Wyjazdy 2020
Beskid Śl. - rajd narciarski w masywie Skrzycznego
W 1981 stan wojenny, w 1986 chmura radioaktywna z Czarnobyla nad Polską, teraz koronawirus. Co jeszcze trzeba będzie przeżyć (lub nie)? W każdej z tych sytuacji były ograniczenia z dostępem do gór. Przepiękna pogoda wygania nas jednak z domu aby choć trochę chłonąć radość śnieżnej wędrówki. Ponieważ Tatry zamknięto i nartostrady na Skrzycznym też to jednak śniegu jeszcze trochę zostało. Wybór więc jest trochę zawężony. Uderzamy na Mł. Skrzyczne (1211) od Soliska. Śnieg jeszcze leży lecz jutro już nie da się tu zjechać bez zdejmowania nart. Szybko osiągamy wierzchołek szczytu (po drodze widzimy jak wylesiony został ten rejon, który pół wieku temu porośnięty był borem, to nawet ja pamiętam). Stąd zjazd po przepysznym śniegu na południe do stokowej drogi a nią dalej trawersem w stronę Skrzycznego (1257). Ładne podejście na szczyt i wspaniały zjazd niemal pustą nartostradą (byli jeszcze jacyś skiturowcy) z powrotem do Soliska. Zrobiliśmy ponad 700 m deniwelacji. Wracamy przez wyludniony Szczyrk. W ogóle taki był taki spokój na drogach.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FSkrzyczne
Beskid Śl. - Barania Góra
Niezbyt długa lecz bardzo ciekawa i emocjonująca wycieczka na Baranią Górę (1220) od wschodu z Złatnicy. Od ostatniego parkingu gdzie można dojechać autem ruszamy na rowerach z nartami doliną Bystrej. Po kilku kilometrach pojawia się śnieg akurat w miejscu, w którym przypuszczałem (kończyła się tam wąska asfaltowa droga leśna). Rowery chowamy w lesie i dalej podążamy do góry na nartach przeważnie na przełaj osiągając grzbiet Czerwienieckiej Góry i wkrótce szczyt Baraniej. Stąd zjazd mniej więcej trasą podejścia do miejsca ukrycia rowerów. Śnieg był cudowny (warstewka świeżego śniegu na twardszym podłożu). Trochę trudności nastręczył jedynie stromy odcinek w gęstszym lesie gdzie trochę trzeba było się nakręcić. Potem tylko formalność w postaci pięknego zjazdu rowerowego do auta. Zrobiliśmy ponad 600 m deniwelacji ale w bardzo atrakcyjny sposób.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2020/BaraniaGora
Tatry - Jaskinia Miętusia Wyżnia i szkolenie zimowe
Pierwotny plan, który zakładał wyjście do Jaskini Zimnej został odwołany, a jakakolwiek inna akcja jaskiniowa stała pod dużym znakiem zapytania. Ostatecznie padło, że w ramach relaksu wybierzemy się do Jaskini Miętusiej Wyżniej. W planie było "Suche Dno" i może, ale to może próba przelewania syfonów. Akcja miała być szybka więc wejście do doliny Kościeliska rozpoczęło się o 9:15. Przy okazji dojścia i trochę większej ilości śniegu niż ostatnio, mogliśmy porozmawiać o lawinach jakie występują w Tatrach. I tak spacerkiem z kilkoma przerwami na pogadanki o lawinach ciśliśmy do jaskini. Słońce, zero wiatru, wszyscy w dobrych nastrojach bo w końcu w Tatrach jest jakiś konkretny śnieg. Pierwsze zdziwienie i reorganizacja tego co mamy na sobie nastąpiła po wyjściu zza linii drzew. Na polanie "Wyżnia Miętusia Równień" dopadła nas zamieć i śnieg po kolana. Od tego momentu skończyła się zabawa na utartym szlaku, a czekało nas jeszcze przejście przez las "Wantule". Każdą wizytę w tym lesie próbujemy wyprzeć z pamięci ale tym razem chyba nie będzie łatwo.:D Zbocze o dużym nachyleniu, powalone drzewa, wanty i śniegu po pas. Przejście 100 metrów w tym lesie zajmuje nam około 30 minut. Z każdym krokiem więcej śniegu i bardziej stromo. W kolejne 30 minut pokonaliśmy już tylko 50 metrów... Na szczęście udało się Nam podejść pod zbocze z wąską linią drzew. Tam śniegu było już znacznie mniej i w końcu jakoś się to ruszyło. Ostatecznie o 12:45 meldujemy się pod otworem.
Wejście do jaskini znajduje się w ścianie około 5 metrów nad nami. Skały są oblodzone i aby bezpiecznie się tam dostać, dojście musiało zostać zaporęczowane. Szybka przebieralnia i około 13:45 rozpoczynamy akcję jaskiniową. Wleczemy się jak muchy ale w końcu docieramy do "Suchego Dna". To co tam zobaczyliśmy raczej jest nie do opisania i lepiej zobaczyć to na własne oczy. Jak to powiedział Michał: " Takie coś to się nawet ludziom nie śniło" ... Po chwili doszedł Kamil i też nie mógł uwierzyć w to co ujrzał... Koniec, końców... Trzeba tam po prostu być. Nie było czasu na dalsze ekscytacje. W planie jest grubsza akcja. Przelewanie syfonów. Najpierw musimy opróżnić syfon "Błotny". Do tego celu potrzebne są szczelne wory aby przetransportować wodę 11 metrów wyżej i wylać ją do innego korytarza. Następnie wodę z syfonu "Paszczaka" musimy przelać do już suchego syfonu "Błotnego" i możemy iść dalej. Przelewając wodę odcinamy sobie drogę powrotną więc wracając czeka nas kolejne przelewanie... Proste ? Proste . Jako pierwsi przy "Błotnym" syfonie są Mateusz i Kamil. Kiedy doszedłem tam jako trzeci już szykowała się "gruba akcja". Aby przyśpieszyć Kamil postanowił przenurkować syfon i zlać całą wodę. Akcja ryzykowna ale szybka. Zanim co i jak, Kamil już w majtach szykował się do nurkowania. Poszedł jak kuna ! Coś zabulgotało, zamieszało, poprzeklinało i już po chwili było słychać przelewającą się wodę. Powolutku poziom wody zaczął opadać. Gdy wody było na tyle mało aby przepchnąć suchego wora, Kamil dostał transport z ubraniami. Ciężko powiedzieć ile to trwało ale ostatecznie "Błotny" syfon został opróżniony. Przechodzimy i od razu przystępujemy do przelewania syfonu "Paszczaka". Pierwszy transport wody i mamy prysznic. Wór dziurawy. Zmiana wora. Znowu prysznic. Wszystkie wory okazały się dziurawe. Już wiemy, że sucho to tu nie będzie. Kaptury na głowę i transporty z wodą ruszyły pełną parą. Po godzinie przelewania nasza droga powrotna jest już zalana, a przejście dalej znajduje się pod wodą. Z góry słyszymy motywatora: "Wiecie, że i tak robicie nikomu niepotrzebną robotę ?". Michał dobrze się bawił i stwierdził, że lepsza taka praca od leżenia :D ... Po kolejnych 30 minutach mamy prześwit ale w górnym syfonie jest już na tyle wody, że zaczyna z powrotem przelewać się do Nas. Przerwa. Mateusz schodzi na inspekcję. Zagląda do rury wypełnionej wodą i mówi: "Chłopaki. To jest ten moment kiedy trzeba sobie powiedzieć, że nie damy rady tego przejść." Chyba dobrze, że to powiedział. Jak to nie damy rady ? Tyle pracy... Musi być jakiś sposób ? Wchodzimy ocenić sytuację czy w "Błotnym" syfonie jeszcze się coś zmieści... Hm... Jednak się nie zmieści. Wisimy na tej linie zrezygnowani i nagle mamy TO: "Robimy tamę !!!" Mateusz patrzy i mówi: "To się może udać". Teraz zamiast wody w worach transportujemy glinę i kamienie. Dużo gliny i kamieni.:D Michał odnalazł się w roli kopacza i w ekspresowym tempie rył glinę warstwami ! Coś tam mruczał pod nosem: "Z dziada pradziada,... Tata... górnicy" Nie ważne. Mamy materiał na tamę.:D Pół godziny lepienia, ostatnie szlify, inspekcja instruktora i jest zgoda ! To musi wytrzymać ! Pompujemy ! Cała procedura transportu wody ruszyła ponownie. Nie wiem ile kubików wody przeszło przez nasze ręce tego dnia ale po kolejnych 40 minutach syfon był drożny. Drożny znaczy było widać co jest dalej ale przejście wymagało czołgania się w wodzie po kostki. Mateusz zostaje zaproszony na inspekcję. " No, no, no... Chłopki... Idziemy... !!!" Szybka ocena tamy i jeden da drugim do rury. Pierwsze sekundy czołgania i cała woda jest już pod kombinezonem. Po naszym przejściu w rurze jest jej znacząco mniej. Jesteśmy wszyscy. Idziemy dalej. Cali mokrzy poruszamy się ekspresem. Docieramy do "Syfonik Salome". Na nasze szczęście jest w nim tak mało wody, że brodzimy w nim tylko plecami bez przelewania się wody do kombinezonu. Docieramy do "I Studni". Jest to ostatnie miejsce, które możemy pokonać bez lin. Chwila dla fotoreporterów i wracamy. W drodze powrotnej różne myśli. Czy Nasza tama wytrzymała? Czy syfon zalany? Na miejsce dotarłem pierwszy. Syfon drożny! Przechodzimy. Ja, Kamil, Mateusz... Czekamy na Michała. Zaklinował się. Wycof i kolejna próba. Jest. Udało się. W tej samej chwili gdy wyszedł z syfonu zaczynamy ekspresową procedurę przelewania wody. Zbliża się godzina alarmowa i ktoś z Nas musi jak najszybciej dostać się na powierzchnię. Ilość wody jest ogromna !!! Sam zrzut w dół zajął ponad pół godziny. Michał robił za pompę. Wiadomo. Z dziada, pradziada... Górnicy... Syfon drożny!!! Część ekipy kieruje się na powierzchnie, a reszta deporęczuje jaskinię i podąża za nimi. Jaskinia jest typu "czołgająca". Zdecydowanie łatwiej się schodziło niż wychodzi. Ostatecznie o 21:15 jesteśmy na powierzchni. Niestety dla nas to jeszcze nie koniec akcji. Na zewnątrz jest poniżej zera. Szybkie przebieranie mokrych ubrań i bezpieczne opuszczenie jaskini. Rozpoczynamy powrót na bazę. Droga powrotne jest trochę lżejsza. Część drogi, po stoku zjeżdżamy na tyłkach. Reszta to już szybki marsz... Chwilę przed północą docieramy na bazę. Udało się coś czego chyba nawet nie byliśmy świadomi, że może się udać. Przeszliśmy wszystkie syfony i dotarliśmy do "I studni"...
Beskid Żyw. - Pilsko
W Tatrach “trójka" więc uderzamy na Pilsko. Tym razem od wsch. strony z Sihelnego na Słowacji. Podejście generalnie niebieskim szlakiem. Jest dość ciepło i śnieg klei się do fok. Ludzi spotykamy dopiero pod szczytem Pilska (1557). Wyżej kiepska widoczność, mocny wiatr. Zjeżdżamy do schroniska na Hali Miziowej (1271) gdzie robimy sobie posiłek. Potem ponownie podchodzimy na szczyt Pilska i zjeżdżamy drogą podejścia do parkingu w Sihelnym. Zjazd bardzo fajny, no może śnieg taki hamujący. Dojeżdżamy jednak do auta. Zrobiliśmy trochę ponad 1000 m deniwelacji i 15 km dystansu.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2020/Pilsko2
Tatry - Szkolenie zimowe KTJ PZA
Dla mnie kolejny raz, dla pozostałych uczestników z naszego klubu, było to pierwsze szkolenie zimowe KTJ PZA.
Pierwszego dnia, powtarzamy i ćwiczymy posługiwanie się rakami i czekanami. Obsługę pipsów oraz poszukiwanie zakopanego w lawinie. Ćwiczymy również jego odkopywanie, zarówno w większych zespołach jak i małych grupach. Udaje nam się zbudować kilka solidnych punktów asekuracyjno - zjazdowych z ,,grzyba” i z czekanów. Na koniec przemieszczamy się na bardziej stromy stok, aby poćwiczyć hamowanie czekanem.
Wieczorem na bazie, w ciepłych i komfortowych warunkach uczymy wiązania liny do asekuracji lotnej w zespołach trzy lub czteroosobowych oraz uzyskujemy podstawowe informacje, jak taki zespół powinien poruszać się w terenie. Kolejnego dnia możemy już w praktyce przećwiczyć to o czym słuchaliśmy poprzedniego dnia. Podchodzimy przez Murowaniec za Czarny Staw Gąsienicowy, do grupy skałek zwanych Laboratorium. Mój zespół wyznacza mnie na prowadzącego! Przystaję na to początkowo z obawą, czy to na pewno dobry wybór. Jednak w miarę wspinania cieszę się coraz bardziej, że chłopaki oddali mi prowadzenie :D Choć nasza droga prowadzi po grzbiecie skałek tuż przy ich krawędzi to jednak jest na tyle dobrze obita by czuć się pewnie. Na naszej drodze są zarówno miejsca wymagające ruchów wspinaczkowych, jak i użycia czekana. Pokonujemy trawers i wspinamy się na ostatnią pochyłą płytę. Po niej czeka nas już zejście również z asekuracją. Tym razem w zapowiadanym mocnym wietrze. Na koniec dołączamy się do budowy miasta schronisk w śniegu, które rozpoczęła budować poprzednia grupa.
Ostatniego dnia uczymy się czegoś dla nas zupełnie nowego – wyciągania ze szczelin. Każdy z zespołu po kolei ,,wpada” w szczelinę, a pozostali połączeni z nim liną hamują zjazd i wyciągają go ,,na powierzchnię”. Na zakończenie (i już w deszczu) budujemy schronisko śnieżne poprzez usypywanie kopca. Na bazie omawiamy minione dni i omawiamy różne pomysły na kolejne szkolenia zimowe.
Beskid Żyw. - Romanka
Z Sopotni Wielkiej podchodzimy początkowo niebieskim szlakiem a następnie przez Halę Stefanka docieramy do schroniska na Rysiance gdzie spotykamy Magdę i Staszka (wypożyczalnia sprzętu skiturowego z Tuttu). Krótki odpoczynek i kierujemy się w stronę Romanki. Zjazd generalnie prosto z szczytu dość stromym zboczem jak na beskid. Warunki śniegowe mimo plusowych temperatur bardzo dobre ( na nartach z auta do auta).
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FRomanka
Tatry Zachodnie - Skitury na zboczach Rakonia
Ze Zverowki doliną Łataną wchodzimy na przełęcz Zabrat i dalej na Rakoń. Stąd zjeżdżamy do Wyżniej Chochołowskiej, następnie podchodzimy z powrotem na Rakoń i zjeżdżamy do Tatliakowej Chaty. Powrót do Zverowki przez Zabrat i dalej Doliną Łataną. W sumie wyszło 1675 metrów podejścia. Pogoda dopisała - dużo słońca i mało wiatru. Sytuacja śniegowa skomplikowana, ale nie beznadziejna. Dzięki dynamicznemu planowaniu zjazdu udało się nam zaliczyć sporo skrętów w sypkim i przyjemnym.
Gorce - skitura na Kudłoń
Akurat w Gorcach napadało więcej śniegu więc jako cel wybieramy górę Kudłoń (1274). Najpierw przez rozległe polany a potem leśnymi duktami wychodzimy w przepięknej pogodzie na szczyt. Poniżej wierzchołka znajduje się kilka ciekawych ostańców skalnych. Zjazd ładny choć miejscami musieliśmy kluczyć w lesie by ominąć bardziej kamieniste odcinki. Dolny odcinek to biały kobierzec, którym trochę inną drogą docieramy na nartach wprost do auta. Zrobiliśmy 740 m deniwelacji i 12 km dystansu.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FKudlon
Tatry Zach. - jaskinia Kasprowa Niżna - partie Gąbczaste
Grupa kursowa doszła do Złotej Kaczki (niestety była zalana). Druga grupa przedarła się przez Partie Gąbczaste (zlewarowaliśmy dwa jeziorka) do Długiego Korytarza (chodnik znacznie zalany). Potem wszyscy posiedzieliśmy pod Wielkim Kominem oraz zwiedzaliśmy suchsze ciągi Partii Gąbczastych. Może ktoś jeszcze coś dopisze...
OMAN: góry Al-Hadżar
Dość intensywna działalność górska (jaskinie, kaniony, wspinaczka, trekingi). Szerszy opis i zdjęcia tu: http://nocek.pl/wiki/index.php?title=Relacje:Oman_2020
Tu zdjęcia w GALERII: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FOman
Beskid Żyw. - Pilsko
Szczęście nam sprzyjało, dzięki czemu zaliczyliśmy piękną turę w Beskidzie. Pogoda dopisała, śnieg jeszcze bardziej. Startowaliśmy z parkingu w Korbielowie, gdzie wskoczyliśmy na żółty szlak prowadzący na Halę Miziową, którą osiągnęliśmy w około 2 godz. Po szybkim posiłku w schronisku wyruszyliśmy na szczyt w dość chłodnej aurze, aczkolwiek szybko się rozgrzaliśmy. Ze szczytu zjeżdżaliśmy niemalże w euforii, podziwiając i komentując przy każdym susie warunki, jakie napotkaliśmy. Śnieg był wtedy czystą poezją a niektórzy ogłosili ten zjazd najlepszym w sezonie. Zdjęcia chętnie bym wrzuciła ale nie ogarnęłam niestety tej czynności po wprowadzonych zmianach :(
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FPilsko
Beskid Żyw. - Okrągły Grzbiet
Mieliśmy bardzo mało czasu ale mimo to wyskoczyliśmy na krótką przebieżkę skiturową. Celem, dość spontanicznym okazał się Okrągły Grzbiet (947). Z Złatnej podchodzimy najpierw stokową drogą a potem stromo wprost na Okrągły Grzbiet. Dalej podążamy nieznacznie do góry w stronę granicy państwa lecz szybko nadciągający zmrok nakazuje nam zawrócić. Zjeżdżamy nie co inną drogą. Dość stromą rynną gdzie w dolnym fragmencie musieliśmy uważać na kamienie.
Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FOkraglyGrzbiet
Beskid Śl. - nocny rajd na Błatnię i dzienny na Przykrą
W sylwestrową noc podejście na Błatnią (917). Tu potężne ognisko. Wszyscy poszli po 1-ej do schroniska więc do czwartej można było spokojnie posiedzieć przy ogniu i upiec kiełbaski. Reszta nocy to trochę zabawy w schronisku i powrót w dół razem z poznanymi rok temu znajomymi. Po nocy spędzonej przy wiacie szkoda było wracać do domu. Ponowne podejście lecz tym razem na przełaj w stronę Bałatni. Od Przykrej (818) powrót leśnymi ścieżkami w stronę Jaworza do auta.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FBlatnia
Beskid Żyw. - nocny rajd narciarski na Wielką Raczę
Sylwestrowo-noworoczny rajd skiturowy był umownym zakończeniem a jednocześnie rozpoczęciem naszej górskiej działalności na przełomie lat. Z Lalkovici od razu na nartach podchodzimy na wprost doliną Oscadnicy pod północne stoki Wielkiej Raczy (1236) i Upłazu (1043). Podejście miejscami dość strome z kluczeniem między łożyskami potoków tudzież młodników. Przed północą osiągamy graniczny grzbiet i w podmuchach mocnego wiatru i przy prószącym śniegu osiągamy szczyt Wielkiej Raczy witając Nowy Rok tuż przed szczytem. W schronisku Tomek odpala szampana i w miłych nastrojach spędzamy pierwszą godzinę nowego roku. Potem ładny zjazd przy świetle czołówek w stronę kompletnie pustych o tej porze nocy nartostrad i dalej do dołu do miejsca startu. Zrobiliśmy 780 m deniwelacji.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FWielkaRacza
TYROL - Alpy Ötztalskie - Taschachtal
Okres poświąteczno-noworoczny spędziliśmy w Taschachhausie, schronisku znanym mi już wcześniej z wyjazdu z Markiem, Moniką i Furkiem na wiosnę 2015 roku. Główny budynek jest o tej porze roku zamknięty, ale obok funkcjonuje samoobsługowy "Winterhaus". Ta z pozoru mała chatynka posiada w pełni wyposażoną i ogrzewaną kuchnię (w tym piekarnik), trzy sypialnie po ok. 10 łóżek każda, patentową bio-toaletę (niby latryna, ale z porcelanowym interfejsem), oświetlenie elektryczne na baterie słoneczne (niestety nie funkcjonujące w grudniu) i zapas piwa na cały sezon narciarski (Rädler, Weißbier oraz bezalkoholowe). Zakładaliśmy, że jeśli nawet ktoś jeszcze wpadnie na pomysł spędzenia Sylwestra w tych górach, to akurat w Taschachhausie jakoś się pomieścimy.
Dodatkowym atutem Taschachhausu jest - jak na alpejskie standardy - stosunkowo krótkie podejście, sprzyjające noszeniu na grzbiecie zapasu jedzenia na pięć dni. Dzięki położeniu doliny Taschach w sąsiedztwie ośrodka narciarskiego Pitztal, można podjechać samochodem odśnieżoną drogą aż do wysokości 1720 m. Nasze schronisko znajduje się na 2435 m. Całą drogę torujemy w świeżym śniegu o miąższości do pół metra. Trafiliśmy idealnie w kilka dni doskonałej, słonecznej pogody, które nastąpiły bezpośrednio po obfitych opadach. Jedynym minusem tych okoliczności był trzeci stopień zagrożenia lawinowego, który zresztą zapewne wraz z medialnymi doniesieniami o kilku wypadkach lawinowych na przestrzeni raptem kilku dni przyczynił się do chwilowego spadku popularności wysokogórskich wycieczek.
Podejście zajmuje nam niecałe pięć godzin sobotniego popołudnia; w pustej chacie jesteśmy więc na krótko przed zmrokiem. Kiedy już rozpaliliśmy w piecu, dołącza do nas Philipp, Niemiec z Bawarii, uradowany, że w końcu udało mu się zrealizować od dawna zamierzony plan na wycieczkę górską z noclegiem. Wieczór upływa na rozmowach o różnych górskich aktywnościach i na czytaniu książek. Choć jadalnia jest dobrze zaizolowana i z łatwością daje się nagrzać do przyjemnej temperatury, to jednak sypialnie nie są już ogrzewane i przychodzi nam kłaść się spać w temperaturze ok. -15 C. Duży zapas kocy - który zresztą można znaleźć w każdej chacie samoobsługowej w Austrii - pomaga przetrwać ten mróz. Na szczęście w nocy przychodzi znaczne ocieplenie i budzimy się już w dużo bardziej komfortowych warunkach (lekko na minusie).
W niedzielny poranek Philipp wyrusza torować szlak na Bliggspitze (3454), a my podążamy jego śladem "i zobaczymy, co się stanie". Powyżej chatki na śniegu nie ma absolutnie żadnych śladów nart, a nasz kolega czuje potrzebę zrewanżowania się nam za przygotowanie trasy do schroniska. Mimo doskonałej widoczności Philipp myli drogę i skręca w prawo o jedną dolinę za wcześnie. Na skutek tego błędu trafiamy pod lodowiec Eiskastenferner, na wysokość mniej więcej 3040 m. Stąd Philipp zjeżdża na sam dół, na parking. My mogliśmy wprawdzie podejść na nartach kolejne 150 - 200 m wyżej, ale uznajemy, że na początek nam wystarczy. Zjazd do chatki przebiega po bajecznym puchu. Śniegu jest tak dużo, że na stokach o niewielkim nachyleniu musimy się wręcz odpychać. Na dnie doliny odczuwamy wady wczesnej zimy w postaci niewidocznych, przykrytych warstwą świeżego śniegu kamieni. Na bazę wracamy około drugiej. Jak na pierwsze wyjście skiturowe sezonu, na dającej się już we znaki wysokości, z lekką infekcją górnych dróg oddechowych (Ola) - w zupełności nam wystarcza.
Kiedy tylko rozpoczęliśmy popołudniowe czytanie, do domku wchodzą Simon i Dominik, młodzi i ambitni bawarczycy; jeden z brodą, a drugi z "dziwnym fonsem". Chłopaki są trochę zawiedzeni, że oprócz nas nikt nie szwendał się po okolicznych górach. Rozhajcowują piec tak, że w jadalni robi się 25 stopni i wybierają sypialnię tuż nad kuchnią. Są bardzo sympatyczni, choć to kombinatorzy - następnego poranka robią wszystko, żeby tylko wyjść po nas i iść naszym śladem. Kiedy my przystajemy na sprawdzenie mapy, oni gdzieś tam za nami również przystają w jakieś bardzo ważnej sprawie. Wyprzedzają nas dopiero, kiedy nasze drogi się rozchodzą; my idziemy na północ w stronę Bliggscharte (3210), zaś oni żwawym krokiem podążają na zachód, docelowo mając w zamiarach wejście na Ölgrubenkopf (3392).
Bliggscharte jest bardzo dobrym celem na wysokie zagrożenie lawinowe. Szerokie stoki opadające z tej przełęczy cechują się stosunkowo niewielkim nachyleniem i tylko ostatnie 70 m pionu jest zauważalnie strome. Układ wiatrów nam jednak sprzyja i na tym najgorszym odcinku natrafiamy na z pozoru stabilny, nieprzemodelowany przez wiatr śnieg. Gdzieś od 2800 (Ola) - 2900 (Mateusz) dopada nasze organizmy obniżona podaż tlenu i musimy wkładać dużo wysiłku w kontrolowanie tempa. Tak to już jest - co wiem z poprzednich wycieczek na skitury w Alpach - że choć po półtorej godziny jest się już w połowie wysokości, to wyjście tej drugiej połowy zajmuje kolejne trzy godziny. Trzeba się po prostu z tym pogodzić i odpowiednio planować. Rozległy widok z przełęczy Bliggscharte pod bezchmurnym niebem jest miłą nagrodą za włożone w mozolne zdobywanie wysokości kalorie. Jeszcze milszy jest bajeczny zjazd po dwudniowym już puchu, jednorodnie pokrywającym zbocza o kilkudziesięciometrowej szerokości. Z kamieniami niżej w dolinie jest lepiej: te płytko położone pod śniegiem są już lepiej odsłonięte; a te nie odsłonięte są już lepiej przykryte...
Kiedy docieramy do schroniska o trzeciej, Simon i Dominik zdążyli już nahajcować do swojej ulubionej temperatury. Przez okno jadalni rozpościera się widok na skąpane w ostatnich promieniach słońca dno doliny, położone 400 metrów pod nami. Wymieniamy się informacjami o warunkach i oddajemy zajęciom w podgrupach - Ola i ja czytamy beletrystykę, Simon uczy się medycyny, a Dominik idzie na drzemkę. Wszyscy zresztą uzupełniliśmy braki w śnie za cały 2019 rok. O ile tylko nie jest się w sportowej formie, wyjazdy skiturowe do alpejskich chatek sprzyjają wypoczynkowi biernemu. W terenie wysokogórskim swój dzienny limit wysiłku można z łatwością wyczerpać w 6-8 godzin. Potem, choćby się chciało zrobić coś jeszcze, to jednak mięśnie i stawy protestują i nie pozostaje nic innego, jak tylko spać, konwersować z towarzyszami albo czytać książkę.
W sylwestrowy poranek Simon i Dominik idą na strome, południowe, stale znajdujące się w cieniu zbocza Taschachtal. Przez całe przedpołudnie obserwujemy ich na budzącym grozę lodowcu Sexegertenferner. My tymczasem podążamy gotowym śladem na sprawdzony przez nich dzień wcześniej cel - szczyt Ölgrubenkopf (3392). Ze względów bezpieczeństwa zatrzymujemy się na grani, około 3 m pod właściwym "pikiem". Ilość gór widoczna z tego miejsca jednocześnie zachwyca i przeraża. Szczególnie ciekawy jest zaskakująco dla nas płaski i rozległy lodowiec Gepatschferner oraz zlokalizowany nad jeziorkiem Weißsee ośrodek narciarski. Po trzech nocach spędzonych na poziomie 2434 m organizm zaczyna już się przystosowywać i właściwie moglibyśmy podejść jeszcze trochę wyżej, ale droga na kolejny na grani wierzchołek Vord. Ölgrubenspitze (3456) to już rasowe, zimowe wspinanie - na które ani nie mieliśmy ochoty, ani sprzętu. Zaoszczędzona energia przydała się na zjazd, tym razem w górnej części biegnący przez przewiane śniegi poprzetykane mniej lub bardziej wystającymi kamieniami. Właśnie w tej górnej części zahaczam o jeden, jedyny kamień i wyrywam kawałek ślizgu przy krawędzi. Cóż, w tym śniegu narta "jedzie" nadal dobrze, ale naprawa będzie kosztowna i niekoniecznie na dłuższą metę skuteczna. Mimo tej sprzętowej przykrości mamy bardzo dobry dzień. Poniżej 3100 m śnieg jest już nietknięty przez wiatr - i choć już zauważalnie cięższy i bardziej męczący niż w poprzednie dni - to nadal niezwykle przyjemny do zjazdu.
Spodziewaliśmy się zastać w chatce "naszych chłopców", którzy pierwotnie mieli zostać z nami aż do Nowego Roku. Najwyraźniej jednak Bawarczycy zmienili zdanie i wróciwszy wcześnie ze swojej lodowcowej eskapady, postanowili Sylwestra spędzić w dolinach. Została bowiem po nich tylko duża puszka orzeszków ziemnych, bardzo sugestywnie umieszczona wśród naszych rzeczy. Na tej wysokości, w tych temperaturach, dwieście gramów orzeszków - około 1000 kalorii - to nie jest byle co! Dzięki temu prezentowi z łatwością oszczędziliśmy jeden liofilizowany posiłek. Jak można było przewidzieć - tym bardziej, że komunikat lawinowy złagodniał do "2" - sylwestrowy wieczór przyszło nam spędzić w najliczniejszym towarzystwie. Przed zmrokiem w chatce zjawiają się przybysze z nizin - trzech Czechów z Brna i czworo Niemców z okolic Frankfurtu. W Taschachhausie taka liczba osób nadal może bytować w komfortowych warunkach: w jadalni samorzutnie powstaje stolik "słowiański" i stolik "germański" - a jeden stolik pośrodku jest nadal pusty. Przyszło mu zresztą pełnić symboliczną rolę. Czesi podzielili się z nami przygotowaną przez siebie pyszną herbatą, a Niemcy - cóż - tolerowali naszą obecność. Nie doszło do żadnych gorszących scen i nieprzyjemnych sytuacji (nic takiego zresztą nigdy mi się w alpejskich chatkach nie przytrafiło), ale komunikacja niewerbalna w naszym kierunku miała znamiona lekkiej niechęci. Wycofaliśmy się do śpiworów o ósmej; zresztą chyba wszyscy - bodaj z wyjątkiem dwóch najtwardszych Czechów - powitali Nowy Rok w objęciach Morfeusza.
Ostatni nasz dzień w Alpach - środa, dzień powrotu do domu - miło nas zaskoczył. Poranek upłynął nam niemal jak co dzień - z tą różnicą, że po raz pierwszy mieszkańcy schroniska budzili się o różnych porach. W przeciwieństwie do poprzednio zamieszkujących tu z nami Bawarczyków, Germanie w górach przestrzegają germańskiej dyscypliny i wstają o szóstej rano. Słońce wstaje wprawdzie o ósmej, a oni nie zamierzają się dziś na żaden poważny cel - chcą zjechać do doliny i pojeździć na wyciągach na lodowcu - ale w górach wstaje się wcześnie, bo tak się robi w górach, bo przodkowie tak kazali - i tyle. Dzięki temu mamy ich przynajmniej szybko z głowy - a dzięki wczesnemu udaniu się na spoczynek nie narzekamy na ich głośną, poranną krzątaninę. Trzeba im w każdym razie policzyć na plus sprzątanie: przetarli kuchnię, pozamiatali pół jadalni, wynieśli śnieg z przedsionka... Czesi tymczasem zbierają się powoli - i choć oni idą w góry, a my w doliny, to jednak my z całym dobytkiem na plecach wyruszamy znacznie przed nimi.
Tym miłym zaskoczeniem dnia był nasz zjazd na parking. Poranne wycofy z alpejskich schronisk kojarzą mi się z walką o życie na betonach - albo wręcz przeciwnie, z mokrym, hamującym śniegiem, brutalnie wyznaczającym dla narciarza granicę między zimą a wiosną. Byłem pewien, że na tym "zjeździe" będziemy musieli założyć foki. Z prognoz pogody, które sprawdzaliśmy codziennie, wynikało, że śnieg powinien się powoli topić; dolina Taschach pozostaje jednak o tej porze roku przez zdecydowaną większość dnia w cieniu i lokalny mikroklimat najwyraźniej przyczynił się do jedynie niewielkiego zmetamorfizowania zalegającego tu śniegu. Aż do parkingu nadal leżał puch. Pierwszą połowę wysokości pokonaliśmy w piętnaście minut i z wielką przyjemnością. Potem zrobiło się płasko, ale dzięki koleinom ubitym przez naszych czcigodnych poprzedników miejscami udawało się nabrać trochę prędkości. Cały zjazd zajął nam półtorej godziny - czyli mniej więcej połowę tego, co prognozowałem. Na dobry początek nowego roku przy samochodzie spotykamy dwoje Francuzów, którzy z zaparkowanego obok nas busa wyciągnęli stolik i składane krzesełka i rozbili się na śniadanie na pobliskim, ośnieżonym pagórku (temperatura powietrza -2 C).
Podsumowując: przez cztery doby pobytu w Alpach przebyliśmy ok. 3200 m deniwelacji. Pogoda i warunki śniegowe sprzyjały nam jak rzadko kiedy. Nie licząc krótkich mijanek z Philippem, Simonem i Dominikiem, w terenie nie spotkaliśmy ani jednego człowieka.