Wyjazdy 2013
NOWA ZELANDIA: Wyspa Polodniowa - tereny krasowe
Do Picton na Poludniowej Wyspie docieramy juz po ciemku. Zegloga duzego promu ciasnymi kanalami miedzy gorzystymi I skalistymi wypsami jest ciekawa. Doprawdy zadziwiajace jest jak James Cook ponad 200 lat temu na zaglowym szkunerze mogl manewrowac miedzy tymi wyspami. Jeszcze bardziej zadziwiajace jest jak pierwotni mieszkancy tych wysp – Maorysi docierali tu na swoich lupinach. Nowa Zelandia to pd – zach wierzcholek trojkata Polinezji (Hawaje – pn, Wyspa Wielkanocna pd – wsch.). Tysiace wysp rozrzuconych na bezmiarze najwiekszego z oceanow moze jedynie kojarzyc sie z gwiazdami naszej galaktyki. Jednak Polinezyjczycy dotarli tu na dlugo przed europejskimi odkrywcami. Zaiste trudno to zrozumiec jak poradzili sobie z poteznymi pradami, huraganami, niepogoda. Jednak przetrwali.
Ludzi na promie bylo nie wiele. W malej grupce osob opuszczamy poklad udajac sie na terminal. Ludzie szybko sie gdzies rozpierzchli a my wkrotce jestesmy sami. Tym razem nikt nas nie kontroluje (po wyladowaniu w Aucland sprawdzali nam podeszwy butow, zdzierali pyl z opon a namiot wzieli do ekspertyzy biologicznej). Nieopodal tutejszej mariny natrafiamy na fajny park I bez wiekszych ceregieli rozpijamy namiot. Zreszta nieopodal nas spal zakumuflowany jakis pener. Bylo nam wiec razniej.
Gdy tylko robi sie jasno robimy sobie sniadanie I wskakujemy na rowery. Opuszczamy Picton od razu windujac sie w gore. W dole zatoka Charlotte poszarpana kilkoma malowinczymi polwyspami. Wystepuja tu zjawiska odplywow I przyplywow, wiec czasem zatoki sa bez wody. Wkrotce tez zaczyna sie prawdziwa gorska jazda. 100 km zajmuje nam niemal caly dzien. Poznym popoludniem przepieknym zjazdem osiagamy niemal poziom morza w okolicach Nelson. Bez trudu tafiamy do Neala Taylora. Neal to bardzo ciekawa postac. Spotkalismy sie przed 4 laty na granicy amerykansko-kanadyjskiej I przez ponad 2 dni razem przemierzalismy gory Montany na szlaku Great Divide. Kim jest a kim nie jest trudno dociekac. Na pewno jest czlowiekiem morza. Oplynal swoim jachtem swiat dookola, jest sruferem, pletwonurkiem, kajakarzem gorskim I morskim. Dodatkowo jezdzi na rowerze przewaznie gorskim. Posiada 6 roznych kajakow (od gorskiego do roznych morskich), 5 rowerow (roznych), 3 samochody (busy) do przewozu tych klamotow. Mieszka w domku pod wzgorzem w fajnej dolinie. Dziennie trenuje (30 km kajakiem po morzu). Startuje w roznych zawodach miedzy in. coast to coast (od wybrzeza do wybrzeza). Spedzamy tu 3 dni.
W pierwszy dzien poznajemy okolice Nelson. Drugi dzien przeznaczamy na jaskinie choc tak naprawde do zadnej nie wchodzimy. W miejscowym klubie akurat grotolazi mieli manewry ratownictwa I za bardzo nie mial kto z name pojsc. Tak wiec sami (z Nealem) udajemy sie do kilku ciekawych miejsc charatkerystycznych dla tutejszego karsu. Jest to m. in. Takaka w parku narodowym Kuhurangi. Ciekawym miejscem jest wywierzysko Rivaka. Jaskinia jest dostepna przez nurkowanie. Woda jest zimna (no moze o 2 sotpnie cieplejsza niz w Tatrach). Damian probuje sprawdzic podwodny otowr ale jest zbyt gleboko by pchac sie tam na bezdechu. Potem udajemy sie wysoko (najpierw asfalt potem droga szutrowa) do systemu Harwoods Hole – Starlight Cave. Ta pierwsza to 180 metrowa studnia. Caly system ma 353 m deniwelacji. Teren porasta ciekawy las a droga przeksztalca sie w wawoz wypadajacy mniej wiecej w 1/3 studni (od dolu). Bez szpeju jednak nie ma szans dostac sie na dno. Wprawdzie mielismy od Neala kilkanascie metrow zeglarskiej liny ale nie starczylo to nawet na zjescie na wybitna polke ponizej (Damian mial nadzieje ze uda sie jakos klasycznie zjesc na dol, porobowal nawet to zrobic). W kazdym razie jest to bardzo ciekawe miejsce. Caly teren jest poryty tysiacami zlobkow krasowych. Wychodzimy jeszcze na przelecz powyzej gdzie widac gleboko wcieta doline z strumieniem odwadniajacym system Harwoods – Starlight Cave. Sprawdzamy jeszcze kilka malych otworow po drodze ale sie koncza. Jest tez duza ilosc lejow krasowych.
Jazda z Nealem autem po tej gorskiej szutrowej drodze to cos z off-roadu i rajdow samochodowych. Czasem musimy sie trzymac. Widac ze Neal nie tylko sporty wodne lubi.
Jeden dzien restu, robienia porzadkow, wymiany opon I przygotowania do dalszej drogi.
(Sorry za brak polskich znakow w naszych tekstach ale korzystamy z angielskich klawiatur). Zdjecia dostepne na razie na blogu:
http://hilustour.blogspot.de/p/blog-page_16.html
NOWA ZELANDIA: Wyspa Polnocna
W sumie 3 stracone noce powoduja ze po poskladaniu rowerow kladziemy sie na lotnisku w Aucland na karimatach I w spiworach. Od razu zasypiamy nie baczac na krecacych sie tu I owdzie pasazerow. Jak tylko robi sie jasno wyruszamy na poludnie. Do pokonania dystans 650 km przez wieksza czesc wyspy do Wellington. Posiadalismy atlas rowerowy po Nowej Zelandii I staralismy sie jechac trasami dla rowerow. “Sciezki” te jednak prowadza glownie poboczami czesto ruchliwych drog. Jest to dosc uciazliwa sytuacja. Ponadto w Nowej Zelandii jest wymog posiadania kasku przez rowerzystow. Poniewaz nie widzielismy tu ani jednego policjanta sadzilismy, ze da sie to jakos ominac. Nie udalo sie. Wkrotce zatrzymuje nas patrol. Policjant byl bardzo mily. Rowery zamyka na komisariacie, zabiera nas do radiowozu I jedzie ok. 30 km do najblizszego sklepu rowerowego gdzie juz za swoje pieniadze musimy kupic te nieszczesne kaski. Wkrotce potem oddaja nam rowery I juz mozemy legalnie jechac dalej. Pierwszy nocleg w Narganawhaya planowalismy spedzic w parku lecz 2 starszych gosci odradza nam ten pomysl. Jedziemy za jednym z nich gdzie w jego ogrodzie rozbijamy namiot mogac jednoczesnie korzystac z kuchni I prysznicu. Noel (tak mial na imie nasz gospodarz) okazal sie bardzo ciekawym czlowiekiem. Pochodzil z Londynu. W mlodosci obejechal na rowerze Francje a pozniej samochodem przybyl trase z Dalekiego Wschodu do Londynu wracajac na NZ statkiem.
Nastepnego ranka Krzysiek gra w tenisa z jego synem Andrew, ktory juz byl kiedys w Krakowie. Dalsza nasza droga wiedzie na poludnie wyspy. Krajobraz wiejski. Na poczatku wiele farm. Potem jednak przwazaja pastwiska szczelnie ogrodzone drutem kolczastym od szosy. Jedziemy dlugimi dolinami. Boczne dolinki maja character krasowy. Gdzie niegdzie obserwujemy wychodnie wapiennych skal. Po przybyciue 111 km zatrzymujemy sie na jednej z farm I biwakujemy pod rozlozystym drzewem. Dalsza droga jest bardzo malownicza. Wije sie dolina wsrod wzgorz by nie powiedziec gor. Moze sa one niewielkie ale dosc strome. Lasow nie ma tu wiele za to kempy drzew sa bardzo piekne. Wiele starych drzew. Zaczynaja sie ostre podjazdy ale I podobne zjazdy. Znow 109 km za nami. Tym razem spimy na dziko w wymarzonym miejscu ze wszystkich stron oslonietym drzewami.
Dzien zaczynamy od sprawdzenia rowerow. Okazuje sie ze jedna z opon jest zniszczona na bocznym kordzie. Dodatkowo Damian ma peknieta szpryche. Wymieniamy wiec opone (na szczescie mielismy jeszcze zapas z Brazylii) i w trase. Dalsza droga prowadzi to w gore to w dol. Jest co robic. Tak wiec z trudem bo z trudem ale wyrabiamy sie w 100 km na dzien. Tak tez mija kolejny dzien, ktory konczymy fantastycznym zjazdem w strone wybrzeza pod miejscowosc Wanagui nad morzem Tasmana. Na noc zatrzymujemy sie w uroczym miejscu nad rzeka gdzie biwakujemy.
Ranek byl pochmurny ale podobno nie padalo juz 3 miesiace. Wkrotce potem wychodzi slonce. Szybko osiagamy Wanagui. Tu w sklepie rowerowym Damian wymienia szpryche I centruje kolo. Dalsza droga waskim pasem rownin miedzy morzem a gorami. Moze 60 km mamy bardzo korzystyny wiatr I nawet pod gory jakos szybko sie wznosimy. Potem jest nieco gorzej bo kierunek jazdy sie zmienia ale tez wiatr oslabl. Tego dnia osiagamy miasteczko Levin. Znow przekroczone 100 km. Biwakujemy w poblizu farmy z konmi.
Ostatni etap na Wyspie Polnocnej zakladal pokonanie ostatnich 100 km do promu w Wellington. Droga czesciowo wiedzie brzegiem morza Tasmana. Przed stolica ruch sie wzmaga. Znow jakos pakujemy sie na droge szybkiego ruchu by w chwile potem miec radiowoz na karku. Odprowadza nas na boczna droge a policjant udziela grzecznie rad jak dojechac droga alternatywna. Tutejsza policja chyba nie ma nic do roboty. Tuz przed Wellington dosc kuriozalnie lapiemy w tym samym momencie 2 gumy w przednich kolach. Na styk dojezdzamy do promu. Godzine pozniej tniemy niebieskie wody Ciesniny Cooka zostawiajac za rufa Polnocna Wyspe. Przed name juz ukazywaly sie poszarpane I gorzyste brzegi Polodniowej Wyspy.
Tatry Zachodnie: skitour
Nareszcie weekend ze znośną pogodą w Tatrach. Najpierw podeszliśmy na Ciemniak przez Adamicę i Piec, a następnie zjechaliśmy z Twardej Kopy do Doliny Tomanowej. Było jeszcze dosyć wcześnie, wobec czego Furek zaproponował "szybkie" wejście na Ornak. W każdym razie, to nie ja na to wpadłem! Na początku szlaku na Iwaniacką Przełęcz dopadł mnie lekki kryzys energetyczny, ale od Przełęczy już jakoś poszło i w promieniach zachodzącego za górami słońca osiągnęliśmy i ten szczyt. Było tam naprawdę malowniczo. Niezła widoczność, gra słońca i chmur i brak ludzi. Warunki zjazdowe umiarkowanie dobre. Na ogół były betony, ale czasami pokryte cienką warstewką na której narty "jakoś łapały". Szczególnie początek zjazdu z Twardej kopy był bardzo miły. Jak można się domyślić, cała wycieczka zmęczyła nas konkretnie. Zabrakło nam raptem 50 metrów do przejścia 2 km deniwelacji. Dzień zakończyliśmy zasłużonym, uroczystym obiadem w "Adamo".
Na marginesie. Ciekawe były słowa ostrzeżenia przed lawinami, które otrzymaliśmy od mijanych po drodze na Ornak turystów. Północny stok Ornaku, którym prowadzi szlak, rzekomo pękł w poprzek (w pionie) i, jak nam opowiadano, mamy uważać, bo czort wie, co tam się może zdarzyć. Po bliższej inspekcji potwierdziło się nasze wstępne podejrzenie że to przecież wszystko tak nie działa. Pionowe pęknięcie okazało się być śladem po zjeździe z czekanem po betonowym śniegu, co stwierdziliśmy obserwując wyraźny odcisk od czterech liter w jego górnej części.
Tatry Wysokie: wspinanie
Wyjeżdżamy późno bo o 3.00, chciałem wyjechać o 1.00 ale Damian przekonał mnie, że nadrobimy te 2 godzinki podczas wspinaczki, bo na podejściu raczej to niemożliwe:). Pogoda i warunki śniegowe idealne, szybki odpoczynek w schronisku i obowiązkowy wpis w książce wyjść. Przed nami na drogę Potoczka (III) wyruszyły 2 zespoły, miały one nad nami godzinę przewagi. Niestety okazało się pod ścianą, że jesteśmy w kolejce dopiero na 4 miejscu. Czekamy cierpliwie jakieś 20-30min., ale widząc ,,szybkość’’ 1 zespołu decydujemy się zaatakować sąsiadkę czyli drogę Głogowskiego (III). Była to zdecydowanie bardzo dobra decyzja, piękne i wymagające wspinanie na 2 pierwszych wyciągach wynagrodziły wszystkie wcześniejsze trudy(brak snu i dłuuugie podejście). Droga ta pokazała mi, że także ze wspinania zimowego można czerpać sporo przyjemności.
AUSTRALIA: krotki epizod
Przeskoczylismy Pacyfik. 13 godzin spokojnego lotu z Santiago I jestesmy w Australii. Musimy niestety odebrac nasze rowery i ponownie je nadac nazajutrz. Zostawiamy je w przechowalni i jedziemy pociagiem z lotniska do centrum Sydney gdzie docieramy juz po zmroku. Mimo wszystko city bardzo ladnie sie prezentuje. Jest cieplo. Przechadzamy sie nadmorskim bulwarem w strone slynnego mostu a potem opery. Ceny jednak sa wszedzie wrecz porazajace. Jezeli w glebi Australii ceny sa nawet o plowe nizsze to Australia jest chyba najdrozszym krajem swiata. Niemal cala noc spacerujemy po ciekawych uliczkach choc w Australii “stare” oznaczac moze poczatek XX wieku. Rzeski wiatr od oceanu nie pozwala nam zasnac na jednej z lawek przy operze. Gdy wschodzace slonce oswietla miasto mozemy jeszcze raz z inne nieco perspektywy obejrzec budzace sie do zycia Sydney. Po powrocie na lotnisko ponownie nadajemy nasze troche pokiereszowane paczki z rowerami. Dalej juz tylko przelot nad morzem Tasmana I ladujemy w krainie kiwi.
Beskid Śląski - Skrzyczne, skitour
Skrzyczne stało się w tym sezonie najmodniejszym klubowym celem zimowym w Beskidach :). Tym razem na odpoczynek w schronisku docieramy zielonym szlakiem z centrum Szczyrku. Nadchodząca wiosna daje się mocno odczuć, niestety...Śnieg stał się już dość mokry i znikał w oczach.Przez całą wycieczkę było b.ciepło, czasem nawet słonecznie. Początkowo zjeżdżamy trochę lasem, ale dość szybko wracamy na nartostradę (na której warunki do zjazdu fatalne...). Zgodnie z planem była to "szybka akcja" - o 14.30 zaparkowałam pod domem.
CHILE: Andy - w Cordiliera Central
W zwiazku z zamknieta droga do Chile zostal nam jedynie przelot samolotem na druga strone Andow. Zabukowalismy najtanszy mozliwy bilet i nie bylo odwrotu. Prowincja Mendoza zmobilozwala wojsko i chyba caly sprzet by tej waznej drodze przywrocic droznosc. Nadchodzily wiec sprzeczne informacje. Przelot nad Andami (tuz obok Aconcagua) trwal zaledwie 30 minut. Ale i tak musielismy znow poskladac rowery, przejsc wszystki procedury itp. W kazdym razie w Santiago bylismy po poludniu.
Chile od razu robi na nas pozytywne wrazenie a Santiago w szczegolnosci. Na samym poczatku dobre ciacha (palce lizac) czego w calej Ameryce od Kanady po Argentyne jak dotad nie uswiadczylismy. Lepszy wybor jedzenia, zjadalny chleb, wieksza kultury jazdy kierowcow. Poniewaz zblizal sie wieczor szukamy noclegu juz w stolicy. Dosc przypadkowo ladujemy na daromowy nocleg przy Sanktuarium sw. Hurtado. Spimy w sali ze scena. Dajemy wiec wystepy artystyczne dla pustej widowni. Przeciez najwazniejsze ze aktorzy sa zadowoleni.
Nastepny dzien to zakupy zywnosci. Poruszamy sie glowna awenida Santiago. Miasto jest bardzo piekne. Szeroka ulica a w srodku skwer ze sciezka rowerowa, ktora wydostajemy sie az na wschodznie rubierze miasta. Tak wiec w zwiazdku ze nieoczekiwanym przebiegiem zdarzen ustalamy nowy plan dzialania. Pojedziemy w Andy, w Cordilera Central na wschod od Santiago. Wyprzedzajac tok wydarzen:
udalo nam sie wejsc na Cerro La Parva (4048), Falsa Parva (3888) oraz Cerro Manchon (3740). Jak na Andy wysokoci moze niezbyt imponujace ale adekwatne do posiadanego ekwipunku (rowerowego), zasobow oraz kondycji (miesnie przywykle do innego rodzaju wysilku). Cerro Plumo (5424) tzw. `latwy¨ pieciotysiecznik byl w tym przypadku poza naszym zasiegiem choc podjelismy probe wejscia.
Ale po kolei..
Santiago lezy na wysokoci 800 - 900 m. Jadac na wschod niemal ciagle sie wznosimy. Z poteznej doliny droga wznosic sie dziesiatkami zakretow (curvy) w gore. W ten dzien udalo nam sie dojechac do 15 curvy (zakrety sa oznaczone cyframi) i w pieknym miejscu na malej przeleczy z dala od szosy biwakujemy. Dalsza droga tylko w gore. Przy wejsciu do Parku Yerba Loca kupujemy mape okolicy. Pniemy sie w strone wysokich gor. Droga dociera do narciarskich osrodkow Valle Newado, El Colorado i La Parva. Dalej juz sa nie przebyte Andy ze snieznymi czapami i lodowcami. Po drodze spotykamy wielu bikerow ale jadacych na lekko. Rowery planujemy zostawic w La Parvie i dalej ruszyc pieszo w gory. Byla wlasnie niedziela i La Parva (2800) wydawala sie byc wymarla. Hotele i pensjonaty na glucho zamkniete. Po za tym niebo zasnute bylo chmurami co potegowalo to wrazenie. Juz wyobrazlismy sobie jak to bedziemy rowery na kilka dni maskowac pod kamieniami gdy w jednym z ostatnich budynkow La Parvy natrafiamy na otwrty dom i czlowieka. Okazal sie nim Jorge. Poznalismy tez jego zone. Pytamy o mozliwosc zostawienia rowerow i rozbicia namiotu w poblizu. Tak to sie zaczelo. Dostalismy swoj pokoj z lazienka (dom posiadal apartamenty do wynajecia zima, teraz Jorge troche go remnotowal). Ugoszczeni jak jak starzy znajomi przygotowujemy sie do wyjscia w gory. To bylo ciekawe przedsiewziecie. Jako ze posiadalismy tylko male plecaczki (gora 10 l) musielismy do nich przytroczyc torby rowerowe by w nich zmiecic kalimat, namiot, kuchenke, garki, jedzenie na 3 - 4 dni oraz caly ubior. Posiadalismy tylko polboty.
Nazajutrz wczesnie wyruszamy w nieznane nam gory ustalac z Jorge termin powrotu na srode, najpozniej czwartek. Wychodzimy ponad tereny narciarskie z cala ich infrastruktura. Od Lago Pequenes wiedzie nikla sciezka do doliny Rio Cepo. Gory staja sie potezne, mienia sie orgia barw. Doline zamyka wlasnie potezny z tej perspektywy Cerro Plumo (5424). Gora ta znana jest tez z tego ze na wysokoci 5100 m znaleziono w 1954 r zmumifikowane cialo inkaskiego chlopca z przed ponad 500 lat (tzw. Pirca del Inca). Piekna jak dotad pogoda zaczyna sie psuc. Gdzies w 4 godziny docieramy do tzw. Piedra Numerada. To skala w srodku doliny gdzie miejscowi pasterze licza bydlo spedzane na zime z gor. Tym razem nie ma nikogo. Jestesmy tu zupelnie sami. Robimy sobie tu cieply posilek. Wieje i pruszy snieg.
Dalej poruszmy sie w gore wydawac by sie moglo wymarlej doliny. Wchodzimy w strefe chmur. Zdobywamy jednakwysokosc starajac sie isc wolno, wolniej niz mozemy by lepiej sie aklimatyzowac. Po minieciu wielkiego wodospadu docieramy pod strome sciany Cerro Verde. Wydeptana przez ludzi i muly sciezka czasem zanika czasem jest wyrazna. Pod koniec dnia osiagamy maly drewniany schron Federacion (gora na 4 osoby) lezacego na wysokosci 4100 m. Jest pusty. W pobluzu jednak nie ma wody. Strumien byl wyschniety i jedynie wode mozna bylo uzyskac z platow sniegu lezacych opodal. Znajdujemy tu tez polamane raki samoroby. Brak wody dopinguje nas do podjecia dalszej wedrowki w gore. Zabieramy szczatki rakow ze soba i podchodzimy jeszcze stromo do gory do miejsca zwanego La Hoya (4300 m. n.p.m.). Jest to wyplaszenie zamkniete dwoma bocznymi morenami tuz pod jezorem lodowca Iver. Z lodowca wyplywa potok. Jest tu zrobionych kilka kamiennych murkow w celu ochorny przed wiatrem. Tu tez ne ma nikogo. Tymczasem wiatr sie wzmagal. Jego lodowate podmuchy utrudnialy nam rozbicie namiotu. Od razu tez wskakujemy w wszystkie posiadane ciuchy. Nastepnym wyzwaniem bylo zagotowanie wody na naszej benzynowej kuchence. Zajmuje nam to godzine. Ostry wiatr co chwile gasil palnik a my jak 2 sople lodu okrywamy go karimata ze wszystkich stron. Osiagamy sukces i mozemy wreszcie od srodka rozgrzac organizm. Wieczorem pruszy snieg zamienajac sie w twarda "krupe". Noc jest mrozna i wietrzna. W dodatku w dopada nas "puna". Tak sie tu zwie choroba wysokogorska (widocznie rezerwy czerwonych krwinek zostaly wyczerpane a organizm upominal sie o wiecej tlenu). Bola nas glowy, nie mozna spac. Jakos przetrzymujemy do rana.
Poranek jest przepiekny. Baial gora calym swym majestatem zapraszala do siebie. Promienie slonca muskaly juz lody u gory. Niebo bylo lazurowe. Wiatr zupelnie ustal. My jednak czujemy sie fatalnie. Zgodnie z prawidlami aklimatyzacji schodzimy nizej. Do Federacion na 4100. Tu jednak kielich goryczy zostaje przelany przez zwykla zapalniczke. Odmowila zupelnie posluszenstwa przy probie zapalenia palnika. Bez cieplej strawy i picia trudno mierzyc sie z tak zimna gora. Zbyt duzo improwizacji jak na tak odludny teren i dosc wysoka gore. Zjadamy wiec troche konfleks z lodowata woda. i schodzimy cala doline w dol do Piedra Numerada (3315). Po drodze dolaczyl do nas jakis "wierny" pies i nie odstepowal nas doslownie o krok. W doline spotykamy idacego do gory samotnego Hiszpana a przy Piedra Numerata pare Kanadyjczykow. To byl cudowny zbieg okolicznosci bo pozyczyli nam zapalniczki i moglismy cos cieplego zjejsc. Piedra Numerada to miejsce gdzie jest potok i skala stanowiaca ochrone przed wiatrem. Po za tym Kanadyjczyc zostawali tu do dnia nastepnego a to rownalo sie z dostepem do ognia. Tak wiec biwakujemy tu raczac sie kolenymi kubkami cieplej herbaty. Noc jest mrozna ale bezwietrzna. Ze spaniem tez problemu.
Pogoda nadal wspaniala. Zegnamy sie z sympatycznymi Kanadyjczykami i ruszamy na 2 szczyty - Falsa (3888) i La Parva (4048) w tej samej bocznej grani doliny. Na przeleczy przy Lago Piuqenes spotykamy 2 Chilijczykow (ojca z symen) idacych na ten sam szczyt. Poczestowali nas jajkami. Zostawiamy ich jednak szybko w tyle. Droga jest latwa i miare szybko jestesmy na wierzcholku La Parvy. Gora jest wspanialym punktem widokowym na Centralne Andy. Wszystkie kolory teczy a pod lazurowym niebem dominowala biel lodowych olbrzymow. Andy sa przerazajaco puste, potezne, niedostepne, rozlegle, trudne. Chocby nie wiadomo ilu przymiotnikow uzyc to sa po prostu piekne.
Schodzac z gory spotykamy ponownie naszych chilijskich znajomych. Zegnamy sie jak starzy przyjaciele. Znana juz nam droga poznym popoludniem docieramy do "naszego hotelu" w La Parvie. Reszta dnia uplywa nam na bardzo milej imprezie. Krzysiek i Jorge doskonale sie rozumieja, nie tyle znajomoscia hiszpanskiego co poczuciem humoru. Smiechu jest co niemiara. Laczymy eruopejski i polodniowoamerykanski folklor. Poznajemy rowniez Felicjane, corke gospodarzy, ktora okazala sie przesympatyczna dziewczyna. Nic nam nie brakuje. Cieply prysznic, jedzenie, napoje i przytulny pokoj. Wspanialy relaks po gorskiej lodowce.
Gorace pozegnanie z Jorge oraz jego zona i La Parva zostaje wprawdzie za nami ale w naszych sercach na zawsze. Zjazd w dol sprowadza sie glownie do naciskania na klamki hamulcowe. I tak kilka razy zatzymujemy sie by ochlodzic gorace felgi. Tak przybywamy do Parku Narodowego Yerba Loca. Noc spedzamy przed brama parku (jest tu woda).
Nazajutrz rano wjezdzamy do parku (wstep 2500 peso - ok 17 zl). 5 km dalej jest urocze miejsce biwakowe - Villa Paulina. Po rozbiciu namiotu ruszamy na ostatni andyjski cel - Cerro Manchon (3740). Do pokonania 2000 m deniwelacji. Dolina Yerba Loca na polnocy zamknieta jest ogrmnymi, zalodzonymi a siegajacymi ponad 5000 m szczytami Cerro Paloma i Altar. Nasza droga na Manchon jest na poczatku troche zawila. Musimy wykonac ryzykowny skok przez rwacy strumien. Troche sie wahamy. Ladowanie mialo byc na duzym kamieniu po drugiej stronie. Kamien byl jednka skosny i mokry. Nie wiedzielismy czy utrzymamy sie na nim po skoku a pod nim klebil sie bardzo niebezpieczny odwoj wody. Sadzilismy, ze ciezko bylo by sie z niego wydostac. Troche adrenaliny i ladujemy bezpiecznie po drugiej stronie. Dalsza droga jest troche zagmatwana ale z pomoca mapy wchodzimy w wlasciwa boczna gran stromo pnacao sie do gory. Dalsza droga jestr meczaca i zarazem troche nuzaca. Po osiagnieciu glownej grani ciagle wchodzimy na kolejne "falszywe" szczyty w grani. Masyw szczytowy sklada sie 2 wierzholkow. Wchodzimy na ten "ostrzejszy" odpuszczajac sobie baluche. Kolejne oczarowanie andyjskim krajobrazem i pedzimy w dol. Po drodze jeszcze natrafiamy na szkielet prawdopodnie lamy. Mozemy rowniez fascynowac sie szybujacymi kondorami. Doprawdy jest to niezpomniany widok. Imponujaca rozpietosc skrzydel a w trakcie szybowania wydaja szelest mknacego szybowca. Lataja blisko nas a czasem nawet ponizej grani. W bodaj 3 godziny osiagamy nasze obozowisko troche zmeczeni. Potem tylko kapiel w lodowcowej rzece, kolacja i spac tuz obok szumiacego potoku.
Dzien nastepny to uporzadkowanie rzeczy, wymiana lancuchow w rowerach i zjazd do bramy parku. Nocleg na tej samej przelczy przy curvie 15.
Pogoda dalej sloneczna. Zjezdzajac rankiem do Santiago przy znacznej predkosci nie zle marzniemy. W koncu jednak pojawiaja sie palmy. I takie jest Chile. Od sniegow do palm.
Obecnie siedzimy w kafejce internetowej i piszemy te slowa. Jutro mamy opuscic Ameryke udajac sie do Australii i Nowej Zelandii. Z cala stanowczoscia mozemy stwierdzic jedno (choc jeszce nie opuscilismy tego kraju):
KOCHAMY CHILE
Cudowne krajobrazy, wspaniali a czasem wrecz szlachetni ludzie, dobre jedzenie, piekne kobiety. Jak na razie numer jeden w calej Ameryce.
Tatry Zachodnie: Skitury w dol. Chochołowskiej
Ze względu na kiepskie prognozy pogodowe planujemy krótką wycieczkę na Bobrowiec przez Grzesia, ale jeszcze przed schroniskiem, na niebie ani chmurki. Jednogłośnie stwierdzamy, że tako pogodę trzeba wykorzystać. Cel pada na Wołowiec - góra prezentuje się przepięknie, zresztą jak i wszystkie szczyty otaczające dolinę. Niestety, już przed Rakoniem mgła gęstnieje, skutecznie ograniczając widoczność. Widzimy też jak grupka narciarzy katuje siebie i krawędzie nart na zlodowaciałym śniegu zboczy Wołowca. Zjazd zaczynamy więc z Rakonia. Nie jest on wymagający technicznie i może właśnie dlatego, że trochę go zlekceważyłem, zaliczam solidną glebę, koziołkując parę ładnych metrów. Po wydłubaniu śniegu z nosa i uszu, spostrzegam niekompletność mojego sprzętu, który częściowo dociera do mnie za pomocą Oli. Niestety odkrywam usterkę wiązania (chyba jakieś fatum - ostrzegam przed wyjazdem z Państwem G., jeśli zależy wam na waszym sprzęcie). Co prawda za pomocą zabawek Mateusza udaje się naprawić wiązanie, ale już na miękkich nogach zjeżdżam w dół. Odcinek ten prowadzi przez las, głównie wzdłuż ścieżki pieszej. Las wokół jest zbyt gęsty żeby zboczyć w bok. Ścieżką tą docieramy na dno doliny i zaczyna się odcinek, do pokonania którego trzeba głównie siły rąk i mnóstwa cierpliwości. Do auta docieramy gdzieś między 15 a 16. Muszę przyznać, że główny okres sezonu skiturowego właśnie się rozpoczął. W Tatrach mnóstwo śniegu, zagrożenie niewielkie, dzień jest ju dłuższy i puchówki też nie trzeba ze sobą taszczyć. Wyjazd udany:)
Beskid Śląski: Skrzyczne, skitour
Ponieważ musieliśmy po południu wrócić do domu, zdecydowaliśmy się na szybką akcję w Beskidach. Weszliśmy na Skrzyczne "z tyłu", startując spod Małej Palenicy. Widoczność była bardzo słaba, ale przynajmniej nie padał na nas żaden deszcz czy śnieg. Warunki na zjedzie były zmienne - pod szczytem przyjemny puch, poniżej cięższy i trudny do manewrowania śnieg. Niestety dodatnia temperatura skompresowała istotnie warstwę świeżego opadu. Cała akcja zajęła nam nieco ponad dwie godziny (tempo treningowe), dzięki czemu z koła nie zeszło nam całe powietrze i zdążyliśmy jeszcze podjechać do wulkanizatora.
ARGENTYNA: Na Paso Paramillo
Po zalatwieniu wszystkich spraw zwiazanych z przedostaniem sie do Chile mamy 3 dni czasu. Jeszcze raz podjezdzamy te czterdziesci kilka km do gory do Villavicencio na nasze urocze miejsce biwakowe. Tym razem bardziej czujemy w kosciach ten podjazd. Dosc przypadkowo robimy sobie impreze sledziowa. Szczegoly moze kiedys. Nazajutrz nasze bagaze zostawiamy u rangersow. Na lekko jedziemy zdobywac przelecz Paramillo (3100). Droga do gory nie jest asfaltowa. Pnie sie setkami zakretow w strone wysokich szczytow. Po kilku km jest oficjalny znak informujacy o zamknieciu drogi i niebezpieczenstwie. Jedziemy jednak dalej. Miejscami sa male obrywy skal. Czasem mijaja nas jaki samochod. Wyzej to kraina wiatru. Mamy szczecie widziec szybujace majestatycznie kondory. Dalej natrafiamy na stadka lam guanako. Gory porosniete sa ostrymi krzewami i kempami traw. 25 km podjazdu z Villvicencio (1800) na Paso Paramillo (3100) zajumuje nam moze z 4 godziny. Ostatnie 4 km podjazdu to fatalna miekka nawierzchnia. Na przeleczy nagle ukazuja sie najewyzsze szczyty Ameryki. Na przeciw Aconcagua (6925), Mercedario (ponad 6800), Tupungato (ponad 6200). Jest tu kilka osob. Robimy sobie zdjecia. W dol zjezdzamy ta sama droga. Ten zjazd nalezal w naszy przypadku do najpiekniejszych w Ameryce. Smagani wiatrem, lawirujac miedzy wiekszymi lub mniejszymi kamykami, pedzimy w dol do glebokiej z tej perspektywy doliny. Villavicencio osiagamy szybko. Jeszcze jeden biwak w poblizu rangersow. Robimy sobie tu pranie w warunkach polowych. Zadowoleni z pelni wykorzystanego dnia mozemy spokojnie spac.
Tu foto i opisy - http://www.hilustour.blogspot.com.ar/p/blog-page_6.html
Poprzednie relacje są dostępne w artykule na temat wyprawy Damiana i Krzysztofa, w dziale Wyprawy
Beskid Śląski - Skrzyczne
Przy okazji wypoczynku z rodzinką w Szczyrku postanowiłem zrobić sobie wycieczkę na Skrzyczne. Pogoda całkiem całkiem - przebijające się przez wysokie chmury słońce w związku z czym widoczność bardzo dobra. Wyruszyłem szlakiem z centrum. Początkowo przetarty szlak lecz po późniejszym połączeniu z czerwonym całkowicie zasypany. W większości nawianym śniegiem. Miejscami naprawdę spore zaspy. Targane na plecach rakiety nareszcie okazały się niezbędne. W pewnym momencie szlak zostaje przecięty trasą fis. Po zalesieniu jakiejś dziury w siatkach zabezpieczających kawałek mozolnie idę trasą (momentami stromo). Na szczycie dość mocno wieje. Grzaniec w schronisku i wracam. Szybkie zejście pod wyciągiem i powrót do hotelu.
Beskid Żywiecki-Hala Boracza
Plan zakładał podejście z Żabnicy Skałki na Halę Boraczą i dalej niebieskim na Prusów i zjazd do Żabnicy. Przed wyjazdem zastanawiałem się, na ile jest to realne do wykonania. Nie miałem nart skiturowych z fokami, więc całą trasę pod górę musiałem pokonać z nartami przytroczonymi do plecaka. Początkowo szlak czarny prowadzi boczną drogą dojazdową, więc idzie się nieźle. Potem droga odbija w prawo a szlak na Halę Boraczą idzie prosto. Na szczęście są ślady i śnieg nie zapada się głęboko więc idzie się w miarę sprawnie. Nie śpiesząc się osiągam schronisko w czasie wyznaczonym przez znaki. Tu zatrzymuję się na jakieś pół godziny by posilić się i nabrać sił. Połowa podejścia za mną. Niestety cały czas pada drobny śnieżek i nie ma widoczności na dalsze pasma. Dalsza trasa prowadzi grzbietem na Prusów. Do schroniska wchodzi grupa osób w rakietach. Pytam skąd przyszli. Mówią, że z Węgierskiej przez Prusów, że po ich przejściu jest już przetarte. Jest jeszcze w miarę wcześnie, więc postanawiam spróbować. Kilkaset metrów za schroniskiem spotykam osobę, która idzie z tamtego kierunku. Przedziera się po pas w śniegu. Pyta którędy najlepiej do schroniska, a ja pytam o warunki na szlaku. Dowiaduję się, że najgorsze jest tylko parę metrów przede mną. Tu wiatr cały czas nawiewa nowy śnieg i tworzą się zaspy. Dalej, choć śniegu jest przynajmniej z metr, to nie zapada się on specjalnie i nie ma problemu z przejściem. Idę dalej. Idzie się łatwo i przyjemnie. Poza paroma krótszymi odcinkami śnieg nie jest uciążliwy. Dookoła pięknie ośnieżone lasy i mniejsze polany. Idąc rytmicznym krokiem na szczyt Prusowa docieram szybciej, niż informowały znaki dotyczące czasu letniego. Teraz przede mną już tylko droga w dół. Przypinam narty i rozpoczynam zjazd. Początkowo planowałem zjechać na przełaj polanami miedzy Boruczem a Palenicą, ale ostatecznie jechalem cały czas szlakiem niebieskim aż do Żabnicy. Większa część odcinka bardzo przyjemna, tylko ostatni odcinek szlaku prowadził zarastającym młodym lasem, gdzie nie dało się za bardzo poszaleć. Lepsza powinna być chyba opcja nieco wcześniejszego odbicia ze szlaku i zjazdu szeroką Polaną Pasionki, ale to już ewentualnie opcja na inny wyjazd.
Beskid Śl.: skitury
My natomiast z braku czasu i zbyt dużego zagrożenia, wybieramy pobliskie Beskidy. W planie był zjazd przecinką na Szyndzielni. Niestety podjeżdżając pod Szyndzielnię okazuje się, że śniegu w lesie jest z jakieś 10 cm! Szybko weryfikujemy plany i stwierdzamy, że Szczyrk leży trochę wyżej. No i rzeczywiście różnica w grubości śniegu kolosalna - na Skrzycznem ilości śniegu... no nie wiem, lekko ponad metr. Podchodzimy na Małe Skrzyczne starając się omijać trasy narciarskie. Przed szczytem spotykamy Krakusów, z którymi zdobywamy Skrzyczne i grzejemy się w schronisku. Zjazd również wybieramy wspólnie i trafiamy w 10! Początek zjazdu to naprawdę bardzo stromy żleb, dalej stary rzadki las. Warunki bardzo dobre - lekko zsiadły puch. Na nartach docieramy pod sam samochód.
Tatry Wysokie: Skiturki
Z powodu trudnych warunkow (gleboki i ciagle padajacy snieg, 3-ci stopien zagrozenia lawinowego, slaba widocznosc) cele trzeba bylo dobierac czujnie.
W sobote z Brzezin doszlismy droga do Psiej Trawki, skad skrecilismy w strone Polany Panszczyca, mimo nart na nogach torujac do pol lydki, a miejscami po kolana. Z Polany przeszlismy nastepnie na Wolarczyska i podeszlismy kilkadziesiat metrow Zadnim Uplazem w kierunku Zoltej Turni. Z wysokosci ok. 1700 zjechalismy do Doliny Gasienicowej (super, gleboki puch!) i dalej droga do auta.
Niedzielna ski-turka rozpoczela sie z Toporowej Cyrhli. Poszlismy na Wielki Kopieniec (hurra, przetorowane!!) i zjechalismy bardzo przyjemnie na Polane Kopieniec i dalej na Polane Olczyska. Stamtad dotarlismy do nartostrady do Kuznic i podeszlismy nia na Krolowa Rowien. Pysznym zjazdem, znow mijajac Wywierzysko Olczyskie, osiagnelismy Jaszczurowke i po uiszczeniu niewielkiej oplaty (3 zl / os.) wrocilismy do samochodu.
Jak na panujace w Tatrach warunki, byl to bardzo udany weekend. Snieg pada caly czas. Czy to nie cudownie?
Tatry Wysokie: Zmarzły Staw
Warunki w Tatrach bardzo trudne. Musieliśmy redukować plany. Najpierw miała być Żółta Turnia, potem jednak Zawrat, a w końcu zawróciliśmy spod Zmarzłego Stawu. Padało całą noc i przez cały dzień. Zimno, nic nie widać, lawiny. W czasie naszej wycieczki (ok. 8h) na samochód spadło 20 cm śniegu. Zjazd do Czarnego Stawu Gąsienicowego mieliśmy przez większość trasy po pas w puchu (nie przesadzam) - trzeba przyznać, że to było ciekawe doświadczenie. Dużo mniej ciekawe było natomiast napotkane po drodze na Halę Gąsienicową zasłabnięcie starszego turysty. Staraliśmy się pomóc w reanimacji, a przynajmniej nie przeszkadzać, aż do przybycia ratowników TOPR. Niestety nie udało się go uratować...
AUSTRIA: Niskie Taury
Poświęciłem nieco czasu, aby zaplanować trzydniową wycieczkę narciarską w Totes Gebirge, z noclegami w zimowych chatkach Alpenverein. To jeden z najbliższych nam alpejskich masywów (617 km!). Wyjechaliśmy nocą z piątku na sobotę. Po niedługiej, ale jednak męczącej podróży, okazało się... że w tych górach nie ma śniegu. Jak ci Austriacy mogli do tego dopuścić? Przecież oni z tego żyją!!! No i chyba specjalnie nie odśnieżają miasteczka, żeby na kamerce internetowej wydawało się, że jest zima...
Trzeba było szybko wdrożyć plan awaryjny. W trzecim z kolei miasteczku nabyliśmy stosowną mapę i udaliśmy się w rejon Niskich Taurów, odwiedzanych przez nas niedawno, przy okazji świąt Bożego Narodzenia. Tam śniegu było ciągle dość, i to nawet miękkiego, lekko tylko zsiadłego. Były pewne wady tego miejsca. Położone najdogodniej miasteczko, Obertauern, jest wielkim kombinatem narciarskim. Chatki Alpenverein są w większości zimą zupełnie zamknięte (oprócz tych bardzo trudno dostępnych), a noclegi w pensjonatach zaczynały się od 52 EUR za osobę. Musieliśmy więc improwizować także jeśli chodzi o zakwaterowanie.
W każdym razie, udało się nam odbyć trzy jednodniowe wycieczki skiturowe. Przez pierwsze dwa dni dopisywała nam bardzo ładna pogoda. W sobotę (zaczynając późno, bo będąc świeżo po kosztującej jednak nieco czasu zmianie planów) zrobiliśmy trochę ponad 500 m wysokości, wchodząc na jeden z wierzchołków grani Sichelwand (ok. 2200). W niedzielę odbylismy bodaj najlepszą wycieczkę wyjazdu, na Lackenspitze (2459), z ok. 1200 metrami przewyższenia. Obydwa zjazdy były bardzo przyjemne (praktycznie brak twardego śniegu), a przy tym przy stosunkowo stabilnej sytuacji lawinowej.
Niestety nie obyło się bez przykrych (i kosztownych) niespodzianek. Już pierwszego dnia wyjazdu Michałowi pękło wiązanie w sposób raczej nienaprawialny. Ostatni odcinek na szczyt Michał wchodził pieszo. Dobrze, że udało się jakoś zjechać na tym wiązaniu. Szczęściem w nieszczęściu było w tej sytuacji właśnie to... że znajdowaliśmy się w kurorcie narciarskim. W związku z czym wypożyczenie sprzętu skitourowego na kolejne dwa dni nie sprawiło żadnych trudności. Gdyby to stało się podczas trzydniowej "wyrypy" jaką oryginalnie planowaliśmy, nie byłoby tak łatwo...
W poniedziałek pogoda wyraźnie pogorszyła się i wiedzieliśmy, że nie możemy oczekiwać od ostatniego dnia wypadu zbyt wiele. Niebo zachmurzyło się zupełnie, widoczność była słaba plus padał intensywnie śnieg. Udało się nam podejść kawałek (ok. 400 Hm) w stronę szczytu Glockerin. Niestety trochę pogubiliśmy drogę i wpakowaliśmy się w bardzo stromy i dosyć jednak groźny w tych warunkach żleb. Ostatecznie udaje się nam trafić do jeziorka Wildsee (ok. wys. 1925), przynajmniej tak wynikało z mapy i GPS, bo jeziorka dostrzec się nie udało. Być może dlatego, że widoczność spadła do 30 - 50m. Zjechaliśmy na szczęście bezpiecznie, przez niezwykle stromy, ale przyjemnie dla narciarza rzadki las. Wczesnym popołudniem zdaliśmy wypożyczony sprzęt i wróciliśmy do domu, zahaczając po drodze o nieśmiertelną restaurację w czeskich Lechovicach.
Tatry - Rysy
Od jakiegoś czasu planowałem wejście zimowe na Rysy, ale jakoś zawsze ekipa wykruszała się jak tylko przypominała sobie o 9 kilometrowym morderczym odcinku do Morskiego Oka. Któż zatem mógł podjąć te niezwykle śmiałe wyzwanie??? Jedynym sensownym rozwiązaniem było wskrzeszenie sławnej ,,szybkiej trójki’’(dla przypomina ta ekipa zapisała się w historii wczesnozimowego alpinizmu śmiałą próbą zdobycia Triglava) Akcja pod kryptonimem ,,polski Triglav’’ rozpoczęliśmy od sobotniego posiłku w nieśmiertelnym Mcdonaldzie . Zdrowo odżywieni sprawnie pokonaliśmy najtrudniejszy odcinek do schroniska. Mimo wielogodzinnej dyskusji nie udało mi się namówić Asie i Daniela do zobaczenia świtu na szczycie. Oboje chcieli się wyspać, więc wstaliśmy dopiero o 4.00:P (trza być twardym a nie miękkim). Podejście było przetarte jedynie do Czarnego Stawu, resztę drogi trzeba było torować. Pomimo nienajlepszych warunków spotkaliśmy na szlaku sporo turystów w tym dwóch szczególnie ciekawych. Pierwszy wybrał się na Rysy bez czekana i rękawiczek!!!(przy temperaturze -15 C) , drugi zgubił swój środek lokomocji - niebieskie jabłuszko. Z innych ciekawostek: dopiero w niedziele podczas zejścia z Moka spotkaliśmy samotnego przedstawiciela sekty skiturowej- czyżby narciarze w tym sezonie przerzucili się na szachy??? Kończymy wyjazd oczywiście w Mcdonaldzie, uzupełniając stracone kalorie (duże frytki 475kcal, Big Mac 520 kcal).
Beskid Żywiecki - Oszust
Zimowy biwak w Beskidach był już zaplanowany na wcześniejszy weekend ale w związku z chorobą Tomka Zięcia trzeba było pozmieniać trochę plany. A że od tygodnia byłem już spakowany i napatoczył się kuzyn wiec ustaliliśmy nowy termin. Wyjeżdżamy w środę rano. Lecz przedarcie się przez Śląsk przy porannym szczycie trochę trwało. Wiec z Soblówki wychodzimy dopiero grubo po 11 i idziemy na Przełęcz Przysłop. Może jak na warunki zimowe to śniegu nie było jakoś mega dużo, ale szlak nie przetarty i poruszanie się w rakietach obowiązkowe (na koniec wyjazdu doszliśmy do wniosku, że bez rakiet przejście tego odcinka trwałoby przynajmniej kilka godzin dłużej). Na przełęczy krótki odpoczynek i ruszamy na Świtkową. Podejście na tą górkę robi naprawdę jak na warunki Beskidu wrażenie - długie i strome, . Po godzinie 15 na spokojnie rozbijamy biwak przed Pańskim Kamieniem. Następnego dnia budzi nas piękna pogoda - słoneczko i błękitne niebo. Po śniadaniu ruszamy na Oszust i dalej do drogowego przejścia granicznego ze Słowacją. Tam odbierają nas znajomi z Torunia i nockę spędzamy z nimi w prywatnym schronisku Gawra na końcu świata w Złatna gdzieś niedaleko starej Huty. Następnego dnia w piątek spokojnie ruszamy do domu.
Radzionków- biegówki na Księżej Górze
Z powodu ciągle niedogodnych warunków skiturowych trenujemy kondycje na nartach w Parku Księża Góra. To był mój drugi raz na biegówkach więc szło mi jako tako, ale zabawa przednia. Za tydzień amatorskie zawody, więc jak warunki skiturowe się nie zmienią to może się skuszę - ktoś chętny?
Tatry, Kopa Kondradzka- skitoury
Miałem zrobić sobie krótką wycieczkę w Beskidzie Sądeckim ale po telefonie Mateusza szybko zmieniłem plany - cel: Tatry. Spotkaliśmy się o 9.00 u wylotu doliny Małej Łąki. Szybko się zebraliśmy, narty na nogi i koło 9.20 rozpoczęliśmy podejście. Krótki popas zrobiliśmy przy odbiciu do Snieżnej, okazało się że wyżej nie ma żadnych śladów. Na szczęście śniegu nie było specjalnie dużo więc nie trzeba było torować, ale i tak po dojściu na Przełęcz Kondradzką miałem lekko dosyć. Krótka przerwa, obejrzenie trasy zjazdu i ruszamy dalej. Jak dotarliśmy na Kopę miałem już nogi z kamienia, na szczęście został nam już tylko zjazd :). Najpierw granią na Małołącką Przełęcz a następnie już w dół pod Śnieżną (całkowicie zasypany otwór) i przez Przechód. Dla mne był to najcięższy zjazd jaki do tej pory robiłem. Do parkingu dojechaliśmy po 5 godzinach. Całą wycieczkę nie spotkaliśmy praktycznie nikogo.
BESKIDY - Pilsko
Agnieszka poprowadziła nas w nowe, nieznane nam rejony masywu Pilska. Wycieczka odbywała się tempem treningowym, Agnieszka i Małgosia startowały bowiem poprzedniego dnia w Pucharze Czantorii i będąc chyba niezadowolonymi z osiągniętych wyników musiały odreagować. Ola z kolei najwyraźniej chciała się sprawdzić i po paru minutach rozbiegu zawodniczki kadry czuły na plecach jej oddech. Wyglądało to więc dosyć ciekawie: dwóch facetów starających się, wyziewając ducha, dogonić trzy dziewczyny. Starałem się zapamiętywać trasę, ale ponieważ musiałem koncentrować się na tempie, nie szło mi to najlepiej. Na pewno wystartowaliśmy z parkingu pod wyciągami. Potem chyba poszliśmy leśną drogą a dalej ścieżką przez Solisko, w rejon kopuły szczytowej Pilska. Wobec wiatru i słabych widoków, na sam wierzchołek nie weszliśmy, ale mieliśmy do niego może z 200 m. Dalej Agnieszka poprowadziła nas świetnym, puchowym i momentami całkiem stromym zjazdem w lesie. Ze szczytu jechaliśmy na zachód i dalej na północny zachód do Potoku Cebulowego w Dolinie Sopotniej. Stamtąd na fokach podeszliśmy najpierw na przełaj przez las, a potem zielonym szlakiem na Halę Miziową. Posililiśmy się w schronisku i ruszyliśmy z powrotem na kopułę szczytową Pilska. Pogoda poprawiła się (wyszło słońce i zrobiła się umiarkowanie dobra widoczność), ale ponieważ trochę się nam już spieszyło, znowu minęliśmy wierzchołek i zjechaliśmy najpierw szerokimi halami a potem przez las trasą naszego pierwotnego podejścia. Cała wycieczka zajęła niespełna 4.5h. W większości była to pyszna, puchowa przygoda. Nareszcie jest zima, hurra!
BESKIDY - Skrzyczne i Czantoria
Rano wychodzimy szybko na szczyt Skrzycznego zielonym szlakiem, z centrum Szczyrku. Pogoda w czasie naszej wędrówki była przyjemna, choć pod wierzchołkiem zastaliśmy mgły i opad śniegu. Ponieważ w lesie było nieco za mało śniegu na zjazd, po herbatce w schronisku zjeżdżamy trasą narciarską. Całkiem zresztą kamienistą - jak oni mogą na coś takiego wpuszczać narciarzy zjazdowych? Po zjeździe, przemieszczamy się przez Salmopol do Ustronia i jeździmy dwie godziny wyciągowo na Czantorii. Tego dnia, po zamknięcu kolejki, odbywały się tam pierwsze w tym sezonie zawody skiturowe PZA. Po południu zostajemy więc na miejscu kibicować bliskim i znajomym, aż do zakończenia zawodów.
Ustka - krajoznawczo
Korzystając z okazji, chciałem przedłużyć sobie wyjazd służbowy w okolice Ustki. Plan był bliżej niesprecyzowany i nieco chaotyczny. W grę wchodziło m. in. jedno lub dwudniowy spływ Słupią, wycieczka rowerem po okolicach Słowińskiego Parku Narodowego itp. no i oczywiście tak się poumawiać z klientem żeby starczyło mi na to czasu. Niestety wymagania klienta były dość wygórowane, a i on sam nie wykazał się zbytnią elastycznością, dlatego pozostało mi pospacerować po wyludnionych plażach i zobaczyć Słupię z brzegu (zresztą nikt nie chciał mi wypożyczyć kajaka na 1 dzień w "szczycie" sezonu). Pomimo tych niepowodzeń udało mi się zdobyć wszystkie najwyższe okoliczne wydmy (prawie jak Rysy), zajrzeć do kilku bunkrów Bluchera (prawie jak Śnieżna), no i natrafiłem też na ul. Zaruskiego (wątek z historii taternictwa). Można by wziąć ten opis za dość żałosny, ale póki co tylko to mi pozostaje. PÓKI CO!
Tatry Zachodnie - doroczny trawers Jaskini Czarnej
Czas akcji 4h 20m.
Zakopane i okolice
Babia Góra – wschód słońca : Logistycznie sobota była mocno skomplikowana, gdyż ja z Damianem, Asią i Marcinem na przełęcz Krowiarki dojeżdżaliśmy ze Śląska, natomiast Sławek, Ania oraz Łukasz z Wisły. Żeby było ciekawiej po wejściu na Babią, ja z Anią i Damianem ruszamy do Zakopanego, natomiast Sławek z Asią i Marcinem jadą do Szczyrku a Łukasz wraca do Wisły. Generalnie historia zawiła jak losy bohaterów Mody na Sukces. Sama Babia przywitała nas idealną pogodą , zero chmur, brak wiatru i było w dodatku ciepło, jedyny minus to zalodzony szlak. Na szczycie było nieco tłoczno około 30 osób wraz z nami przywitało wschód słońca. Szybki przepak i ruszamy mocno zaspani do Zakopca, gdzie jest już ekipa z Poznania.
Na bazie dzielimy się na dwa zespoły Damian z Anią wyruszają do Wielkiej Śpiworowej, ja z Pauliną idziemy na jaskiniowy spacer doliną Kościeliską, zwiedzamy m.in. jaskinię Raptawicką, Obłazkową oraz Mylną. Wieczorem ruszamy na narty na stok w Witowie, śniegu (oczywiście sztucznego) sporo podobnie jak i ludzi. Pomimo dużych obaw nie zabiłem się , ani żadnego innego narciarza. Sukces ten z pewnością jest zasługą moich instruktorów narciarstwa. W niedzielę Ania z Damianem idą do pięknej niedalekiej jaskini, którą można pokonać bez sprzętu, Paulina zwiedza wraz z kursem jaskinie Śpiących Rycerzy, ja natomiast eksploruje Wielką Śpiworową. Wieczorem wszyscy wybraliśmy się do term w Szaflarach. Korki na drogach + mało atrakcji + dzikie tłumy = porażka, krótko mówiąc zdecydowanie nie polecamy tego miejsca. W sylwestra budzimy się o nieludzkiej porze, aby wejść na Krywań. Prawie dwie godziny dojazdu i jesteśmy na miejscu, podchodzimy zielonym szlakiem z Trzech Źródeł. Śniegu więcej niż po polskiej stronie, szlak okazał się przetarty dzięki czemu nie mieliśmy problemów z orientacją. Od wysokości około 1600 m n.p.m. podchodzimy w gęstej mgle na szczęście wychodzimy ponad poziom chmur jeszcze przed przełęczą. Na szczycie widoczność idealna, zero ludzi po prostu genialnie. W drodze powrotnej udaje się nam trafić na otwartą jeszcze restauracje i zjeść zasłużony obiad. Nowy rok witamy przy wylocie doliny Kościeliskiej. Ze względu na obawę przed gigantycznymi korkami wracamy na Śląsk z samego rana (czytaj jak tylko się obudziliśmy:))
Beskid Śl. - nocny rajd sylwestrowo - noworoczny na skiturach
Zabawa przednia. Z Wisły Nowej Osady podchodzimy zielonym szlakiem generalnie wzdłuż pustej nartostrady na szczyt Grapy - 711 m.n.p. (w zasadzie tylko tu jest śnieg). Na sam wierzchołek nie ma szlaku, śniegu zresztą też brakło. Kryjemy więc narty pod liśćmi i na szczyt wychodzimy na lekko. Góra porośnięta bukami ale niezła widoczność na sąsiednie wzniesienia. Potem tylko krótki zbieg do nart i piękny zjazd po przygotowanej przez ratrak "specjalnie dla nas" nartostradzie. Przy pustym bufecie na stoku witamy rok 2013 (w dole rozbrzmiewa ognista feeria) a w chwilę później mkniemy w dół do auta. Jeszcze przed świtem jesteśmy w domu. Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2012%2FStaryRok