniec ścigania. Żurek w schronisku i zjazd doliną Roztoki do Wodogrzmotów. "Gwoździem" programu okazało się fakultatywne przejście trasą: Wodogrzmoty - Polana pod Wołoszynem - Wksumndzka Rówień - Gęsia Szyja (1490)z pięknym skałkami wapiennymi na szczycie - zjazd na Rusinową Polanę - schronisko Roztoka. Cała trasa wg Głogoczowskiego 22 km i 1700 m przewyższenia. Wszyscy uczestnicy bezpiecznie wrócili do schroniska gdzie wieczorem miało miejsce zakończenie imprezy. Po podliczeniu (stosuje się tu jakieś skomplikowane przeliczniki, współczynniki, przeliczenia na punkty) zajęliśmy 14 miejsce jako zespół. Mimo, że przy grzańcu atmosfera w schronisku się rozkręcała ja w nocy wracam do domu. W Tatrach sypało śniegiem niemal ciągle. Tu klasyfikacja Pucharu Polski - http://www.kandahar.miconet.pl/dokumenty/2010/ppa/klasyfikacja%20PPA%202010%20po%204%20edycjach%20M.pdf
Beskid Śląski - tura
opis wkrótce...
Skiturowy Puchar Polski Amatorów - okolice Mosornego Gronia
Po sobotnim falstarcie (jechałem w sobotę na zawody i w Makowie Podhalańskim przypomniało mi się, że zawody są nazajutrz)w niedzielę już bez rozterek docieram do Zawoji. Śniegu trochę przybyło. Start przy górnej stacji wyciągu na Mosorny Groń. Tym razem rekordowa liczba uczestników - 137. Najpierw zbieg po kamieniach na miejsce z śniegiem. Dalej trochę tłoku ale potem wszystko się rozchodzi i jest spokojnie. Trasa jest ciekawa. Szlakiem w stronę Hali Śmietanowej. Potem dość wymagający stromy zjazd w lesie między drzewami.Następnie bardzo długi ale łagodny zjazd w stronę przysiółka Mosorne. Podejście ciekawym terenem do górnej stacji, zjazd do połowy nartostradą i podejście pod wyciągiem po kiepskim śniegu do mety. Trasa krótka ale ciekawa. W ogólnej klasyfikacji byłem 50 wśród "dziadków" 2 (choć tym razem byliśmy w jednym miechu z ogólnie starszymi). Tradycji stało się zadość i tym razem. W trakcie zawodów prószył śnieg a 3 razy trzeba było zdejmować narty aby pokonać odcinki niemal bezśnieżne. Potem jeszcze ceremonia zakończenia, którą spędziłem w fajnym towarzystwie znajomy z poprzednich zawodów (pozdrawiam). Zjazd do auta nartostradą z pięknym już widokiem na Babią Górę. Przy aucie -13 stopni.
Tatry- Jaskinia Czarna- trawers
Dzięki dziewczyny za wspaniały wyjazd- bylo super! :)) (na razie tyle, ale myślę warto poczekać na opis Kasi;-))
Tu opis:
…i chociaż nikt już w to nie wierzył podjęłyśmy trzecią próbę i pojechałyśmy… Odziane bielą Zakopane powitało nas siarczystym mrozem. Pokłoniłyśmy się gospodarzom na bazie, zapewniając, że jesteśmy psychicznie zrównoważone i że wiemy co robimy – raczej nie uwierzyli. Spakowałyśmy wory. Próbowałam wcisnąć jeszcze gdzieś miśka, ale Aga posadziła go na stole - ty tu siedzisz i pilnujesz, a jak wrócimy obiad ma być gotowy. Uległam wobec jej stanowczości. Jeszcze wpis do książki, pamiątkowa fotka i trzy kobiety „po przejściach” w pełnym speleorynsztunku przemaszerowały Doliną Kościeliską w poszukiwaniu nowych „podkładów” kobiecości.
Na podejściu jest ślisko. Pod świeżym puchem szklanka. Przeskakujemy beztrosko od drzewka do drzewka i przed otworem doganiamy „7 wspaniałych” kolegów z Łodzi, którzy oddają się celebracji szpejenia. Wiemy, co to dla nas oznacza – pokorne oczekiwanie . Panowie proponują, żebyśmy skorzystały z ich lin, ale Ola zdecydowanie odmawia tłumacząc, że to sprawa honoru i że absolutnie jest to wykluczone. Przebieramy się i ….czekamy i …. czekamy…. I gdy już prawie zapadłyśmy w 3 stopień hipotermii lina drgnęła i łaskawie wysunęła się z batinów otwierając nam drogę do wnętrza, o którego cieple marzymy z utęsknieniem. I zaczęło się nasze „ZEJŚCIE” (film – znakomita komedia – polecam;)). Mykamy w dół. Partie przyotworowe usiane są mnóstwem lodowych pipantów. Żartujemy z ich falicznych kształtów. Budujące są spokój i pewność, z jakimi ściągamy linę. Żadna z nas się nie waha, nie ma wątpliwości, że sobie poradzimy. Ta pewność wyzwala pozytywne emocje, ciśniemy w głąb z radochną i zacietrzewieniem. Depczemy Łodzianom po piętach, ale są zbyt „rozciągnięci”, żeby móc ich wyprzedzić. Pod Węgierskim czekam ponad godzinę. Nie wiem, co mnie powstrzymuje przed rzuceniem jakiejś adekwatnej do sytuacji i dosadnej „zachęty”. Tym razem jednak nie zachowam się jak facet. No nie wypada po prostu;) Dla zabicia czasu śpiewamy z Olą z naciskiem na decybele. Dominuje repertuar piosenek dziecięcych, ale gdy w czarnej sali echem odbija się „Bal…” M. Rodowicz atmosfera staje się wyjątkowa, bo to nasz bal dzisiaj… nasz „Dzień Kobiet”. Magia kryje się w ciemnościach i otacza nas niczym potwory w amerykański horrorze. Czuję jej obecność, ale nie widzę, nie nazywam, by nie spłoszyć… Przestajemy się spieszyć, pośpiech niczego nie zmieni. Cierpliwie śledzimy postępy chłopców. Aga niestrudzenie cyka fotki i targa „Kilerka” – żółta, pietnastokilowa kanalia. Za Prożkiem Furkotnym Ola przejmuje prowadzenie. Rezolutna Pani Kierownik przystąpiła do pertraktacji i wynegocjowała z Ładzinami, że puszczą nas przodem, ale dopiero w Sali Bernarda. Stanęło na tym , że Panowie trawersem nad Imieninową a „ Szybkie Damy” studnią w dół. Tu mały zonk - hmmm… ktoś pamięta jak się łączyło liny różnej grubości? Szybka burza mózgów i patent rodzi się sam. Budzi na tyle zaufania, że zjeżdżamy bez obaw. Z dna Imieninowej galopem do Sali Benka. Progiem Latających Want Ola przemknęła jak torpeda. Grupa wsparcia posuwała się wolniej z uwagi na wory. Przed obejściem trudności Aga przechodzi szybki kurs „obciągania stópką” - cokolwiek to oznacza J. I po trudnościach. Przebieramy się jeszcze w jaskini (buty, stuptuty) i drzemy do otworu. Nie wiem o co chodzi z tym vibramem, ale w jaskini to się w ogóle nie sprawdza. Brak sił tarcia daje się odczuć na ostatnich metrach. To też podkładamy swoje kobiecości pod siebie (znaczy łazimy sobie po plecach). Aga z przerażeniem staje na plecach filigranowej Oli i po chwili już wyczołgujemy się na zewnątrz. Zakładamy zjazd z 70-tki i bezpiecznie opuszczamy zalodzone stromizny. Lina sztywnieje w oczach i sterczy z wora jak niepokorny szczypior. Teraz już tylko w dół, w świeżym, iskrzącym puchu. Polana. Telefony do tych , którzy czekają i kibicują. Tak dobrze wiedzieć, że ktoś czeka… przytulasy, radość i uśmiechy na już nieco sfatygowanych twarzach (mija 11 godzina akcji). Wdzięczność i kupa szczęścia. Schodzimy w milczeniu, w niemej solidaryzacji jajników, ramię przy ramieniu, nie odstępując się na krok. Sprzęt pobrzękuje w rytm naszych kroków, ziąb nie dokucza. Przy samochodzie sprawdzam temperaturę (18 poniżej zera). Ups! Cichutko wchodzimy na bazę. Dom śpi a my kąpiemy się i warzymy grzańca. To wino kupiłam 3 miesiące temu, kiedy wpadłam na pomysł babskiej akcji. Wystarcza nam sił tylko na jeden kubek i zasypiamy w locie do poduszki.
Szmaragdowa jest ta noc…..
Klejnotem to, czego nazwać nie potrafię…..
To ja Wam dziękuję dziewczyny….
PS. Nie brakowało nam kondycji i umiejętności. Nie napotkałyśmy na żaden problem, którego nie umiałybyśmy rozwiązać. Wiem, że dla wielu trawers Czarnej to prosta akcja, mizerne osiągnięcie. Nie będę z tym dyskutować. Nie na tym polegała jednak wartość tego przejścia. Pierwszy raz działamy tak świadomie i odpowiedzialnie. Na akcjach koedukacyjnych usuwamy się na bok, bo wychodzimy z założenia, że zrobicie to szybciej i lepiej od nas. Oddajemy Wam pałeczkę z uwagi na czas a przecież nie o to chodzi. Mam nadzieję, że to nie ostatni taki zryw i że będzie nas więcejJ
Pozdrawiam Stefan
60-lecie STJ KW Kraków
W sobotę rano solowe wyjście na skitury w Tatrach. Nie było to ani zbyt rozsądne, ani zbyt bezpieczne - usłyszałem *ten* dźwięk, i to niestety nie jeden raz.
Wieczorem udział w obchodach 60-lecia STJ KW w Krakowie. Dobrze przygotowana impreza z wspomnieniami, slajdami, filmami i mnóstwem znamienitych gości.
W niedzielę (z Gosią Czeczott) spacer na turach do Goryczkowej, a potem testowanie zachowania nart w świeżym śniegu - korzystaliśmy w tym jednak z wydatnej pomocy wyciągu na Gąsienicowej.
AUSTRIA - lodospady oraz jaskinia Lamprechtsofen
Dzięki aktywności i zaangażowaniu Mateusza mieliśmy okazję wejścia do jednej z najgłębszych jaskiń na świecie – jaskini Lamprechtsofen. Plan wyjazdu urodził się dla naszej czwórki dosyć szybko, choć nie obeszło się bez dawki bólu okołoporodowego. Wyruszamy w czwartek z Rudy z zamiarem dotarcia do rejonu Austrii, gdzie będziemy mogli powspinać się trochę na lodospadach. Karol, uzbrojony w całe dwa wydruki z internetu był naszym przewodnikiem. Pod wieczór docieramy na miejsce i pierwsza konsternacja – ostatnie 4,5 km drogi jest płatne. Nasza desperacja jest na tyle silna, że postanawiamy następnego dnia skoro świt opłacić haracz (9 euro) byle tylko dotrzeć do tych lodospadów. Noc spędzamy w namiocie na przydrożnym parkingu. Rano wstajemy i ruszamy wyłoić coś w lodzie. Po dotarciu pod szlaban kolejna konsternacja – nie ma komu zapłacić za przejazd. Tak więc pozostaje nam piesza wycieczka pod lodospady. Po dwóch godzinach marszu docieramy do pięknej doliny. W międzyczasie zaczyna padać deszcz a po chwili już śnieg. Ale to nie mogło nas zrazić. Kubek ciepłej herbaty w schronisku, krótkie negocjacje z obsługą i już mamy pozwolenie na skorzystanie ze sztucznej lodowej ścianki jaka stoi przed schroniskiem. Pierwsze metry pokonuje Damian, potem po kolei każdy z nas ma okazję zasmakować przyjemności lodowego wspinania. Po krótkiej rozgrzewce (każdy z nas przechodzi dwie drogi), postanawiamy przenieść się na naturalne lodospady. Znajdujemy odpowiedni cel i znów do ataku rusza Damian. Prowadzi z dolną asekuracją jako pierwszy drogę o długości ok. 35 metrów i zakłada wędkę dla nas – mniej zaawansowanych. Później zabawa zaczyna się na całego i każdy z nas ma okazję doskonalić swoje umiejętności. Dzień pomimo padającego nieustannie śniegu zaliczamy do bardzo udanych. Wracamy do samochodu i ruszamy do chatki grotołazów znajdującej się przy wejściu do jaskini Lamprechtsofen. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że chatka jest zamknięta a w środku nikogo nie ma. Nic to jednak dla grupy młodych aktywistów z Nocka. Już po półtorej godzinie znajdujemy klucz i dostajemy się do środka. Po chwili wraca szeroka ekipa ze spotkania w Salzburgu. Ustalamy wstępnie plan na dzień następny i udajemy się na spoczynek.
Kolejny dzień to akcja w jaskini. Najwyższa Komisja wydaje opinię – można iść. Mateusz jest naszym przewodnikiem. Od początku narzuca zdecydowane tempo. Jaskinia generalnie jest dobrze zaporęczowana, wyposażona w stalowe drabiny i inne udogodnienia. Urozmaiceniem wędrówki są mosty linowe i przeprawa „promowa”. Po dotarciu do biwaku decydujemy, że dojdziemy do partii zwanych „King-Kong”. To ogromna dwustumetrowa studnia sprowadzająca w dół jaskini. Dwójka poznaniaków postanawia zawrócić z biwaku i czekać na nas w drodze powrotnej. Reszta ekipy rusza dalej. Po ok. godzinie docieramy do studni. Sprawdzamy organoleptycznie, że jest faktycznie głęboka i zaczynamy odwrót. W drodze powrotnej napełniamy wory zlasowanym karbidem (obiecaliśmy wynieść śmieci) i solidnie dociążeni ruszamy do wyjścia. Dodatkowe obciążenie, braki kondycyjne i postępujące zmęczenie kumulują się (szczególnie u mnie), co spowalnia nieco akcję. Na szczęście wszyscy cało i o własnych siłach wychodzą z jaskini. Cała akcja zajęła nam ponad 10 godz.
Jaskinia sama w sobie jest bardzo ciekawa. Pięknie myte korytarze przeplatają się z większymi i mniejszymi salami. Jest też coś dla miłośników czołgania i pełzania. Każdy znajdzie coś dla siebie. W pełni usatysfakcjonowani wracamy w niedzielę bez większych przeszkód do Rudy. Ogólnie wyjazd był bardzo udany. Przede wszystkim chcę w nszym imieniu podziękować Mateuszowi za to, że pamiętał o nas i zorganizował wejście do jaskini (co wcale nie jest takie proste) oraz był naszym przewodnikiem. Mam nadzieję, że nie był to ostatni raz :)
Beskid Żywiecki - wędrówka na Rycerzową
Piękna trasa, piękna pogoda, ciekawi ludzie... tak pokrótce można opisać ten wyjazd. Trochę się nachodziliśmy, stopy się odbiły, ale szczęście znów dopisało. A było to tak...
Z Rudy dojeżdżamy pociągiem do Rycerki, dalej busem do Kolonii, gdzie docieramy jakoś po 11. W między czasie trochę pada deszczem, potem lekko śniegiem, co generalnie napawa optymizmem - bo to oznacza, że ICM się nie myli i już niedługo czeka nas również zapowiadana piękna pogoda. Wszystko sprawdza się jak w zegarku i w czasie pierwszego podejścia od czasu do czasu zza chmur zaczyna przedzierać się słońce.
Nasza trasa prowadzi początkowo żółtym szlakiem na Wielką Raczę i dalej granią - wzdłuż granicy - za czerwonymi znakami, aż do Rycerzowej Wielkiej. Dla mnie to jeden z najbardziej malowniczych i jednocześnie mało chodzonych szlaków w Beskidach. Idzie się bardzo przyjemnie... a w myślach pojawiają się kolejne plany, już na cieplejsze dni, żeby pójść granicą dalej - do Babiej co najmniej... aż nie mogę się doczekać!
Na Przegibku ostatnie promienie słońca tego dnia. Końcowy odcinek idziemy w ciemności. Ale nie całkowitej, oj nie, ciemności wypełnionej srebrnym blaskiem pełni księżyca, który wisząc nisko nad horyzontem prowadzi dalej i dalej na wschód – tam gdzie zdążamy. Ostatnie podejście na Rycerzową Wielką wchodzę już resztką sił (nie dziwne, bo obiad był na Raczy), ale kryzys udało się łatwo zażegnać linijką czekolady ;) Warto było się jednak wdrapywać, bo potem jaką ma się radochę przy zbieganiu! w zmrożonym śniegu na Halę R. i do bacówki :)
W schronisku jesteśmy trochę przed 20 i zastajemy full ludzi. Wieczór w jadalni mija w niezwykle przyjemnej atmosferze śpiewów, żartów, pląsów nawet ;-) i w bardzo ciekawym towarzystwie. I właściciele wykazali się nie lada gestem stawiając wszystkim obecnym piwo na wieść o złocie Agaty :) Na obiado-podwieczorek dosiadamy się do Marcina i Sebastiana, którym udało się wyrwać z domu po raz pierwszy od pół roku, czyli od narodzin ich potomków (postanowili fakt ten uczcić nieprzespaną nocą i wrócić następnego dnia najkrótszą trasą). Śmiechy, śpiewy, opowiastki, w końcu bełkot, mnie się film urywa, wiec i czas już spać. Na koniec akrobacje przed zajęciem naszej miejscówki na glebie w jaskółce i już o północy w błogi zapadam sen...
Kolejny dzień przynosi z sobą słońce i wiatr. Aż nie chce się opuszczać tej urokliwej polany. Na szlak w pełnym rynsztunku udaje nam się w końcu wyjść około 14. Od Hali Rycerzowej trzymamy się zielonego szlaku, który prowadzi polaną na wschodnich stokach Rycerzowej Małej i dalej momentami stromo (jak na Beskidy) w dół lasem do Przełęczy Kotarz. Z tego miejsca znów trzeba się wdrapać na prawie 1200 m npm na Muńcuł, jednak trudy podejścia w pełni rekompensują uzyskane w ten sposób widoki… a droga wcale nie nuży.
W Ujsołach jesteśmy jeszcze z odpowiednio dużym zapasem na dojście na pociąg. Jednak i długość całej trasy jak i mokry śnieg, który dał się we znaki butom, sprawiają, że coraz silniej odczuwalne staje się zmęczenie. Drepczemy jednak wytrwale asfaltem i.. może tym razem uda się złapać stopa..? Oj tak, udało się! W niecałe 10 min jesteśmy więc w Rajczy, dzięki czemu możemy spokojnie zjeść obiad na stacji :) Zaś na samej stacji tłumy (z 25 osób!), pociąg się spóźnia, ale na szczęście mamy miejsca siedzące. W drodze do Katowic pociąg łapie w sumie z 40 min opóźnienia, droga jednak mija szybko i miło w towarzystwie kolejnych poznanych świeżo ludzi.. Koniec.
Bieszczady - skiturowy Puchar Połonin i wędrówki górskie
W piątek docieramy po naszych "pięknych" drogach do bieszczadzkiej Wetliny. Dzięki Biance mamy nocleg w domku kampingowym. Tego wieczoru zapisuję się na zawody. W sobotę Heniek z Adamem pokonują w fatalnych warunkach (deszcz na przemian z śniegiem a do tego mocny wiatr) trasę Wetlina - przeł. Orłowicza - Połonina Wetlińska - schronisko Chatka Puchatka - Wyżnia Przełęcz. Ja natomiast startuję w kolejnej edycji Pucharu Polski Amatorów w narciarstwie wysokogórskim. Tym razem zawody organizował Klub Wysokogórski z Rzeszowa. Po ostatnim ociepleniu trasa została zmieniona i wiodła z Wetliny na Jawornik i Paportnę (1198), następnie zjazd polanmi, lasem bukowym i "rynnami" w dół do doliny Smereka, kawałek z nartami na plecach leśną drogą, podejście od zachodu na przełaj przez las boczną granią na Jawornik i druga pętala po tej samej trasie. Potem fajny zjazd w dół aż do torów kolejki wąskotorowej w Wetlinie. Wszystko w fatalnej widoczności, mżawce lub śniegu. Tym razem w grupce nestorów musiałem się zadowolić II miejscem (wyniki: http://www.rkw.org.pl/index.php/strona-gs-mainmenu-1/127-puchar-posonin/563-xxv-puchar-poonin-wyniki ) Na mecie czekali już na mnie Heniek z Adamem. Resztę dnia spędzamy w Hotelu Górskim gdzie odbyło się zakończenie imprezy. Ludzie jeszcze na gorąco przeżywali ostatnie godziny na trasie. Ciekawostką były ślady przebudzonego niedźwiedzia. Jeżeli chodzi o mnie to miałem dwa kryzysy i jeden taktyczny błąd (wyprzedzanie na stromym podejściu). Trasa była jak dla mnie dość wymagająca choć może to subiektywne odczucie związane z pogodą. Byłem na mecie mokry i nawet zziębniety i dopiero ciepły prysznic przywrócił mnie do życia.
W niedzielę wcześnie jedziemy na Wyżniańską Przeł. Stąd idziemy na nartach (Adam bez nart) na Małą Rawkę (1272). Planowaliśmy dojście na Kremenarosa ale aura znów wygrała. Porywisty wiatr, ograniczona do kilkunastu metrów widoczność niweczy nasze plany. Adam zbiega na nogach ja z Heńkiem na nartach początkowo niewygodną rynną lecz potem w pięknym bukowym lesie choć po niezbyt dobrym śniegu. Szybko docieramy do auta na przełęczy. Do domu wracamy inną drogą. Po drodze zatrzymujemy się w Komańczy, Dukli i Nowym Wiśniczu. Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2010%2FBieszczady
Beskid Śląski - tura
opis wkrótce...
AUSTRIA - Tydzień w St. Martin bei Lofer
W Austrii znaleźliśmy się z powodu Spotkania Aktywistów, organizowanego co roku przez klub w Salzburgu. Kto by tam jednak jechał tak daleko na jeden dzień?... Korzystając z dobrego pretekstu, wyrwaliśmy się więc na cały tydzień do chatki pod jaskinia Lamprechtsofen, skąd prowadziliśmy działalność jaskiniowo-narciarsko-różną.
Na bazie zjawiam się w sobotę nad ranem; po krótkim śnie odkrywam tabun Węgrów i małe zamieszanie wokół naszych planów: założenia obejmują wyjście na biwak w partie "King-Kong", ale w ich realizacji przeszkadza brak formalnego pozwolenia. Austriacy, wygląda na to, trochę stracili kontrolę nad tym, kto do jaskini wchodzi, po co i z kim. O ile dobrze rozumiem zawiłe stosunki w Landzie Salzburg, zirytowali się tym własciciele terenu na którym leży jaskinia - tzn. lasy państwowe Kraju Związkowego... Bawaria. Oczekując na poprawę ich humorów, wspinamy się trochę na pobliskich lodospadach (sobota). Właściwie to wspinają się Alex z Furkiem pod okiem Andrzeja i Miłosza, podczas gdy Puma i ja udajemy się na wycieczkę skiturową po dolinie, która okazuje się być terenem dosyć absurdalnym z punktu widzenia poruszania się na nartach.
Jak wiadomo, w niedzielę w Austrii załatwić się nic nie da, zatem wybieramy się na skitury pełną gębą. W trójke (Puma, Furek, ja) wychodzimy na Saalbachkogel (2092) a nastepnie na Stemmerkogel (2123). Pogoda dopisuje, z grani mamy fenomenalny widok na Wysokie Taury, Leoganger i Loferer Steinberge, a także inne, bliskie naszym sercom góry. Warstwa świeżego śniegu na zjeździe utrwaliła dodatkowo pozytywne doznania tego dnia.
Poniedziałek to rozmowy, Miłosz i Andrzej nie dają za wygraną. My, pozostali, nerwowo oczekujemy (wory spakowane do wyjścia). Ostatecznie dzień kończy się spotkaniem z bliżej mi nieznanym Burgrabią (Miłosz i Andrzej) i popołudniowym wyjściem na topiący się lodospad (reszta).
We wtorek, czekając na rozwój sytuacji, wybieramy się w czwórkę na narty zjazdowe, do Hinterglemm. Andrzej, trochę źle się czując, czuwa przy telefonie. Poza trasami niestety dosyć rozjeżdżone, ale pogoda znów się udała. Zmęczyliśmy się trochę: Miłosz i Furek, którzy nie brali udziału w ostatnich "cyber-weekendach" mieli chwilę zawahania, kiedy przekonywaliśmy ich, że wejście do jaskini na noc, po nartach, to nic strasznego.
Z lekkim sceptycyzmem wychodzimy na biwak pod Zieloną Latarnią ok. 23:00 we wtorek. Rano budzą nas Marek i Dziura, którzy zaraz po swoim przyjeździe do Chatki postanowili zerknąc sobie gdzież to planujemy zjeżdżać. Nastawieni na "czasówkę", obrócili tam i z powrotem zanim zdążyliśmy zjeść i się zebrać.
King-Kong to system obszernych studni z dużą ilością wody. Zaczyna się na ok. +400. Ktoś tam był przed nami, ale to było dawno i nieprawda (lata '70). Do akcji podchodzimy z 300-ma metrami liny, wiertarką, dwoma pontonami i beczką sprzętu foto. Furek obija pierwszą studnię (ok. 60 m). Na drugiej udaje się mi przebić z "mogę ja, mogę ja, prooszę :>". Nad trzecią chwila zgrozy - to, że leje się do niej wodospad to nic nowego, ale że trzeba w nim zjeżdżać i że ląduje się w wodzie - to już gorzej. Na szczescie udaje się dotrawersować z "wyższego poziomu" na przeciwległą ścianę i opuścić do płytkiego potoku, odprowadzającego wodę ze studni. Idziemy potokiem póki się da, a potem dmuchamy pontony. Miłosz i Furek płyną pierwsi, stwierdzając za zakrętem mały prożek. Kiedy wracają po wiertarkę, sytuację płyniemy obejrzeć ja i Puma. Faktycznie, jest mały wodospad, ktory obfotografowujemy. O zakończeniu akcji w tym miejscu zadecydowała Puma, dziurawiąc ponton przy wsiadaniu na powrocie. Niewiele myśląc, wskakuję w ten wrak i z bojowym zaśpiewem ("Łajba to jest morski statek, sztorm to wiatr co dmucha gestem!") wracam mokry, ale przynajmniej nie zatopiony. Niby był jakiś lepszy pomysł na powrót, ale brakowało mi w nim planu na wypadek gdyby udało się Pumie popsuć nasz ostatni sprawny okręt.
Na powrocie wysłuchuję to i owo na temat dobrego poręczowania. Dobijamy jakieś pięć dodatkowych punktów. Pocieszam się, że po Furku też trochę poprawialiśmy.
Po powrocie na biwak uznajemy, ze wyszła nam dosyć syta akcja, 17 godzin. Budzi nas znów Marek, poprawia czas z wczoraj. Szkoda, że poprzednio nie poprosiliśmy go, zeby przyniósł ketchup. Po suchym śniadaniu wychodzimy na zewnątrz - w czwartek wieczór - i zostajemy przywitani na bazie papryką faszerowaną po sycylijsku (za sprawą Darka).
W piątek miały być skitury, ale leje konkretnie. Po ok. dwóch godzinach, odprowadzani pukaniem w czoło, udajemy się z Markiem na wyciągi do Leogangu. Nie żałowaliśmy - powyżej 1000 m n.p.m. padał już śnieg, i było go dużo i dobrze. Udało się nie stracić dnia.
Wieczorem clou wycieczki - wyjazd do Salzburga, na zamek Hellbrunn (siedziba klubu). Zdawanie dokumentacji, polityka. Wyszło nawet nieźle. W międzyczasie, z perypetiami, do chatki dotarła delegacja z Nocka, którą w sobotę zabieram na małą wycieczkę. Nie będe jednak wyręczał ich w opisie. Tak jak ja, mieli na jego przygotowanie co najmniej siedem godzin, podczas powrotu w niedzielę.
Tatry Zach. - jaskinia Miętusia
W sobotę rano z wyjątkiem Heńka wszyscy idą do Miętusiej przy dość wrednej pogodzie (deszcz i ciapa). Grupa kursowa idzie do Marwoja a ja z Michałem wchodzimy od sali Bez Stropu w górne partie jaskini. Po linach docieramy dość wysoko ale nie wspinamy dalej i zjeżdżamy z Sali Bez Stropu bezpośrednio w dół (piękne myte ściany w tych partiach jaskini). Heniek w tym czasie odbył wycieczkę na trasie Kościeliska - Ornak - Siwa Przełęcz - Chochołowska - Kiry.
Nazajutrz Michał, Janek, Damian O., Karol idą do dolin Strążyska i Białego i wchodzą do tamtejszej sztolni. Damian, Heniek, Tomek pod okiem instruktorów narciarskich w postaciach Oli i Pająka doskonalą narciarstwo przywyciągowe na stoku Harenda w Zakopanem. Tym razem pogoda i warunki dopisały znakomicie.
Specjalne podziękowania dla Oli i Pająka za poświęcenie kilku godzin dla narciarskich analfabetów.
Kłodnica - zabawa w BOLLYWOOD
U państwa Szmatłochów na Kłodnicy odbył się kolejny Śledź tym razem pod hasłem BOLLYWOOD. Wspaniała oprawa, dekoracje i cudowne kreacje kobiet (mężczyzn zresztą też). Można było poczuć się jak w baśni z krainy 1001 nocy. Wszystko okraszone hinduską muzyką, bollywoodzkim filmem w tle. Były również tańce wschodnie i fakirzy (próby stawania na desce z gwoździami na szczęście nie zakończyły się kalectwami). Jak na wschodnie tradycje przystało siedzieliśmy na ziemi (poduszkach), delektując się potrawami, tudzież trunkami i paląc fajkę wodną.
Ps. Basia, wielkie dzięki za przygotowanie tego wszystkiego.
Beskid Śląski - skitury
Na tę niedzielę wybraliśmy się do Brennej celem wyjścia na Błatnią i spotkania się tam ze znajomymi. Warunki zapowiadały się całkiem nieźle, od piątku cały czas padał śnieg. Około 10 starujemy z centrum czarnym szlakiem na Błatnią (czy jak to jest napisane na tabliczce Błotny) by po niecałych 90 minutach dotrzeć do schroniska. Tam niestety drobne rozczarowanie, gdyż zabrakło ciasta, no cóż musieliśmy się zadowolić tylko herbatką i batonikami. W schronisku całkiem sporo ludzi, paru skitourowców i 3 narciarzy biegowych. Po krótkim odpoczynku ruszamy już w czwórkę w stronę Klimczoka. Trzy osoby na turach i Daria na rakietach śnieżnych. W okolicach jaskini w Stołowie zbaczamy na szlak narciarski sprowadzający nas serią krótkich zjazdów na Karkoszczonkę. Niestety szlak ten upatrzyli sobie po.... tzn. mili panowie na skuterach i musieliśmy trochę na nich uważać. Od Karkoszczonki wydreptaliśmy szybciutko na przełęcz Siodło skąd z lenistwa wyjeżdżamy wyciągiem na Klimczok. Stąd już tylko w dwójkę wracamy na Błatnią i dalej do Brennej. Szlak zjazdowy okazuje się być całkiem przyjemny, nareszcie zrobiło się na tyle śniegu, że można zapuścić się w las :).
Zawody skiturowe Pucharu Polski na Pilsku
Po nawet niezłym noclegu w samochodzie na parkingu w Korbielowie o 6.00 ruszamy na nartach na Halę Miziową. Nikogo o tak wczesnej porze nie spotykając nartostradami docieramy do budzącego się schroniska, które najpierw musieliśmy w mgle odnaleźć. Po spełnieniu formalności związanych z startem ustawiamy się w grupie zawodników. Tym razem to zawody zespołowe w parach (ja byłem w parze z Pawłem). Trasa z uwagi na kiepskie warunki została zmieniona i składała się z 3 coraz krótszych pętli. Od schroniska podejście na Kopiec – zjazd na przełaj rzadkim lasem a potem piękną rynną wyglądającą jak tor saneczkarski – dalej częściowo nartostradą wiodącą płajem do Kamiennej – podejście na Byka i czerwony szlak z Glinnego – następnie żółtym szlakiem na szczyt polskiego Pilska (ten stromy odcinek był dla niektórych weryfikacją swoich umiejętności technicznych a przede wszystkim miernikiem kondycji). Ostatni odcinek do mety wiódł czarną nartostradą do góry (narty trzeba nieść na plecach). Cały zawody jak dla nas były fajną zabawą. Paweł dostał popalić na tym feralnym podejściu czego efektem było skrócenie jednej pętli. Zawody więc ukończyliśmy i nawet nie na ostatnim miejscu...Po zakończeniu imprezy niemal jednym szusem pędzimy do auta. Sporo wrażeń jak na 2 dni.
Tatry - Kasprowy Wierch
Przebieżka na Kasprowy przez Halę Kondratową. Warunki nieprzychylne (mgła, wiatr, zimno, II). Po drodze natrafiamy na zawody skiturowe (Alpin Sport Ski Tour Race), w których brał udział nasz Prezes - Damian Szołtysik. Damiana nie spotkaliśmy, za to ubiliśmy mu porządnie fragment trasy podejściowej. Mam nadzieję, że skorzystał. Na Kasprowy podchodziliśmy tempem Gośki, w związku z czym nieźle się spociłem. Poza tym zassało mnie tak, że aż musiałem coś zjeść w "McDonaldzie" na szczycie. Zjeżdżamy trasą na Halę Gąsienicową, po drodze w pędzie mijając Pawła Szołtysika. Odwiedzamy na chwilę Betlejemkę i robimy sobie zdjęcia z chatarem. Potem nartostradą na Nosalową Przełęcz, skąd podchodzimy na Nosala żeby mieć jeszcze fragment ostrzejszego zjazdu. Stok Nosala oczywiście był zasilany z wyciągów ciągłym strumieniem narciarzy zjazdowych, także było tam trochę tłoczno - ale nie żałowaliśmy. Popołudnie wykorzystuję jeszcze na spacer z Pumą po Chochołowskiej, połączony z elementami... emm... szkolenia zimowego (na zdjęciach).
Zawody skiturowe Pucharu Polski w Tatrach
O świcie startujemy z Rudy i jedziemy do Zakopca na rondo gdzie były zapisy na zawody. Po załatwieniu formalności ja idę na start do Kuźnic (został przeniesiony z ronda do Kuźnic) a Paweł szykuje się na wycieczkę skiturową na Halę Gąsienicową i wyżej. Zawody natomiast odbywają się na trasie (zupełnie zmienionej od planowanej) Kuźnice – szlak narciarski na Halę Gąsienicową – Betlejemka (zbieg na nogach) – podejście na Kasprowy na prawo od nartostrady z dwoma stromymi odcinkami gdzie narty trzeba założyć na plecak – szczyt Kasprowego – zjazd na Goryczkową – zbieg na nogach 400 m (z uwagi na warunki) – dalej zjazd nartostradą do Kuźnic gdzie ostatnie 300 m trzeba pokonać biegiem z nartami w ręku. Wystartowało ponad 120 zawodników w różnych kategoriach. Na trasie było znośnie, jedyny poważniejszy kryzys miałem na ostatnim podejściu na szczyt Kasprowego (kopny śnieg, wiatr szybko zacierał ślady poprzedników). Widoczność ograniczona do kilkunastu metrów, wiatr walił drobinkami śniegu. Zjazd jak dla mnie niemal na oślep. Mgła zlewała mi się ze śniegiem. Gdyby nie czerwone chorągiewki (niektóre już przewrócone) jazda była by jeszcze gorsza. I tak kilka razy miałem dużo szczęścia że nie glebłem. Na Goryczkowej już widoczność lepsza więc i odwagi przybyło. Zbieg na nogach te 400 m był moim zdaniem bardziej niebezpieczny niż zjazd na nartach (organizatorzy chcieli zadbać o bezpieczeństwo bo na trasie były trawy i kamienie) gdyż łatwo można było źle ustawić nogę i kontuzja gotowa. Dalej gnam na nartach co sił do mety w Kuźnicach. Podobnie z ostatnim odcinkiem (moim zdaniem można było śmiało jechać na nartach). Bieg z nartami w ręku te 300 m w zablokowanych butach wypruł ze mnie resztki sił tak że na metę wpadłem półprzytomny ze zmęczenia. Cała trasa Kuźnice – Kasprowy – Kuźnice zajęła mi 2,20 godz. (najlepszy zawodnik około 1,30). W mojej kategorii wiekowej zająłem jednak pierwsze miejsce (kilku wariatów w moim przedziale wiekowym jednak się znalazło). Tu wyniki: http://www.tatrateam.com/wyniki/wyniki2010.pdf .
Paweł w międzyczasie niebieskim szlakiem poszedł na Halę Gąsienicowym i po popasie w schronisku podchodził na Kasprowy. Po drodze spotkał Mateusza Golicza na nartach również. Następnie spod szczytu Kasprowego zjechał szlakiem narciarskim do Kuźnic. Zakończenie całej imprezy i wręczenie nagród odbyło się w holu Muzeum Tatrzańskiego. Jak na razie to wszystkie zawody, w których startowałem były sprawnie przeprowadzone. W tym dniu jeszcze przez Słowację jedziemy do Korbielowa gdzie nazajutrz startujemy w następnej imprezie.
Tatry - Kasprowa Niżna
Ostatnio Kasprowa Niżna dość licznie odwiedzana jest przez członków naszego klubu. Myśmy ten wyjazd odłożyli ale jak się okazało najlepiej na tym wyszliśmy.
No ale od początku: znowu startujemy z Rudy około 6 rano. Podrzucamy Damiana na bazę u Glizdowej i ruszamy do Zakopca a stamtąd do Kasprowej. Do jaskini wchodzimy przed 12. Przed nami w dziurze jest już kurs KKTJ, jednak nie przeszkadzamy sobie nawzajem i szybko docieramy za zapałki. Odbywa się dość szybko i sprawnie ze względu na niski poziom wody-Długi Korytarz przechodzimy suchą nogą (haha). Póżniej kierujemy się do Sali Gwieździstej, gdzie kończymy naszą wycieczkę. Po 16 wychodzimy z jaskini. Do domu wracamy w trudnych warunkach drogowych. Tym razem podczas wyjazdu udział kobiet wynosił 50% więc widać, że tendencja jest wzrostowa-już niedługo może dojdzie do prawdziwej długo wyczekiwanej babskiej akcji:)
Tatry
Niestety znów nie udało się trafić w warunki. Totalne mleko, wkurzający, niezwiązany z niczym, nawet sam ze sobą, śnieg i totalnie niezależne od niczego piękno Doliny Pięciu Stawów powodowało lekką sportowa frustrację:) Na szczęście nadrobiliśmy na polu towarzyskim a nawet załapaliśmy się na toprowskie szkolenie:)
Tatry - Miętusia
Nie udało się wstać wystarczająco wcześnie, więc na Kasprowy musieliśmy wjechać kolejką (32 zł, granda!). Jeździmy trochę na krześle na Gąsienicowej, a po południu zjeżdżamy Goryczkową. Staraniami Gosi udaje się wykorzystać szpinak który przywiozłem i załapujemy się jeszcze przed wyjściem na obiad. Koniec końców startujemy dość późno, więc musimy się spieszyć, żeby Marek mógł się wyspać zanim jego bardzo małoletnia córka rano wszystkich obudzi. Do jaskini wchodzimy o 18:05, ale prawdziwy początek osiągamy dopiero o 18:50 (Marwoj). Marek i ja pokonujemy syfon w stylu sportowym, tzn. goło, wydając bojowe okrzyki. Puma przechodzi w OP-1. Za Marwojem tempo akcji trochę zwalnia, bo wyciągamy aparat. Zielony But na szczęście odpompowany, ale zaraz za nim Szmaragdowe Jeziorko swoim istnieniem zaskoczyło nas wszystkich. Mimo zastosowania metody podciągowej (podciągnięcie kombinezonów nad kolana) zmoczyliśmy się w Jeziorku dosyć konkretnie. Potem tylko bieganie i bieganie, całkiem długa ta jaskinia, ale i tak stóp nie udało się już rozgrzać. Na Dupcyngiera wzięliśmy linę, niestety na Próg Odzyskanych Nadziei nie - zatem w tym miejscu przychodzi nam zawracać o 21:30. Na powierzchni jesteśmy po siedmiu godzinach akcji, czyli ok. 1:00... co dało szansę jeszcze trochę się wyspać. Rano Marek zabiera rodzinę na narty, a Puma i ja odbywamy wycieczkę na skiturach - Lejowa, Kominiarska Polana, a potem tajemnymi ścieżkami "w krzakach".
Beskid Żywiecki - Rycerzowa
Plany były jaskiniowe ale postanowiliśmy jednak pospacerować po górkach licząc na piękną pogodę. Po 6 rano ruszamy z Rudy i już po 8 jesteśmy w Rajczy, gdzie zostawiamy auto. Stamtąd czerwonym szlakiem dreptamy dość długo w kierunku Rycerzowej. Pogoda średnia-dużo chmur i trochę ponuro. Gdy myślimy, że już blisko to okazuje się, że jesteśmy dopiero w pobliżu Młodej Hory. Czasu coraz mniej a tu jeszcze ponad godzinka dreptania, nie mówiąc o powrocie. Postanowiliśmy jednak brnąć dalej no i w sumie po jakiś 4 godzinach widzimy Rycerzową. Odwiedzamy schronisko, jemy obiad i uciekamy na dół. Najpierw kierujemy się niebieskim szlakiem, póżniej jednak postanawiamy zboczyć i iść "na czuja" w kierunku drogi asfaltowej. Dotarliśmy do drogi, po której dreptaliśmy jeszcze może z półtora godziny. Tak nas to wykończyło, że nie mogliśmy zrealizować naszych planów na następny dzień tzn. wspinaczki na ściance.
P.S. Buli sorry za tą długą trasę ale i tak myślę, że było super!:)
Beskid Śląski - skitury
Nie chcąc marnować kolejnego weekendu wybrałem się w sobotę na samotną turę po Beskidzie Śląskim. Plan był ambitny: przejście z Ustronia przez Przełęcz Salmopolską do schroniska na Koziej Górze. Pobudka o 4.50, szybkie śniadanko i już o 8.40 byłem w Ustroniu Polanie. Na miejscu jeszcze małe zakupy, przebranie butów i o 9.20 ruszam w trasę. Pogoda nie napawa optymizmem- góry jakieś takie zamglone, no ale nie ma co marudzić :). Pierwszy punkt programu to wyjście na Orłową- poszło całkiem sprawnie i w dodatku okazało się, że wyżej to i błękitne niebo i słoneczko całkiem przyjemnie przygrzewa, generalnie idealnie. Z Orłowej szybciutko dotarłem do górnej stacji wyciągów Doliny Leśnicy gdzie zjechałem na dno doliny. Tam czekało mnie podejście w stronę Starego Gronia. Na mapie wyglądało całkiem niewinnie, niestety okazało się, że szlak był nieprzetarty i całkiem sporo nawianych zasp nie pozwalało mi poruszać się z taką szybkością i łatwością jak bym chciał. Dalej to trochę monotonne dojście na Biały Krzyż i Przełęcz Salmopolską. Myślałem, że zrobię sobie tam przerwę ale idąc cały czas sam zdążyłem odzwyczaić się od dużej ilości ludzi (a że jak wiadomo jest tam pełno wyciągów i knajpek, to też ludzi nie brakuje) i musiałem szybciutko uciekać z przełęczy, spokojne miejsce na odpoczynek znalazłem na dopiero na Malinowie. Dalsza droga prowadziła trawersem z Przełęczy Malinowskiej na Kopę Skrzyczeńską i dalej szlakiem na Skrzyczne. Tu pojawiły się wątpliwości czy uda mi się dotrzeć o rozsądnej porze do celu, była już 16.30, a mi jeszcze trochę do przejścia zostało. Ale na razie czekał mnie całkiem przyjemny długi zjazd do Szczyrku. Dalej mój plan zakładał podejście na przełaj na Beskidek i szlakiem na Klimczok, Szyndzielnię i Kozią Górę, niestety pora zweryfikowała moje plany i postanowiłem podchodzić na Klimczok niebieskim szlakiem. Odradzam go wszystkim- narty tak na stałe mogłem założyć dopiero bardzo wysoko, a wcześniej szlak szedł przez osiedla domów jednorodzinnych. Narty musiałem nieść na plecach od dolnej stacji kolejki na Skrzyczne do Sanktuarium MB Królowej Polski, trochę mnie to wykończyło i zniechęciło do dalszego marszu. O 19.20 dotarłem do schroniska na Klimczoku gdzie postanowiłem już zostać i nie pchać się dalej, co okazało się niezłym pomysłem, gdyż schronisko było całkiem puste, a warunki mają bardzo fajne. Teraz pozostało tylko pójść spać i rano spotkać się z Olą :). Poranek przywitał mnie pięknie ośnieżonymi drzewami i leciutką mgiełką- piękny widok, super sprawa móc usiąść rano z książką w pustym schronisku, zjeść dobre śniadanko i po prostu się zrelaksować :). Koło 10 spotkałem się z Olą w schronisku na Szyndzielni i podreptaliśmy sobie spokojnie w stronę Błatniej. Gdy tylko odbiliśmy na czarny szlak trawersujący Klimczok i wyrwaliśmy się z tłumu ludzi idących głównym szlakiem od razu nam ulżyło. Dalej było już tylko lepiej :), lekka mgła sprawiała, że las wyglądał cudownie. Na Błatniej zjedliśmy pyszny obiad i znowu zachwycaliśmy się schroniskiem, które jest bardzo fajnie prowadzone. W drodze powrotnej stanęliśmy jeszcze nad „sauną” (jaskinią Dującą) i korzystając ze świetnych warunków na czerwonym szlaku zjechaliśmy pod drzwi samochodu zostawionego na Olszówce Górnej :).
Tatry Zach. - jaskinia Czarna
W Tatrach mało śniegu ale na tyle aby uprzykrzyć podejście pod otwór (ledwo przykryte kamienie, korzenie itp.). Celem jest nurkowanie (na bezdechu) Tadka w jeziorku Szmaragdowym oraz wywspinanie komina Smoluchowskiego przez Damiana Żmudy. W drodze do Wegierskiego Komina Tadek obrywa niefortunnie kamieniem w czoło i trzeba było skorzystać z apteczki. Po dojściu na miejsce mimo przeciwności losu Tadek realizuje swoje zamierzenie ale wchodząc do wody mąci ją znacznie więc nie udało mu się odnaleźć zgubionego niegdyś szanta. Damian Żmuda wspina Smolucha. Potem to robi Tadek a na końcu ja likwiduję punkty. Na ostatniej trudności udało mi się nawet odpaść i zrobić nieprzyjemne wahadełko. W końcu jednak wszyscy spotykamy się u góry. Z jaskini wychodzimy nocą a zejście z uwagi na bardziej zmarznięty śnieg jest znośne. Tej samej nocy Tadek z ekipą wraca do domu a my zostajemy do niedzieli. Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2010%2FCzarna
Tatry Wysokie - Kasprowa Niżnia
To już trzeci taki weekend w ciągu ostatniego miesiąca - rano narty, wieczorem jaskinia. Lekkie problemy ze zgraniem się: Marek przyjeżdża z Warszawy "na styk", z kolei ja musiałem jeszcze przed wyjściem zadbać o zajęcie dla mojej ekipy narciarskiej. Istotnie, jak można było przewidzieć czytając niedawną relację z "babskiej akcji", woda w jaskini była. Tak wyszło, że ktoś musiał się wykąpać, żeby nasza wycieczka wykroczyła poza Długi Chodnik. Nie czekając aż i tak zostanę wytypowany (jako najmłodszy), zgłosiłem się na ochotnika. Wykąpał się też Marek, choć w sumie nie było to konieczne - stwierdził jednak, że musi, bo nie wypada mu azerować. Idziemy sobie najpierw w stronę Danka. Po drodze wspólnie z Pumą robimy trochę fotek, ale niestety wszystko "z ręki", na dużej czułości. W międzyczasie trwają dyskusje polityczne, wciągające najwyraźniej na tyle, że aż wracając troszkę się pogubiliśmy (sic!). Z Rycerskiej przebiegamy się jeszcze szybciutko do Zapałek, no i wycof. Rozchodzimy się w swoje strony, z różnymi planami na niedzielę. Jeśli chodzi o mnie - pobudka o ósmej, śniadanie - no i znowu na narty, do Bachledovej. Coś trzeba robić.
Tatry Wysokie
Kolejna szybka, krótka, ale dająca chwilę wytchnienia psychicznego i zaspokojenia fizycznego ;) akcja. Jak to z Krzysiem nie spiesząc się i świetnie się bawiąc, wykonaliśmy jedynie plan minimum, tj. przejście z murowańca przez Zawrat do Piątki. Na nasze usprawiedliwienie można jedynie rzec, że warunki nienajlepsze; szlaki nieprzetarte, śnieg sypki, zapadający się i załamująca się ok 13.00-14.00 pogoda. Krzysiu przekonał się ponadto, że nawet stary dobry Zawrat nie jest wolny od niebezpieczeństw; między Zmarzłym a przełęczą minęliśmy dwa, spore lawiniska. A w Piątce cichutko, puściutko, nic nie przetarte...:) Już są plany, by to zmienić w przyszłym tygodniu...;)
Tatry: „Babska Akcja” czyli Kasprowa Niżna i Kościelec
I kto powiedział, że to się nie uda? Nic bardziej mylnego! Wystarczy odrobina determinacji, czy jak kto woli desperacji i organizujemy prawie babską, acz niewątpliwie udaną akcję jaskiniową. Plan taktyczny jest prosty – Kasprowa Niżnia dokąd się da. A dało się całkiem daleko. W towarzystwie moich przesympatycznych koleżanek dotarłam do Zakopanego i jak na kobietę przystało zbagatelizowałam wyciek paliwa z baku. Podczas podróży pochłania nas rozmowa na temat najnowszych kosmetyków do liftingu biustu i ciała. Przed północą docieramy na bazę. Chichocząc Karolina flirtuje nieco z Poznaniakami na temat Zimnej. Wskakujemy w piżamy w różowe motylki i życząc sobie wzajemnie słodkich snów zamykamy znużone oczęta. Budzimy się nieco leniwie, ale śniadanko stawia nas na nogi. Z niepokojem zauważamy z Maciejką, że dieta koleżanki Karoliny obfituje w zbyt duża ilość węglowodanów i próbujemy zasugerować urozmaicenie jadłospisu, w skład którego wchodzą głównie bułki i zupki chińskie (bułki robi mama, zupki Chińczycy). Bezskutecznie niestety. Jak ta dziewczyna utrzymuje taka figurę?! (patrz galeria) Pogoda jest ładna – ciepło i nie wieje. Fryzurę pod kontrolą utrzyma zwykła pianka do włosów. Fakt ów napawa nas optymizmem. Otwór znajdujemy, bo było wydeptane J. Przebieramy się… Barwne kombinezony „od Kotarby” (kolekcja 2009) znakomicie prezentują się na tle tonącego w śniegu lasu. Z przejęciem słuchamy opowieści Karoliny o potworach zamieszkujących jaskinie …. ale ciekawość bierze górę nad strachem i schodzimy pod ziemię. Jesteśmy profesjonalnie przygotowane – mamy nawet liny, karabinki i plan techniczny. Posuwamy się do przodu zgodnie z planem aż tu nagle duża kałuża! Musimy ją przejść, żeby dostać się do syfonu Danka i potem za Zapałki. Maciejka nie jest zachwycona moczeniem swojej nowej bielizny, ale zachwalam skuteczność zimnych kąpieli w zwalczaniu celulitis i to ostatecznie przekonuje dziewczęta. W pobliżu Syfonu Danka dokonujemy drastycznego odkrycia. Potwór, o którym mówiła Karolina pożarł płetwonurków – zostały tylko butle tlenowe och! Postanawiamy wycofać się cichutko, by nie budzić czającego się licha. Opuszczamy zaczarowany bór szczęśliwe, że nic nam już nie grozi i w radosnych pląsach schodzimy do ronda kuźnickiego, gdzie prawdopodobnie zostawiłyśmy samochód (ups!) Paliwo na szczęście nie wyciekło i możemy wrócić na bazę. Zdążymy na serial! :) A poza tym to jaskinia jest przereklamowana, bo nie sprzedają tam ani Gąbek (osobiście sprawdzałam), ani Złotych Kaczek, w Sali Rycerzowej nie ma rycerzy, zapałki są zalane i bezużyteczne, i nie było żadnej imprezy Sylwestrowej L! Postanowiłyśmy złożyć zażalenie do dyrekcji TPN i wniosek o weryfikację planu technicznego galerii Kasprowa Niżnia (foch).
Orzeźwiająca kąpiel w olejkach eterycznych przydaje blasku naszej nieco sfatygowanej urodzie i przywraca siły. Posilamy się lekkostrawną pożywną konserwą z Aldiego a Karolina konsumuje swoją 36-ą bułkę…. Oglądamy „M jak miłość” a potem przygody agenta 007 (Maciejka wolała Chucka Norrisa, ale Karola uparła się, że chce Jamesa Bonda). Karolina serwuje malinowe reedsy i chipsy (ach ta niepoprawna KarolciaJ), którym to przysmakom nie możemy się oprzeć. Zasypiamy marząc o przystojnych agentach….. Nazajutrz, rządne nowych wrażeń, maszerujemy na Kościelec – spora dawka fitnessJ. Za Murowańcem przydają się te psujące fason obuwia kolce i te….no…. dziobaki do loduJ - koledzy nam pożyczyli z klubu. Poznałyśmy przystojniaka z Krakowa, który towarzyszy nam w drodze na szczyt. Na szczycie nic nie widać, tylko zimno, wieje i sypie śnieg. Schodzimy a raczej zbiegamy w świeżutkim puszku już po zmroku. …bo my kobiety damy radę i dziurom i górom hehe J
PS. No kobitki …. może to nas w końcu zmobilizuje J Zapraszam na babską akcję bez prawie…. Pozdrawiam ciepło.
Beskid Śląski: wypad skiturowy w rejon Klimczoka
Bardzo fajna tura: z Szczyrku Biłej na Karkoszczonkę, następnie trochę szlakiem a dalej na przełaj na Trzy Kopce i Klimczok. Przed tym ostatnim wyraźny wytop w śniegu i po sprawdzeniu mała jaskinia. Dalej zjazd do schroniska pod Klimczokiem. Tu obowiązkowo sernik i piwo z sokiem. Potem zjazd zielonym szlakiem do Biłej. Warunki śniegowe całkiem niezłe na szlakach. Jak dopada jeszcze z 30 cm to szykują się piękne zjazdy przez las. Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2010/Klimczok
Okolice Trzech Kopców Wiślanych- wycieczka skiturowa
Samotnie przemierzam trasę: Ustronia Polana - Orłowa (zielonym szlakiem) - Trzy Kopce Wiślane (niebieskim) - Telesforówka - Orłowa (powrót tą samą drogą) - Równica (dalej niebieskim szlakiem)-Ustroń Polana (zjazd czerwonym szlakiem). Warunki pogodowo-śniegowe jak dla mnie były świetne. Do tego zachmurzone niebo, lekkie zamglenie i brak ludzi do złudzenia przypominają mi klimat filmu Białe Szaleństwo (który skiturowcom i innym „dziwakom” serdecznie polecam :)).
Beskid Śląski: Zawody skiturowe o Puchar Brennej
Zgłosiło się około 30 zawodników (amatorów i zawodowców). Ciekawa choć nie zbyt długa trasa (8 km, 700 m przewyższenia). Wiodła z stoków narciarskich w Brennej na Halę Jaworową – Kotarz – Hyrcę, następnie zjazd nie przygotowanym terenem do Brennej, dalej podejście powyżej startu i zjazd do mety. W mojej kategorii wiekowej (nestor) udało mi się zająć I miejsce. Fajna, kameralna impreza, dobra oprawa i organizacja.
Beskid Żywiecki - słoneczno-mroźny spacer na Halę Rycerzową
Jako uczestnik współfinansowanego przez Unię Europejską programu "Chrońmy Tatry- jedźmy w Beskidy", skłoniłam ostatnio swoje górołażeniowe zapędy w stronę tych bliższych nam geograficznie wzniesień. Wydawałoby się, że takie tam górki- niskie, bliskie- nie mogą mieć wiele ciekawego do zaoferowania.. tymczasem te nasze Beskidy zimą to coś pięknego jest! Mróz, śnieg, inwersja i to słońce! plus prawie bezludnie na szlakach.
Do Soli dojeżdżamy pociągiem. Pociąg postanowił nie oszczędzić nam przygód zaraz na początku - przymarzł do trakcji na 300m przed peronem na Chebziu. Ale że nie wstaliśmy po darmo o tej piątej rano szybko udaje się zorganizować alternatywny dojazd do Kato.
Z Soli trasa wiodła czarnym szlakiem najpierw przez Łysicę do Rycerki Dolnej i dalej przez Praszywkę i Bendoszkę na Przegibek. Z Przegibka zaś dalej - na Rycerzową niebieskim szlakiem, trawersującym Banię, Majcherową i Rycerzową Wielką. Ostatnią godzinę idziemy już zupełnie po ciemku i kiedy wychodzimy umęczeni z lasu na Halę Rycerzową, wydobyć udaje się tylko przeciągłe "łooo...." w różnych tonacjach w odpowiedzi na niesamowicie rozgwieżdżone niebo nad głowami. Mimo mrozu spędzamy tam chyba z godzinę. Schronisko zastajemy nabite po brzegi. Nawet poza brzegi, bo pod bacówką jacyś kolesie rozbili dwa namioty (nic tam te 20 st. na minusie!)- jak się okazało, chcieli się wreszcie wyspać w spokoju, bo z żoną to jakoś nie idzie.. albo z łokcia przysadzi albo kołdrę zabierze. Nam udaje się dostać rewelacyjną miejscówkę na glebie pod samym dachem.
Następnego dnia przy równie bajecznej pogodzie wracamy czerwonym szlakiem przez Mładą Horę do Rajczy, skąd pociągiem powoli powoli do Katowic i Chebzia. Na tym jednak nie koniec weekendowych wrażeń. Z Chebzia odbiera nas poznany w sobotę Paweł. Z nim i jego żoną Martą mijaliśmy się na szlaku - oni coś zgubili i poprosili o kontakt w razie znalezienia, my znaleźliśmy i skontaktowaliśmy się w celu przesłania pocztą. Wtedy dopiero wyszło na jaw, że i oni są z Rudy Śląskiej i to w dodatku z Orzegowa!! Wieczór więc spędzamy w ich mieszkaniu na herbacie, a do domu wracam po 22. Sił starcza już tylko na kąpiel, a plecak... cóż, poczeka :)
Trawers wybrzeża (skitury)
Oj, ile było się trzeba najeździć żeby ten wyjazd doszedł do skutku. Najpierw spotkaliśmy się we wtorek w Krakowie, żeby "omówić szczegóły" - dodam, że przy pysznym raclette. Zorganizowaliśmy dla wszystkich sprzęt i przejrzeliśmy rozkłady jazdy w Internecie. Konkluzja: jeśli chcemy się zmieścić w trzech dniach, na publiczny transport nie mamy co liczyć.
Zaczynamy więc o 00:20 w piątek - na dworcu PKP we Wrocławiu odbieram z pociągu dziewczyny. Dalej autem przez Poznań do Słupska - gdzie o 06:30 jesteśmy umówieni z Emu. W Słupsku zostawiamy vana Emu i jedziemy do Ustki. Nawigacja satelitarna na azymut 0 st. wyprowadza nas do Domu Wczasowo-Sanatoryjnego PERŁA. Co ciekawe, trwa turnus i po krótkich negocjacjach na recepcji, udaje się nam załapać na śniadanie z wczasowiczami na stołówce. Bezcenne.
Senna atmosfera wczasów nad morzem udziela się nam i wyruszamy dopiero ok. 12:30 (piątek). Schodki na plażę za ośrodkiem są nieczynne, zjazd z wydm wygląda na bardzo trudny (powaga!), więc z początku idziemy lasem, widząc Bałtyk gdzieś za drzewami. Puma i Emu swój dobytek ciągną w saniach a'la Marek Kamiński. Wygląda na to, że taki system oszczędza kolana, za to kasuje kręgosłup. Po godzinie docieramy w końcu do plaży i następuje długa przerwa na przywitanie się z wielką wodą. Przed wyjazdem nasz informator z Pomorza mówił obrazowo o "zaspach do dwóch metrów", ale sama plaża okazuje się być pokryta cienką warstwą śniegu i z pewnością bez nart poruszalibyśmy się szybciej.
Dreptamy sobie plażą do zmroku, a nawet dalej. Pogoda dopisała, przez większość czasu, a także przez następne dni towarzyszyło nam momentami tylko lekko przychmurzone niebo i delikatne wiatry. Zachody słońca nad morzem i takie tam. Mróz na poziomie kilkunastu stopni staraliśmy się traktować jako atrakcję, a nie przeciwność losu. Mała niespodzianka spotyka nas w Rowach, gdzie musimy obchodzić dookoła port z zamarzniętymi kutrami ("tego nie było, chyba jakoś niedawno musieli zbudować" - Puma). Za Rowami znajdujemy miejsce na nocleg w zagajniku, rozkładamy nasze dwa namioty i po sytej kolacji kładziemy się spać. Tak ogólnie rzecz biorąc, po zmroku zrobiło się Zimno. Nie wiem konkretnie jak zimno, co najmniej minus fafnaście (według prognoz, -15). Mam świadomość że teorie na ten temat są różne, ale ja wszedłem do śpiwora tak jak stałem (koszulka, polarek, kurtka na wiatr, puchówka), może popełniłem błąd. Karoli z kolei zepsuła się mata samopompująca. O świcie budzi nas delirka. Pijemy herbatkę, no nic, jakoś dotrwamy - ale która tak właściwie jest godzina? Oszsz... Jaki tam świt... dopiero pierwsza w nocy!...
Ostatecznie najlepszym sposobem na mróz okazuje się być mieszany zespół. Na szczęście mamy optymalną konfigurację. Rano bardzo trudno wychodzi się ze śpiworów, ale tłumaczymy sobie, że odsypiamy przecież podróż. Benzyna schodzi jak woda, myślałem że wziąłem dużo, ale teraz nie wygląda to dobrze. Śniadanie na ciepło (pyszna kaszka!), topienie śniegu, cztery termosy wrzątku... Przynajmniej tyle, że jest słońce dzięki któremu udaje się nam pozbyć szronu ze śpiworów. Emu po namyśle troczy narty do sanek (totalnie oblodził sobie foki), Karola po zapoznaniu się ze stanem swoich goleni pakuje deski na plecak. Na nartach zostaję ja i Puma. Butów nie braliśmy, więc Emu i Karola dreptają w skorupach. Pomysł z zabraniem nart forsowałem głównie ja - ekipa okazuje mi jednak dużą grzeczność i konsekwentnie twierdzi, że dobrze się bawi.
Przez cały drugi dzień wędrujemy plażą przez Słowiński Park Narodowy. Jest rześko. Wędrówka wybrzeżem jest dość osobliwa, przynajmniej dla kogoś kto nie jest szczególnym entuzjastą morza (np. mnie). Trudno o jakieś pośrednie cele (granica lasu, rozwidlenie ścieżki, zmiana charakteru terenu?). Widoczne w oddali cyple są jednak dużo odleglejsze niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. Napotkany z "rana" człowiek wspomina coś o latarni, do której rzekomo mieliśmy dotrzeć za godzinę. Światło latarni dostrzegamy dopiero po zmroku. Co niektórzy z nas w poniedziałek rano mieli zamiar być w pracy, także porzucamy śmiały plan dotarcia do Łeby i kolejny biwak odbywamy w głębi lądu - tzn. ok. 200 m w linii prostej od Bałtyku, w okolicach Czołpina.
Kontynentalna zima jak wiadomo, jest ostrzejsza. Zdaniem funkcjonariuszy policji przybyłych na miejsce nazajutrz, w nocy było -20. Tym razem byliśmy jednak lepiej przygotowani, także psychicznie. Rozbiliśmy się przy (nieczynnym oczywiście) budynku, a wieczorem zrobiliśmy jeszcze małą, acz gorącą imprezę taneczną. Może dzięki temu spało się dużo lepiej niż poprzednio.
W niedzielę rano kierujemy się w stronę Tatr - a na początek przynajmniej do Smołdzina, przez las, szlakiem obok jeziora Dołgiego. Spotykamy ludzi, potem samochody, a na koniec odśnieżoną drogę. Po drodze robimy przymusową operację Karoli, która uparła się iść na nartach. Leczenie przebiegało zarówno objawowo (smarowanie Voltarenem), jak i przyczynowo (odebranie nart siłą). Smołdzino okazuje się być bliżej niż przypuszczaliśmy, a na dodatek na przystanku rozkład powiada, że autobus mamy za pół godzinki - super. Jest jeszcze bardzo wcześnie (16:00), zatem po drodze używamy pozostałej w moim telefonie baterii do zapoznania się z bazą gastronomiczną w Słupsku. Porzucamy bagaże i dziewczyny na dworcu PKP (dziwne, ludzie chyba rzadko widują tu czekany...), wracamy z Emu po auto do Ustki i kończymy nasz wyjazd ucztą w restauracji japońskiej "SAKE". Jeszcze tylko dziewięć godzin jazdy po naszych drogach (i jak tu kochać swój kraj...) - i ok. 5:00am w poniedziałek jesteśmy w Krakowie.
Beskid Śląski - wypad pieszo-skiturowy
O ostatecznej trasie decydujemy tuż przed wyjściem z auta w Ustroniu Polanie. Na dworze -20 st. Ja z Teresą idę pieszo a Damian z Mateuszem na skiturach. Razem podchodzimy pod Orłową. Pogoda mimo mrozu cudowna a na dodatek im wyżej tym cieplej (wyraźna inwersja). Na przełęczy Beskidek się rozstajemy. Damian z Mateuszem górami doszli do Małego Skrzycznego skąd zjechali do Szczyrku (miała ich tem odebrać Ola) a ja z Teresą na Równicę. O dziwo na Równicy przy drzwiach schroniska termometr wskazywał +3 st. (może był uszkodzony a może świeciło na niego słońce). Jednak różnica temperatur jest zauważalna bo po zejściu na dół znów czujemy się jak w zamrażarce. Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2010%2FZimowy_Beskid Resztę dopisze Damian Ż.
Tatry Zach. - jaskinia Zimna
„Grotołajzy wszystkich klubów łączcie się” – kolejny wyjazd w Tatry odbywa się pod tym hasłem. Na przeprowadzoną w klubie kampanię reklamową wypadu do dziury odpowiedział jedynie (we właściwy sobie sposób) nasz forumowicz nr 1 czyli Buli. Idea integracji międzyklubowej potwierdza swoją słuszność. Tak więc w sobotę rano spotykam się w Krakowie na Westerplatte (siedziba KKTJ) z kierownikiem akcji. Kaja pobiera dla nas sprzęt… i tu następuje pierwsze zderzenie z kolorytem lokalnym. Z klubowej szafy dobywamy znakomite radzieckie karabinki „Irimiel” – naprawdę sprawdzony sprzęt ;-) Ładujemy go do bagażnika i ok. 11 docieramy do Kir. U Galicowej spotykamy znajomych z sylwestra, umawiamy się na wieczornego grzańca i ok. 14 dochodzimy pod dolny otwór Zimnej. W tatrach lampa, mrozu prawie nie ma a w ponorze wody po kostki – koncert życzeń. Schody zaczynają się na etapie podziału ról w zespole. Kaja wyraża pewną niechęć do wspinania w jaskini i proponuje mi możliwość prowadzenia wszystkich studni, stając się tym samym partnerką idealną – bez walki dostaję całe miodzio Zimnej ;-) Jednak z uwagi na aspekt feministyczny żąda w zamian oddania wora. W efekcie kobieta i kierownik akcji przez niemal całą jamę idzie z ciężką kichą, a ja wieczny kursant, spaceruję sobie na lekko i spijam śmietankę. Już wiem dlaczego KKTJ ma na kursie takie tłumy ;-) Dzięki osiągnięciu tak korzystnego dla obydwu stron kompromisu, w wyjątkowo sympatycznej atmosferze szybko docieramy do syfonu krakowskiego. Okazało się, że nikomu przed nami nie chciało się go zlewarować, na co po cichu liczyliśmy i jeżeli chcemy osiągnąć zaplanowany korytarz rubinowy, to czeka nas przynajmniej 1,5h mało rozwijającego machania wiaderkiem. Wobec braku męskiej determinacji w zespole podejmujemy decyzję o realizacji wariantu „B”, czyli zrobieniu trawersu z dolnego do górnego otworu. Daje to okazję powspinania się w kominku za widłami, którym mnie trochę straszono przed wyjazdem. Wprawdzie pierwszy Batinox jest rzeczywiście dość wysoko – po jakiś 15 metrach, ale komin naprawdę nie jest trudny. Stąd już blisko do górnego otworu. Na zejściu śniegu prawie wcale, za to lód i ślisko, trzeba uważać. Udaje się jednak zejść bez przygód. W dolinie spotykamy wracający z Czarnej kurs WKTJ. Chłopaki zapraszają nas na poznańską bazę, gdzie zostajemy uraczeni zimnym browarem i pyszną zupą. WKTJ pozyskał nowego, bardzo uzdolnionego kulinarnie członka – sugeruję włączenie go w skład przyszłorocznej wyprawy ;-). W niedzielę robimy jeszcze powierzchniowy spacer, udaje nam się znaleźć miejsce gdzie nie byliśmy dotychczas (Wielki Kopieniec) i na tym kończymy. Bardzo udany wyjazd, acz oboje stwierdziliśmy, że tęsknimy już za akcją, która da nam porządnie w d… Cóż, perwersja…
Zawody skiturowe Pucharu Polski amatorów na Czantorii
Pierwszy raz w życiu wziąłem udział w takich zawodach by zobaczyć jak to jest. Wystartowało ok 80 zawodników (zawodowcy i amatorzy) w różnych kategoriach wiekowych. Jako "dziadek" startowałem w nestorach. Docelowo należało zrobić 4 pętle od dolnej stacji wyciągu na Czantorię, początkowo trochę przez las, następnie mały zjazd pod wyciąg. Dalej dość strome podejście pod wyciągiem, w którego górnej części narty należało zdjąć i założyć na plecak. Po ok. 100 m podejścia znów na nartach trawers do trasy zjazdowej poniżej górnej stacji wyciągu. Dalej zjazd niebieską nartostradą do mety. Zrobiłem 3 pętle bo więcej nie starczyło czasu. Ostatnią pętlę większość zawodników robiła przy czołówkach. Udało mi się zająć drugie miejsce (oczywiście w mojej kategorii wiekowej bo ogólnie 48)
Kilka refleksji: średnim pomysłem jest startować na zwykłym sprzęcie turystycznym (wiązania diamir z skistopami, buty scarpa i narty). Mój sprzęt jak zważyłem to na jedną nogę przypadało ponad 4,5 kg czyli o ponad 100% więcej niż "zawodniczy". Poza tym z "braku laku" miałem zbyt duży plecak. U kilku zawodników widziałem też ciężki sprzęt ale nie wiem jak wypadli w rankingu. Oprócz tego na stromych odcinkach podejścia nie trzymały mi foki (chyba już zbyt wytarte) i tam gdzie inni szli prosto ja musiałem robić zakosy co na wąskim trakcie (=przekładanie nart) wycisło ze mnie sporo sił. Warunki śniegowe i pogodowe były znakomite. Tak po za tym to fajna zabawa, dobra oprawa i ciekawe nagrody. Na dole spotkałem kol. z SBB: Jurka Ganszera (jego syn Michał też startował), Zosię Chruściel i innych.
Paweł w tym czasie odbył pieszą wycieczkę górską na trasie: Ustroń Polana - Orłowa - Równica - Polana.
Nocny wypad skiturowy na Czantorię
W nocy samotnie podchodziłem na Czantorię i zjeżdżałem nartostradą. Warunki śnieżne dobre.
SŁOWACJA: Tatry Wys. - biwak zimowy
Bodaj po raz 16 Jurek Ganszer z Speleoklubu Bielsko Biała zorganizował biwak zimowy. Tym razem była to Dolina Białej Wody a dokładnie taborisko taternickie na Polanie pod Wysoką (1310). Jest to jedyne takie miejsce biwakowe w całych słowackich Tarach. Dojście na miejsce zajmowało ludziom do 2 do 4 godzin. Jak się na miejscu okazało w Rudzie było może trzy razy więcej śniegu niż na Łysej Polanie z której zaczynaliśmy podejście. Jako jedyny z naszej grupki podchodziłem na nartach, właściwie po lodzie i wodzie. Czym wyżej tym mniej śniegu. W połowie doliny musiałem już narty nieść. Pocieszałem się jedynie faktem, że większość biwkowiczów tachało też narty na plecach. Ostatnie fragmenty szlaku pokonujemy w deszczu. Na taborisku jest na szczęście wiata, gdzie koledzy już rozpalili ognisko i wesoło dźwięczała gitara. Namioty rozbijamy na drewnianym podeście w prawdziwej ulewie. W sumie zjawiło się 66 dziwaków. Jurek wygłosił jak zwykle mowę. Całą noc deszcz z śniegiem walił o ściany namiotu. Drugi dzień nie zmienił znacząco sytuacji. Po zrobieniu tradycyjnego zdjęcia grupowego wszyscy zaczynają schodzić w dół. Nasze plany wyjścia wyżej (jest to wg mnie najpiękniejszy zakątek Tatr) z uwagi na pogodę nie wchodziły w grę. W połowie doliny zakładam narty i mknę po lodzie w dół, czasem w rozbryzgach wody. Błyskawicznie docieram do auta w Łysej Polanie gdzie prawie godzinę czekam na kolegów idących z buta. Wszyscy szczęśliwie doszli na dół. Dla nas było to ciekawe doświadczenie i lekcja pokory. Deszcz zimą jak się okazuje może dać bardziej w dupę niż mróz. Cała Europa walczy z zimą a w Tatrach trawy. Cóż kolejna ciekawa przygoda z nami. I tak jesteśmy szczęśliwi. Szczegóły na stronie SBB. Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2010%2FBiwak%20zimowy
Tatry - Jaskinia Zimna
Szybkie, wieczorne wyjście na wspinanie Czarnego Komina. Uwagi o pogodzie jw. - podejście w mżawce, stąpając po rozchlapującym się śniegu. Dotarliśmy ostatecznie do Chatki, co razem z wyjściem zajęło niecałe trzy godziny. Powrót w regularnej zlewie.
Klimczok - wycieczka skiturowa
Ignorując podający deszcz i zamrożony śnieg wybraliśmy się w sobotę z rana do Bielska. Na miejscu zrobiliśmy trasę Dębowiec – Szyndzielnia – Klimczok – Szyndzielnia - Dębowiec. Do góry trasę robimy zielonym szlakiem na Szyndzielnie i dalej przez szczyt idziemy na ciepłą zupę do schroniska na Klimczoku. Śnieg po drodze głównie występował w dwóch wersjach: albo zmrożona wierzchnia skorupa albo prawie woda…. Mimo tego szło się nie najgorzej. Wracamy trasą czerwonej nartostrady, której jakość- jeśli chodzi o warunki śniegowe - była całkiem niezła jak na zastaną w górach pogodę. Po wycieczce Mateusz wraca do domu, ja zostaję w Bielsku do niedzieli.
Biwak zimowy na Babiej Górze
Już od dawna mieliśmy pomysł na biwak zimowy. W godzinach popołudniowych podchodzimy szlakiem Perć Akademików. Brodząc po pas w śniegu po przekroczeniu granicy lasu zaczyna nam się gubić szlak. Z racji nadchodzącego zmierzchu decydujemy się na biwak jeszcze przed ejściem w poręczówki. W nocy na zewnątrz mróz, hulający wiatr i zawiewany śnieg. Kolejnego dni podchodzimy do góry. Początkowo zakosami brniemy w śniegu po pas, dalej krok za krokiem żlebem. Ostatnie metry na grań to walka z silnym zwalającym z nóg wiatrem i zawiewanym w twarz zmrożonym śniegiem. Bardzo szybko podejmujemy decyzje że schodzimy. Był to ostatni moment na zrobienie tego przejścia przed agrożeniem lawinowym a i tak pod samym szczytem spuściliśmy sobie deskę śnieżną na siebie. W drodze powrotnej odwiedzamy schronisko. Pod wieczór wracamy do domu.
Jura - na nartach biegowych
Mroźna pogoda, lotny, puszysty śnieg to warunki, w których odbyliśmy wędrówkę narciarską w okolicach Przewodziszowic. W tej wsi zostawiamy auto i na biegówkach obchodzimy ruiny pobliskiej warowni a następnie idziemy lasami i polami. Po drodze o dziwo spotykamy 2 narciarki i narciarza na biegówkach z którymi zamieniamy kilka zdań. Następnie robimy błąd nawigacyjny i lądujemy w Leśniowie. Po korekcie, częściowo na przełaj docieramy do Pustenlni w Czatachowej (uroczy kościółek na skraju lasu) i stamtąd ładnym zjazdem docieramy do głównego rowerowego szlaku jurajskiego i nim wracamy do auta. Pokonaliśmy kilkanaście kilometrów na nartach. Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2010%2FJura-narty