Relacje:Damian 2013
Spis treści
- 1 Wielka wyprawa - ostatnie dni
- 2 UKRAINA: witaj Europo
- 3 KAZACHSTAN: zakończenie
- 4 KAZACHSTAN: w kierunku Almaty
- 5 KAZACHSTAN: Gory, stepy i Szarynski Kanion
- 6 CHINY: epilog
- 7 CHINY: Jedwabny Szlak - c. d.
- 8 CHINY: Na Jedwabnym Szlaku
- 9 CHINY: Do Xi'an i dalej
- 10 CHINY: Na polnoc od Jangcy
- 11 CHINY: Tiankeng Xiaozhai i inne ciekawostki
- 12 CHINY: nie tylko kras
- 13 NOWA ZELANDIA: Wyspa Polodniowa - przez gory Poludniowej Wyspy
- 14 NOWA ZELANDIA: Wyspa Polodniowa - tereny krasowe
- 15 NOWA ZELANDIA: Wyspa Polnocna
- 16 AUSTRALIA: krotki epizod
- 17 CHILE: Andy - w Cordiliera Central
- 18 ARGENTYNA: Na Paso Paramillo
- 19 ARGENTYNA: Z Corrientes do Mendozy
- 20 ARGENTYNA: Przez prowincje Missiones
- 21 PARAGWAJ: W poszukiwaniu wodospadu Nacunday
- 22 ARGENTYNA: Wodospady Iguazu
- 23 PARAGWAJ: Maniana znaczy jutro
- 24 BRAZYLIA: Rowerami przez stan Parana
- 25 BRAZYLIA: w jaskiniach Ponta Grossa
- 26 BRAZYLIA - Przeprawa do Curytyby
- 27 BRAZYLIA - rowerowa konkwista
Wielka wyprawa - ostatnie dni
Tak więc wreszcie jesteśmy w raju. Wszystko jest tu piękne. Pogoda, krajobraz, przyroda, mowa, jedzenie. Przez Hrubieszów jedziemy w stronę Zamościa. W miejscowości Horyszów Ruski (choć obecnie tego przymiotnika już nie ma w nazwie) w sklepie robimy zakupy a potem pijemy kawę. Przypadkowo poznajemy kilku szacownych mieszkańców Horyszowa: pana Józefa (miejscowego nauczyciela), pana Bartłomieja Sęczawę (rzeźbiarza) oraz pana Dobka (miejscowego barda) a także sympatyczne małżeństwo właścicieli sklepu. Z planowanych kilku minut postoju robi się 2 godziny. Jeżeli to kiedykolwiek przeczytają to pozdrawiamy gorąco. Jedziemy dalej choć Horyszów będziemy długo wspominać. Trochę czasu spędzamy w pięknym Zamościu po czym już przy coraz gorszej pogodzie docieramy niemal do Szczebrzeszyna. Namiot rozbijamy u pana Witka z Bodaczowa w ogrodzie. Zaprosił nas na znakomitą kolację a co najważniejsze skorzystaliśmy z ciepłej kąpieli.
Jest słonecznie choć nie najcieplej. Dalsza droga wiedzie przez lasy Roztoczańskiego Parku Krajobrazowego. Mijamy Zwierzyniec, Biłgoraj i piękną doliną Tanwi zmierzamy w stronę Ulanowa. Nagle jednak niezgodnie z mapami główna droga się kończy a właściwie kontynuuje się jakimiś objazdami. Kilka kilometrów poruszamy się polnymi, piaskowymi bądź trawiastymi traktami kierując się kompasem i nurtem Tanwi na zachód. Za bardzo nam to nie przeszkadza bo teren jest malowniczy. Dobrze robimy bo wkrótce wydostajemy się na asfalt w Dąbrowicy i szybko osiągamy Ulanów gdzie zaczyna już padać. Potem po moście na Sanie wjeżdżamy na główną drogę do Niska. W lokalu „Polonez” jemy obiad a właściciel gdy dowiedział się skąd jedziemy dał nam duży upust i dodatkowo wyposażył w żywność na 2 dni. Dziękujemy i pozdrawiamy. Dalej przez Stalową Wolę docieramy do Tarnobrzegu skąd małym promem przeprawiamy się na drugą stronę Wisły gdzie w wsi Ciszyca na prywatnej posesji biwakujemy.
Pogoda gorsza. Jest zimno i pochmurno. Wciąż jedziemy na zachód. Przez Staszów docieramy do Jędrzejowa. 10 km za miastem śpimy w namiocie w lesie.
To w deszczu to w mżawce przez Szczekociny docieramy na naszą ukochaną Jurę. Wczesny biwak zakładamy w pobliżu skałek rzędkowickich. Pierwsze i ostatnie ognisko na naszej trasie.
Dalej zimno. Na skałkach kilku łojantów oraz jakieś chyba prywatne kursy. W południe ruszamy na Śląsk. Rozbijamy namiot na prywatnej posesji państwa Szczupaków w Orzechu. Przed wieczorem niespodzianka. Podjeżdża klubowy komitet powitalny. Jest Teresa Szołtysik, Rysiek i Marzena Widuch, Basia, Tadek i Aga Szmatłoch, Ziga Zbirenda, Heniek Tomanek, Sonia i Jusytna. Heniek odpala szampana zakłócając trochę spokój tutejszym mieszkańcom. Otrzymujemy również w darze chleb z solą oraz inna żywność. O zmroku się rozstajemy.
Ostatni dzień tej prawie 5-miesięcznej wyprawy to przejazd do Piekar Ślaskich (akurat jest pielgrzymka mężczyzn). Tu spotykamy kolejnych znajomych (Józka Klimasa i jego kuzyna, Zbyszka Szustera z chłopcami, Kamila Szołtysika, Kocika oraz nasze żony Teresę i Erikę a także nieocenionego Ryśka Widucha z ekipą lokalnej TV. Po mszy wracamy razem do Rudy Ślaskiej zatrzymani jeszcze w Goduli przez Sferę TV. (Tu "Wydarzenia" gdzie ukazał się ten materiał: http://www.sferatv.pl/vod/wydarzenia/audycje/1-wydarzenia.html )
Okrążyliśmy świat choć oczywiście nie ośmielimy się powiedzieć że na rowerach. Rowerami 8600 km, głównie górskich terenów na lądach 3 kontynentów, 4000 km innymi środkami lokomocji oraz wiele tysięcy kilometrów głównie nad oceanami w powietrzu. To chyba wszystko. Sprawozdanie i podsumowanie ukaże się w dziale WYPRAWY.
Tu zdjęcia z odcinka polskiego: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2013%2FPolska
UKRAINA: witaj Europo
Nareszcie w Europie. Zapadał zmierzch gdy opuściliśmy samolot i sympatyczną załogę Air Astana. Po załatwieniu formalności granicznych w niemal pustej sali przylotów poskładaliśmy nasze rowery. Było już bardzo późno a na dworze rozszalał się wiatr. W przytulnym kącie sali układamy się do snu by o świcie zerwać się w drogę. Lotnisko znajduje się w Borispolu 30 km na wschód od Kijowa.
210 km, 198 km, 160 km. W tych trzech etapach zamkliśmy zachodnią Ukrainę. Śmigaliśmy szybko za uciekającym słońcem po równej jak stół drodze. Teren dla nas nieciekawy ale bliskość domu dodaje nam sił. Pierwszy nocleg spędzamy w pięknym miejscu w lesie za Żytomirem. Strasznie kąsały komary ale to szczegół. Dalej przez Riwne. W jednej ze wsi zaproszono nas na wesele, które akurat odbywało się w plenerze. Odmówiliśmy udziału ale nie weselnych łakoci. Za Nowogradem Wołyńskim wjechaliśmy też na Wołyń i w dawne granice Rzeczypospolitej. Niemal każdy z spotkanych ludzi posiadał jakieś polskie pokrewieństwo. Drugi nocleg wypadł na prywatnej posesji za Riwnym. Dalej przez Łuck i Władymir Wołyński do Ustiług na granicy z Polską. Tu czekała nas największa "niespodzianka". Tuż przed granicą weszliśmy do sklepu żeby pozbyć się reszty hrywien. Dwie panie ekspedientki zainteresowane naszym bagażem wyszły przed sklep szczerze zaniepokojone o naszą formę. Pytały troskliwie czy nie dać nam jejść. Granica był tuż. Okazuje się jednak, że to przejście samochodowe więc rowerami nas tu nie przepuszczą. Możemy jednak przejechać z rowerami jako pasażerowie jakiegoś samochodu. Jeden Ukrainiec spotkany przy sklepie z busem miał dużo wolnego miejsca i za kilka dolców zgadza się nas przewieź przez most na Bugu. Zajmuje to około 4 godzina ale warto było. JESTEŚMY W POLSCE.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2013%2FUkraina
KAZACHSTAN: zakończenie
Kilka wrażeń z naszej dalszej podroży przez przepiękny Kazachstan:
Ostatnie 2 dni w Kazachstanie to pobyt Ałmaty. Jak wcześniej wspominaliśmy nie posiadaliśmy wiz rosyjskich (wystawiane są tylko nie wcześniej niż 3 miesiące przed planowanym wyjazdem i tylko w kraju zamieszkania) więc musimy w jakiś sposób przeskoczyć lub ominąć Rosję. Po przeanalizowaniu i przekalkulowaniu logicznych możliwości decydujemy się na przelot samolotem bezpośrednio z Ałmaty do Kijowa. Pominiemy w ten sposób Rosję ale również bezmiar płaskich kazachstańskich stepów oraz wschodnie równiny Ukrainy. Nie mamy obiekcji gdyż monotonna jazda całymi tygodniami przez równinny teren jakoś dla nas "górali" nie za bardzo przemawiała. Są ciekawsze rzeczy do roboty. Nocleg poprzedzający wylot spędzamy niespełna 2 km od lotniska na jakiejś prywatnej posesji. Była ogrodzona płotem, były kamery, był struż i 2 psy. Mogliśmy się więc spokojnie wyspać.
Ostatni dzień pobytu to przejazd na lotnisko i spakowanie rowerów. Tym razem wszystko odbywa się bardzo spokojnie. Lotnisko jest małe ale kameralne. Odprawa sprawna a linie Air Astana zasługują tylko na słowa uznania pod każdym względem. Nasz bagaż zamknął się w 20 kg (rower + osprzęt) oraz 7,5 kg bagażu podręcznego (śpiwór i inne graty). W końcu też późnym popołudniem odrywamy się od kazachskiej ziemi by w kilka godzin przemieścić się ok. 4000 km na zachód. Jaki więć był ten Kazachstan?
Choć byliliśmy tu zaledwie 10 dniu kraj ten zaskoczył nas niemal pod każdym względem. Byliśmy chyba w najciekawszych rejonach kraju. Niebosiężne góry, zielone stepy, kaniony, jeziora, rzeki. Brak ogrodzeń, płotków (tak jak to jest w innych krajach), step jest dla wszystkich. Najważniejsze to bardzo otwarci, przjażnie nastawieni Ujgurzy i Kazachowie. Dobre jedzenie i piękne kobiety. Gorsze może drogi ale dla nas nie miało to większego znaczenia. W naszej pamięci Kazachstan pozostanie na pewno jako najbardziej przyjazny kraj w Azji.
KAZACHSTAN: w kierunku Almaty
Kilka wrazen z naszej dalszej podrozy przez przepiekny Kazachstan:
Tu mozna zobaczyc zdjecia:
http://hilustour.blogspot.de/p/blog-page_14.html
13 05
W Kazachstanie w przeciwienstwie do Chin nie ma problemu z rozbijaniem namiotu. Rozbijamy namiot przy jednym z ostatnich domow Shelek. Ujgur przynosi nam na kolacje lokalne potrawe (ryz z miesem I placki). Noc spokojna choc pada deszcz.
14 05.
W tym dniu choc ujechalismy zaledwie dwadziescia kilka kilometrow mielismy wrazen moc. Deszczowe chmury rano szybko gdzies sie stracily a na niebie zagoscilo slonce. Jechalismy droga przez szmaragdowy step ograniczony z poludnia poteznym pasmem, osniezonego Altaju. Trudno oderwac wzrok od tych poteznych szczytow. Szybko tez docieramy do wioski Karaturyk. W jednym z sklepow kupujemy zywnosc i kawe. Pytamy oczywiscie o kipiatok (wrzatek). Sprzedawczyni zaprasza nas na zaplecze domu. Przynosi ciasto I chleb. Wkrotce poznajemy synow I jej meza. Nurik bo tak nazywal sie jej maz od razu mowi:
“Zostanicie z 2 dni, barana zariezam, szalyki zdielamy, wodku budiem pit.” Potraktowalismy to jako grzecznosc lecz w chwile potem zjawia sie Aliek, kolega Nurika I powtarza zaproszenie. Tlumaczy ze ma pusty dom (zajmowal sie tylko wnuczkiem) I mozna u niego spac. Przypadli nam obaj do serca (byli w podobnym co my wieku). Zostajemy ale nie po to by pic wodke ale by zobaczyc jak na takiej wsi kazachskiej sie zyje. Oni byli Ujgurami a u nich goscinnosc to rzecz swieta. Byli muzulmanami. W czasaach ZSRR suzyli w NRD, w Polsce I na Ukrainie. Akurat zmarl jeden z starszych mieszkancow wsi I Aliek swoim Moskwiczem (rocznik 1976) zabral nas na muzulmanski pobrzeb. Jest to o tyle ciekawe, ze czlowieka wklada sie do grobu bez trumny (tylko zawinietego) nogami w strone Mekki. Potem oklada sie kamieniami zasypuje grob. Robia to sami ludzie z pogrzebu. W pogrzebach nie moga brac udzial kobiety (nawet jak umrze kobieta). Poznajemy tu tez miejscowego imama, ktory objasnia nam niektore zwyczaje. Po pogrzebie ijedziemy do domu Alieka. Opowiada mnostwo ciekawych rzeczy o tutejszym zyciu co bylo by jednak tematem na inna opowiesc. Jako radykalny muzulmanin nie pil alkoholu I nie mogl tez zrozumiec jak tam w Europie kobiety moga cos nakazywac mezczyzna. Przychodzi jeszcze Nurik I imprezujemy do pozna w nocy. Spimy wiec w jednym z pokoi pod dachem.
15 05
Aliek proponuje nam wycieczke w pobliskie gory. Zabieramy jeszcze Omara I jescze jednego starszego faceta. Wszysy miescimy sie w Moskiwiczu. Owy Moskwicz w Polsce pewno by lezal juz swoje lata na zlomowisku (w zasadze tam sie nadawal) ale tu ludzie maja inna miare praktycznosci. Siedzac juz w aucie widzimy jak owy starszy gosc otwarl wodke 0.7, nalal sobie pelny plastikowy kubek I wypil cala zawartosc duszkiem. Nie zabryzl niczym ani nie zapil. Zrobilo nam sie zimno na ten widkok. Koniec koncow pojechalismy do nie odleglych gor. Kilka razy przez potok przejechalismy bez problemu. Na samym koncu przy probie forsowania juz dosc glebokiej wody zatrzymmalismy sie w srodku nurtu. Woda wlewala sie do auta. Wszyscy spokojnie wyszli. Aliek tylko powiedzial aby my poszlismy sobie na spacer w owa doline a oni beda na nasz czekac. Tak tez robimy. Dolina jest waska I potok a wlasciwie rzeka wypelnia niemal cala jej szerokosc. Po kilku forsowaniach w brud rzeki w koncu rezygnujemy bo prad byl dosc silny. Wracamy. Moskiwcz juz stal na suchym gruncie. Wracamy do domu Alieka. Przybyla tez niania do wnuczka. Starszy gosc znow nalewal sobie wodki a Omar widzac nasze zdziwione miny rzekl tylko: “eto wtoraja”. Bylo dopiero poludnie. Zjadamy jeszcze posilek. Aliek przyniosl nam na droge kilka duzych sloikow z ogorkami I innymi specjalami ale to nawet w aucie by zajelo duzo miejsca. Musimy odmowic. Wkrotce zegnamy sie jak starzy przyjaciele I ruszamy w dalsza droge. Po drodze zatrzymujemy sie jeszcze na obiad a wlasciiwie na przyjecie urodzinowe. Damian obchodzil swoje 56. Na noc namiot rozbijamy na podworku jednego z gospodarzy w Kulzy.
16 05
Juz dosc ruchliwa droga docieramy do pobliskiej Almaty. Dalej piekne gory na poludniu. Nie mamy rosyjskich wiz wiec na Ukranie przedostac chcemy sie droga lotnicza. Tak wiec siedzimy nie daleko lotniska I piszemy te slowa. Jak wszystko bedzie OK to dalej powinien byc Kijow.
KAZACHSTAN: Gory, stepy i Szarynski Kanion
Dalej na zachod:
Opuscilismy Chiny ale aby dostac sie do Kazachstanu jeszcze trzeba troche wycierpiec. Tak wiec kilku zolnierzy z kalasznkowami sprawdza nasze paszporty. Do kazachskiego punktu odpraw granicznych bylo zaledwie 200 metrow ale droga miedzy dwoma plotami z drutu kolczastego i kamera co 50 m trzeba jechac prawie 8 km taka duza petla tam i z powrotem. Potem przez jakies placyki i furtki do wlasciwej "sali odpraw". Tu kaza nam czekac bo jakas ekskursia mial jechac do Chin. Odprawa odbywa sie albo w jedna albo w druga strone. Jeden z nich taki "komandos" podciagal sie tam na drazku. Potrafil nawet z podciagniecia przejsc do podporu. Po krotkiej wymianie zdan proponuje nam sprobowanie. Podciagamy sie po 5 razy nachwytem co kwituje "wot molodcy". Ponownie przez elektroniczne bramki, furtki, placyki po okolo 3 godzinach wydostajemy sie do Korgos po stronie kazachskiej. Wymiana reszty yauanow na tenge, kupno zywnosci i w droge. Niebawem tez okazuje sie ze w trakcie kontroli elektronicznej znikly dane na kartach w kamerze i aparacie fotograficznym. To prawdziwy cios bo tam mielismy wiekszosc materialow z Chin. Coz jedziemy dalej cieszac sie wolnoscia. Nareszcie wiatr w zagle. Piekny step. Brak tej chinskiej szpetoty. W sklepie byl chleb. Budynki juz takie swojskie nie wspominajac o jezyku (w naszych mlodych czasach w szkolach uczono rosyjskiego). Jeszcze po kilku kilometrach natrafiamy na szlaban. Dopiero tu jestesmy na dobre w Kazachstanie. Zeby nie bylo zbyt sielsko musimy sie do 5 dni zameldowac w okreslonym posterunku policji. Najblizyszy okazal sie o oddalonym o 30 km od granicy Zarkencie. Okazalo sie to jednak problemem bo nie dali nam na granicy jakiejs dodatkowej pieczatki i albo wrocimy na granice albo pojedziemy do Almaty. Przypadkowo natrafiamy na policjanta (byl z naszego rocznika), ktory w czasach ZSRR suzyl w Legnicy. Dzieki niemu udaje nam sie pokonac wszystkie biurokratyczne bariery. Dzwonia gdzie trzeba, kseruja, pisza i po nastepnych 4 godzinach mamy okrogla pieczatke meldunkowa. Tego dnia tylko robimy niezbedne zakupy i w malym zagajniku za miastem stawiamy namiot (co za ulga znow spac w namiocie). Noc uplywa spokojnie.
9 05
Przez Koktl pusta stepowa droga jedziemy do Shonzhy. W Taszkarasu zatrzymujemy sie na jedzenie. Akurat jest tu jakies spotkanie weteranow wojny ojczyznianej. Dziatki po osiemdziesiatce obwieszeni medalami krecili sie przed knajpka. Dalej jedziemy od Shozhy. Na pludni wysokie gory Altaju zamykaly horyzont. Witaly nas z daleka odglosami burzy. Co chwile blyskawice przecinaly niebo. W Shonzhy robimy zakupy na 3 dni, wchodzimy na internet i gdy chcielismy juz wyjezdzac nagle zerwal sie silny wiatr. Wszystko wirowalo w powietrzu a unoszacy sie tu wszedobylski kurz ograniczyl widocznosc do kilkunastu zaledwie metrow. Nawalnica wisiala w powietrzu. Na jednym z podworek zauwazamy wiate i od razu tam wchodzimy. Kobieta z tego domu zparasza nas do srodka. Sytuacja zmienia sie diametralnie. Trafiamy na nakryty stol. Rodzina obchodzi Dzien Zwyciestwa. Mozemy sie najejsc do syta i wypic 3 kieliszki ruskiej wodki. Co w takim dniu trudno odmowic. Oczywiscie opowiadamy o swej wyprawie a sami dowiadujemy sie wiele ciekawych rzeczy o tutejszym zyciu (byla to rodzina ujgurska). Spimy na werandzie w tropiku.
10 05
Rano opuszczamy Shonzy kierujac sie wprost na zachod do doliny rzeki Szaryn. Naszym celem jest dotarcie to kanionu, ktory na przestrzeni 150 km rozcina stepowy plaskowyz opadajacy do gor Altaj. Sama rzeka wyplywa z tych gor a uchodzi do rzeki Ile. Teren zupelnie pusty, stepy ograniczone daleko na poludniu i polnocy gorami. Za rzeka Szaryn skrecamy w gruntowa droge w step. Droga "tarkowa", fatalna do jazdy rowerem. 26 km jedziemy nia na poludnie nim docieramy do kontenera gdzie miesci sie wejscie do parku narodowego Szaryn. Po drodze spotykamy jednego bikera podazajacego w przeciwnym kierunku. Po uiszczeniu 600 tenge (ok. 13 zl) na glowe mozemy jechac dalej. Rangersi dali nam jeszcze 2 ogorki i 5 litrow wody. Kanion ten to naprawde przepiekne miejsce. Piekno zamarle w skalach rzezbionych milionami lat przez wode i wiatr. Najlepiej to ilustruja zalaczone zdjecia. Zjezdzamy bocznym kanionem na dno do rzeki Szaryn i fajnym miejscu rozbijamy namiot. Bylo tu jeszcze kilka osob.
11 05
Jak fajnie wstac jak spiewaja ptaki, szumi rzeka, pachnie powietrze. Tak wlasnie bylo w kanionie. Po kapieli w rzece wycieczka z elementami wspinaczki i kanoningu w odgalezieniach glownego kanionu. Wieczorem spotykamy po raz pierwszy w Azji 2 Polki: Basie i Danke, nauczycielki angielskiego pracujace w Almaty.
12 05
Opuszczamy to cudowne miejsce. Troche inna droga wydostajemy sie na plaskowyz. 10 km stepowej wyboistej drogi a potem asfalt (dziurawy) wsrod bezmiernych stepow. Docieramy do mlutkiego Kokpeka. Kilka domow i chyba wiecej sklepow. Bylismy glodni bo jedzenie w kanionie bylo juz mocno dozowane. Tak wiec wszystko uzupelniamy. Spimy na granicy stepu przy domu Kazachow (pomagamy troche przy noszeniu kamieni na ogrodzenie). Obserwujemy tez prace przy owcach. Jeden z nich na koniu zaganial owce. Widac bylo od razu ze w siodle spedzil chyba wiekszosc swojego zycia. Z podziwem patrzylismy jak powodowal koniem. Siodlo i caly rzed to domowa robota. Moze u nas znalazl by sie w muzeum. Tu jednak to jakos wszystko pasuje. Ochodzimy tez urodziny Eriki, zony Krzyska.
13 05
Beczace owce obok namiotu sa naszym budzikiem. Wstajemy i na sniadanie idziemy do "znajomego" Kazacha. Nawet zagal nam na balajajce. Po sutym sniadaniu jedziemy do Shilik. Stad piszemy te slowa. Pogoda sloneczna. Zobaczymy co bedzie dalej.
CHINY: epilog
Huraaaa!!!!!!!!! Opuscilismy Chiny.
Ostatne 3 dni to przjazd z Yining do Khorgas i pobyt w tych miastach. Niespelna 100 km zajmuje nam dzien. Na poludniu dalej potezne i osniezone Tien Shan a na polnocy szczyty siegajace 4000 rowniez pokryte sniegiem. Droga jest plaska i wiedzie szeroka plaszczyzna zamknieta wlasnie tymi dwoma pasmami. Miasteczek troche wiecj. W Khorgas w hotelu zatrzymujemy sie na 2 dni by tam poczekac do 8 maja gdyz w tym dniu zaczynaly nam sie wizy kazachskie. Samo Khorgas nawet nie zle sie prezentuje. Czuc tu juz atmosfere granicznego miasta. Wiele napisow rosyjskich. W pokoju mielismy neta wiec uzupelniamy zalegle sprawy. W nerwowosci oczekiwalismy na przekroczenie granicy z uwagi na te wszystkie numery z policja. Czort wie co oni tam na nas mieli. Przejscie graniczne otwierane jest tylko na kilka godzin dziennie. W swieta nieczynne. W kolejce kilkudziesieciu Kazachow (na ogol drobnych handlarzy) wrescie docieramy do wlasiciwych okienek. Nasze bagazy przeszly przez tunel do wykrywania niedozwolonych przedmiotow. Gdy po nerwowym wyczekiwaniu na analizowaniu danych z naszych paszportow przez granicznych funkcjonariuszy, stukania komputerowej klawiatury uslyszelismy trzask przybitych pieczatek w naszych paszportach poczulismy sie naprawde wolni.
Przed nami byl Kazachstan.
Czas wiec na podsumowanie Chin.
Przejechalismy Chiny od Honkkongu do Khorgas. To prawie 6000 km. Z tego 3000 km rowerami a niemal drugie tyle innymi srodkami lokomocji. Bylo to podyktowane glownie charakterem drogi. Mianowicie w wielu miejscach droga 312 przecinajaca caly kraj wpada na autostrade na ktorej jazda rowerem jest tu niedozwolona (po za tym co to za jazda rowerem po autostradzie). Jadac drogami alternatywnymi musielibysmy nadrobic prawie 1800 km a i to z uwagi na lezace wysoko w gorach sniegi moglo nie byc mozliwe. Tak wiec odcinek Shenzhen - Guilin i Xi'an - Hami pokonalismy autobusem co na swoj sposob tez bylo interesujace. Raz jechalismy trakiem co bylo podyktowane powaznym defektem roweru (peknieta felga) a raz zabral nas przypadkowy kierowca tak sobie przez wysoka przelecz na granicy prowincji Chonging i Sanxi. Same drogi sa bardzo rozne. Liczba przejechanych kilometrow moze nie wiel mowic. Bo jak tu porownac kilometry smigane np. w Nowej Zelandii wrecz w idealnych warunkach do kilometrow chinskich. Czesto byly to drogi dobre ale zdecydowana wiekszosc wiodla przez tereny gorskie o duzych deniwelacjach. Wtedy nawet na zjazdach trudno odpoczac. W takich wlasnie miejscach czesto sa dziury lub zgola brak utwardzonej nawierzchni. Czesto sie zdarzalo ze idealna droga nagle zmieniala sie w szlak off-roadowy. Po deszczach brnelismy w blocie, w upale dusilismy sie kurzem. Wszystko to powodowac musialo ciagle korekcje naszych dosc ambitnych planow na realne sytuacje. W Chinach rowniez pierwszenstwa udziela sie pojazdom wiekszym. Kilka razy mielismy grozne sytuacje choc trzeba przyznac ze tez nigdzie (nawet w Polsce) nie czulismy sie tak bezpiecznie przy wyprzedzaniu przez inne pojazdy. Niemal zawsze zachowywali bardzo duzy dystans. Samochody jezdza znacznie wolniej niz w innych krajch. Przy wyprzedzaniu lub mijaniu maja chyba nakaz uzywania klaksonu. To akurat nam wiecej przeszkadzalo. Chiny to kraj potezny, wielkoscia rowny calej Europie. Zroznicowany geograficznie i etnicznie. Trudno wiec mowic o jednolitym krajobrazie. Niemal cala nasza droga wiodla przez tereny wyzynno-gorskie. Mimo ciekawego uksztaltowania terenu wszedzie niemal widac ingerencje czlowieka. Kazdy splachec ziemi w jakis sposob jest zagospodarowany. Tarasy uprawnych poletek zapewne sa praca setek pokolen ludzi. Obecnie doliny rzek grodzi sie tamami, wszedzie cos sie buduje. Kraj ten przypomina jeden wielki plac budowy. Czesto wyglada to fatalnie, brzydko a nawet potwornie. Bedac jeszcze w Chinach z obawy przed cenzura obawialismy sie pisac wiecj wiec teraz jeszcze kilka istotnych uwag.
Postanowilismy nie fotografowac zadnych obiektow militarnych i przemyslowych by nie byc posadzonym o szpiegostwo. Jednak w okolicach Guilin widzielismy kolumne wojska, tysiace mlodych zolnierzy (nawet nie wiemy czy mieli 18 lat) maszerowalo z ciezkimi karabinami i sprzetem droga ktora jechalismy busem. Niektorzy z niach slaniali sie na nogach ze zmeczenia. Groznie to wygladalo. Widzielismy rowniez wypasione komitety partyjne kontrastujace z otaczajacymi potworkami z pustakow. Czesto smieci walajace sie na ulicach. Rowniez bylismy swiadkami aresztowania. Akcja rozgrywala sie na autostradzie. Policja zatrzymala busa. Wywlekli wszystkich na pobocze. Ludzie ci od razu klekali, schylali sie niemal do ziemi a rece od razu kladli na karku. Przy kazdym stal zaraz policjant trzymajac za fragment ubrania. Jednego dziadka wywlekli na lezaco u ulozyli na asfalcie. Nie byly to bynajmniej kadry do sensacyjnego filmu. Wszystko fotografowali. Nas samych kontrolowali 15 razy a zdjec nam i naszym paszportowm zrobiono setki. (Krzysiek prowadzil wszystkie statystyki bardzo skrupulatnie). Policja tu jest zreszta wszechobecna. Tu wszystkie blogi, fora, portale spolecznosciowe i serwisy muzyczne i filmowe sa zablokowane. Wracajac jeszcze do przygody w Tembli gdzie na posterunku policji spedzilismy 3 fatalne godziny. Tam czulismy sie co najmniej podejrzani. "Przypadkowo" posadzili nas przed telewizorem plazmowycm gdzie byla transmisja z jakiegos procesu. W przerwach pokazywali "skruszonych" przestepcow. Jakies materialy "dowodowe". Szczytem wszystkiego bylo jak na nasza prosbe pojscia do ubikacji poslali z nami policjantow. Ubikacje w Chinach to na ogol dziury w podlodze o wymiarach 25 na 60 cm. W dole mozna obserwowac fekalia. Akurat w tej policyjnej ubikacji poziom fekali znajdowal sie jakies 3 metry nizej. Od biedy szczupla osoba mogla by sie tam probowac przedostac w razie ucieczki. Ubikacje to tylko takie bosky bez drzwi. Jak sikalismy to gosc stal 2 metry za nami. A nuz sprobujemy uciekac. Tu juz czulismy sie nie jak podejrzani ale wrecz jak aresztowani. Na samym komisariacie nasze paszporty przeszly przez setki rak. Na niemiecki paszport Krzyska jeden z policjantow zareagowal slowem: "Hitler". Mozna by dlugo pisac na ten temat. Moze oni tylko spelniali swoje obowiazki a my wbijalismy sobie do glowy rozne teorie. Moze dla awansu przydalo by sie zlapac zachodnich szpiegow. Moze chca z nas zrobic wywrotowcow albo cholera jeszcze wie jakiego haka na nas maja. Wykonali setki telefonow. Po godzinnym "przesluchaniu" jeden z funkcjonariuszy po angielsku zapytal czy mowimy po chinsku. Mimo ze bylismy czysci jak przyslowiowe lzy to po takich przypadkach kazdemu w serce zaczna sie wdzierac watpliwosci a jak sie to mowi paragraf zawsze sie znajdzie. Spreparowanie zarzutow nie jest znow takie trudne. Dla tego wlasnie obiawialismy sie granicy.
Z innych rzeczy godnych podkreslenia to na pewno nie zbyt urozmaicone jedzenie. Dobre to ono jest w chinskich restauracjach w Eruopie lub Ameryce. Tu to glownie ryz lub makaron z roznymi pikantnymi do granic absurdu zielami. Mzulmanska kuchnia na zachodzie kraju byla juz lepsza. Brak chleba tez moze dobijac. Kilka rzeczy ktore kupilismy w sklepie musielismy wyrzucic bo dzem okazal sie sper pikantna przyprawa, cukier tez i jeszce bylo kilka innych przypadkow. To laczy sie z problemem komunikacji. Angielski jest znany glownie z pozdrowien "Hallo" lub "yes". Na kaze postawione pytanie angielskie Chinczyk odpowie "yes". Oni nawet na palcach inaczej licza ale to my opanowalismy i uzywalismy chinskiego sposobu liczenia na palcach.
Dosc jednak tego narzekania. Teraz to co nam sie tu bardzo podobalo. Przede wszystkim otwartosc i goscinnosc ludzi. Mimo ze biedni setki razy wyciagali nam pomocna dlon. Zapraszali do siebie, czestowali jedzeniem choc sami wiele nie mieli. Moze nawet ryzykowali bo obcokrajowco przyjmowac nie moga nawet w prywatnych domach. Nie widzielismy tu rowniez zebrakow czy bezdomnych. Ludzie sa niezmiernie pracowici. To jest wrecz nie do pojecia. Gdzie by nie spojrzec zawsze ktos cos robi. Trudno dostrzec ludzi bezczynnych. Ludzie maja prace, zwlaszcza mlodzi. Po studiach sa rozchwytywani. Podziw budzic moze siec autostrad i wiele innej infrastruktury.
Trudno zrozumiec Chiny. Nie tylko linwistycznie. Aby jez poznac naprawde trzeba ruszyc na prowincje. Po Shenzhen czy Guillin mielismy tez inne pojecie. Trudno tu cokolwiek usreniac.
CHINY: Jedwabny Szlak - c. d.
Zachodni Xinjang (czyt. Sindziang) i dolina rzeki Kas to teren zamieszkaly glownie przez Kazachow. Oczywiscie zyja tu rowniez Ujgurzy i Chinczycy. Po ubiorach ludzi oraz wielu meczetach widac ze teren zdominowany jest przez wyznawcow islamu. Na wszystkich jednak wazniejszych budynkach powiewaja flagi chinskie aby nie bylo zadnych watpliwosci kto sprawuje tu wladze. My od kilku dni tkwimy w owej dolinie zamknietej od polnocy wysokimi pasmami gor Borhoro Shan a od poludnia poteznym pasmem Tien Shan (tu niektore szczyty siegaja 6000 m, oddalone bardziej na poludnie). W poblizu rzeki wierzcholki gor sa jednak bardziej pologie i trawiaste a wszelkie wolne przestrzenie skrupulatnie wykorzystywane sa na pastwisko lub pod uprawe. Jak w poprzedniej relacji wspominalismy posuwamy sie bardzo wolno do granicy wiec mamy czas wtopic sie troche w tutejsze zycie. Bardzo ciekawe doswiadczenie. Reczymy ze takich atrakcji i widokow zadne biuro turystyczne nie zapewni. Co znaczy zyc codziennym zyciem w takiej zakurzonej (lub zabloconej w czasie deszczow) Tembli, byc w spolecznosci katolickiej w Mongosi, czy tez miec watpliwa przyjemnosc zwiedzania kolejnych napotkanych po drodze policyjnych komisariatow to wiemy chyba tylko my lub ci co podobne podroze podejmowali.
Kolejne dni wygladaly wiec nastepujaco:
28 04
Leje od rana. Siedzimy dlugo w przydzielonym nam hotelowym pokoju. Tak sobie zartujac i nucac melodie z filmu "Stawka wieksza niz zycie" nagle slyszymy stukanie do drzwi. Jak wlasnie w tym scenariuszu nasi znajomi juz policjanci przyszli troskliwie zapytac co slychac i zrobic kolejna sesje zdjeciowa. Powoli dostajemy obsesji na tym tle. Po tej wizycie znow udajemy sie do internetcafe a potem odwiedzamy znajome juz sklepiki lub jadlodajnie. Juz wiemy gdzie co zjejsc, gdzie najlepiej ominac bloto, gdzie kupic najlepsze owoce. Wszyscy tez juz nas tam znaja. Patrzymy jak toczy sie tu codzienne zycie mieszkancow. Miejscowi sklepikarze siedza niemal caly dzien przy swoich towarach, w knajpkach serwuja niemal te same dania, ulice przemierzaja konni i piesi podazajac do swoich zajec, w ulicznych warsztatach wykonywane sa rozne naprawy. Wszystko na jednej drodze-ulicy scisnietej gorami. Atmosfere zapomnienia i oddalenia dopelnia deszczowa szaruga.
29 04
Ranek nie zmienia sytuacji. Po zjedzeniu dobrych buleczek z nadzieniem "u muslima" idziemy pozegnac sie na komisariat. Nawet nie musimy wchodzic na pietro, czekali na dole. Chyba sie cieszyli pozbywajac sie obcych. My rowniez. Deszcz ciagle pada. Droga czesto rozkopana zamienia sie w wielu miejscach w gliniaste bajora. Wkrotce tez my i nasze rowery wygladaja adekwatnie do otaczajacej scenerii. Tym razem na buty zakladamy worki foliowe co chroni je od brudu i przmoczenia. Po drodze musimy objechac sztuczne jezioro. Znow serpentynami po trawiastych gorach. Objazd jest dlugi bo jezioro wypelnilo boczne doliny. Ciekawym incydentem byla "ucieczka" 2 koni przed nami. Nagle pasace sie gdzies z boku na trawie konie rzucily sie cwalem do ucieczki droga przed nami. Po kilkuset metrach jeden z nich upadl. Wygladalo to dosc groznie ale tez spowodowalo ze konie uciekly na trawe obok drogi. Cieszymy sie gdy wreszcie osiagamy wlasciwa droge 315. Na stacji benzynowej kupujemy zupki chinskie i gdy juz chcielismy je zalewac woda dziewczyny obslugujace stacje zapraszaja nas na obiad na zaplecze. Dobry ryz, mieso, ziemniaki. Ach... Chiny sa the best. Kilka kilometrow za stacja nastepna niespodzianka. Natrafiamy na pierwszy w Chinach kosciol katolicki. Oczywicie idziemy go zobaczyc. Akurat trafiamy tam na kilku parafian i ksiedza wykonujacych jakies prace przy kosciele. Krzysiek swoja obrazkowa ksiazeczka "rozmawia" z ksiedzem. Mamy zalatwiony nocleg w salce przy kosciele. Pomieszczenie schludne, co najwazniejsze sa lozka a ksiadz nie chce slyszec o zadnych spiworach i przygotowuje posciel. Wieczorem msza po chinsku. To bylo tez ciekawe. Na mszy okolo 16 osob. Ostani raz bylismy w kosciele w brazylijskiej Curytybie gdzies 3 miesiace temu.
30 04
Pochmurno a prognozy nie ciekawe. Father Sun (tak nazywali ksiedza, on przedstawil sie jako Jakobo) zaprasza po mszy na sniadanie (jedlismy zreszta u niego wszystkie posilki razem z ludzmi pracujacymi na rzecz parafii). Wsrod ludzi byla dziewczyna mowiaca niezle po angielsku. Przedstawila sie jako Dzentin (wymowa fonetyczna), lekarka z Yning. Zaprosila nas na caly dzien do swojego rodzinnego domu ok 3 km od kosciola. Autem razem z jej bratem jedziemy wiec na to ciekawe skad innatspotkanie. Poznajemy cala rodzine. Przybyli tu w latach wielkiego glodu z Gansu. Dzieki Dzentin mozemy dowiedziec sie wiecej o jej pracy, rodzinie, zyciu. Dlugo by mozna pisac. Kosciol zbudowali miejscowi parafianie wlasnym sumptem. Okazalo sie ze mlodzi ludzie nie maja problemow z znalezieniem pracy po studiach. Praca moze niezbyt dobrze platna ale sa zadowoleni. Potem jedziemy autem nad rzeke Kas, w ktorej utopil sie jej brat (pokazuje nam miejsce gdzie co roku ktos sie topi). Istotnie rwacy nurt na pewno jest tu niebezpieczny. Wieczorem odwoza nas "do domu". W kosciele msza.
1 05
Pada dalej. Ksiadz Jakobo wymownym gestem snu nakazuje nam jeszcze zostac. Jak fajnie pospac troche duzej. W zasadzie caly dzien minal na odpoczynku i jedzeniu. Na nabozenstwie ludzie modla sie rozaniec na polspiewajaco. Przypomina to nucenie jekiejs mantry.
2 05
Nareszcie niesmalo wychodzi slonce. Po seredecznym pozegnaniu ruszamy w dalsza droge do pobliskiej Nilki. Tu od razu dzieki pewnemu Kazachowi znajdujemy tani hostelik. Cena raczej adekawatna do standartu. Po podlodze biegaly karaluchy. Wlascicielka nie wiedziec czemu meldowala nas dopiero pozno w nocy. Noc nie byla spokojna, ciagle jakies gwary, stuki.
3 05
Bez sentementow opuszczamy nasza noclegownie ruszajac dalej na zachod. Dalej gory. Te dalsze pokryte platami sniegu, blizej porosle trawa. Male wioski lub pustkowia. Docieramy do miasteczka na drodze 218. Myslimy o hostelu w tym miescie. Krzysiek wpada na pomysl zapytania o ta mozliwosc w paszczy lawa. Policjant od raz wezwal posilki. Jedziemy za nimi na komisariat. Znow cala procedura skrupulatnego sprawdzania, skanowania, fotografowania dokumentow. Sprawdzania w komputerach, telefonowania. Trwa to jednak tym razem nie zbyt dlugo. "You can't sleep here. You must go to Yining!" Rzadko policjanci zanli tak angielski ale my cieszymy sie ze mozemy wskoczyc na rowery i rwac do Yning. Tu procedury z hotelami sie powtarzaja. W tanszych hotelach nam odmawiaja. Musi miec licencje na zagranicznych. Pewien Kazach mowiacy po rosyjsku pomaga nam dotrzec do takiego hotelu. Wygladal poczatkowo na bardzo drogi i taki tez byl cennik ale wkrotce okazalo sie ze nie ma tak zle. (35 zl/glowe w tym dostep do internetu). Nie mamy zreszta innego wyjscia. Mozemy nadrobic znow zaleglosci w sieci.
4 05
Siedzimy dalej w Yning. Troche spacerujemy po miescie. Tu ogromna przewaga spolecznosci muzulmanskiej. Widac juz inne rysy twarzy. Mezczyzni ubrani w sowje charakterystyczne (bardziej dla Turcji) czapki. Kobiety na modle muzulmanska ale z gustem, czasem nawet dosc prowokacyjnie. Dziarscy dziadkowie czasem graja na jakis ludowych instrumentach. Wszystko to sprawia, ze czujemy sie bardziej jak w kraju innego rejonu. Nad wszystkim czuwa oczywiscie policja. Przechadzajac sie po bazarach dodatkowo mozna zobaczyc i poczuc a nawet skosztowac miejscowej kuchni. Bardzo dobre pierozki nadziewane miesem. Wiekszy wybor jedzenia niz na wschodzie.
CHINY: Na Jedwabnym Szlaku
Od Hami posuwamy sie na zachod. Trudno z dostepem do internetu. Praktycznie to niemozliwe dla obcokrajowcow. Nie mozemy wyslac maili. Ostatnie 12 dni obfitowalo w wiele ciekawych i zmiennych zdarzen. Od upalow zwirowo-piaskowych pustyn po sniezyce wysokich plaskowyzow. W dodatku powazne usterki rowerow (peknieta felga i opona, zatarte pedaly), ktore zaburzyly nasze plany i kalkulacje. Szosa G217 przedarlismy przez przelecz dobrze ponad 3000 m do doliny rzeki Kas. W gornych partiach wszystko w sniegach. Teraz jestesmy na drodze S315 i dolina rzeki jedziemy na zachod w strone granicy w Korgas (zostalo ok. 300 km). Nie mozemy sie zanadto spieszyc bo wizy kazachskie zaczynaja sie 8 maja.
Jedwabny Szlak
Kilkanascie ostatnich dni obfitowalo w wiele zaskakujacych wydarzen, zmiennych sytuacji, steresow i niespodzianek. Przedzierajac sie wzdluz dawnego Jedwabnego Szlaku na zachod nie sadzilismy ze czeka nas tyle "ciekawych" i ciekawyc zdarzen. Od upalow zwirowo-piasczystej pustyni do stepowych sniezyc na wysokich plaskowyzach i sniegow wysokich gor. Jak to nie pierwszy raz w tym kraju bywalo caly wahlarz skarjnych odczuc. Tu raczej trudno o jakas srednia. Komu sie chce poczytac wiecej to mniej wiecej tak to wygladalo:
Z Hami do Turphan (najwieksza depresja Chin -154 m.) probowalismy sie przedostac droga 312 wiodaca mniej wiecej rownolegle do autostrady G30. Zabralismy prowiantu na ok 3 dni i kilka litrow wody na glowe (brak tam miejscowosci). Za Hami zaczyna sie step przechodzacy w zwirowo - piasczysta pustynie. Po moze 37 km droga nagle konczy sie na autostradzie gdzie rowerami nie wolno wjechach. Obok wiedzie jakas piaszczysta droga ktora probujemy sie przedrzec dalej na zachod. Kilkanascie kilometrow brniemy w piachach co chwila zsiadajac i wsiadajac na rower. Droga jedna sie konczy, inna zaczyna. Wszystkie koncza sie nagle przy jakis zwirowiskach, slupach energetycznych lub prowadza do nikad. Motamy sie w tym pustkowiu (w srodku byla autostrada ale dla nas niedostepna). Przeciez przed nami co najmniej 300 km takich falszywych drog. Upal sie nasilal. Na polnocy widzimy jakies jezioro, ktore przeciez nie istnialo na zadnej mapie. To zwykla fotomorgana. Po ilus tam probach i nadziejach ze moze ta akurat sciezka wyprowadzi nas dalej na zachod przychodzimy po rozum do glowy. Musimy jechac alternatywna droga S305 wiodaca polnocna strona wysokich na ponad 4000 m gor. Tam nie ma ograniczen dla rowerzystow. Z ciezkim sercem wracamy do Hami. Niemal 100 km na daremno. Opuszczamy wiec definitywnie Hami kierujac sie na polnoc na S305. Droga ciagle sie wznosi w strone osniezonych gor. 20 km na N od Hami na pustkowiu nieopodal drogi stala stara, gliniana warownia strzegaca niegdys tego strategicznego traktu. Jedziemy ja zobaczyc. Byly tu 2 wojskowe namioty i kilku pracownikow renowujacych obiekt. Mozemy sie tu zatrzymac na nocleg. Daja nam dobry posilek i wode.
Nastepeny dzien to niemal nieprzerwany podjazd. 60 km ciagle w gore, nie stromo ale w gore. Droga skalistym wawozem przelamuje sie przez skaliste (piaskowce) gory wzdluz bystrej rzeki. W drugiej czesci dnia osiagamy potezny stepowy plaskowyz ograniczony z polnocy i poludnia zasniezonymi gorami o znacznych wyskosciach. Jest coraz zimniej. Krzysiek stwierdza w swoim rowerze peknieta felge (tylnie kolo) Pojawia sie coraz wiecej jurt a miejscowi to glownie Ujgurzy. Choc nie znamy chinskiego to z sluchania mozna wywnioskowac ze mowia innym jezykiem niz mandarynski. W drugiej czesci dnia (to setny dzien naszej wedrowki) zjadmy obiad za 100 Y. Za malym miasteczkiem zatrzymujemy sie na nocleg w gospodarstiwie Ujgurow. Gospodarz zaprasza nas do spania w lozkach w pokoju. Po kilkunastu minutach gdy wymienialismy lancuchy zjawia sie nagle policja i nakazuja nam powrot do "miasteczka". Kontrola i zdjecia dokumentow, gdzies dzwonia. W koncu wskazuja nam miezle miejsce na rozbiecie namiotu obok stacji wyciagu krzeselkowego. Przynosza nam nawet jedzenie. Noc zimna.
Rano odmeldowujemy sie na posterunku policji i ruszamy dalej na zachod. Step tu jeszcze zagospodarowany, czesto rozkopany, jakies gospodarstwa rolen, gliniane chatki, wielu konnych pasterzy z stadami owiec, bydla lub nawet wielbadow. Po ok. 60 km docieramy do miasteczka na stepie gdzie w tanim hoteliku zalatwiamy nocleg. W miejscowej internet cafe odmawiaja nam dostepu do neta. Zaopatrujemy sie w zywnosc.
Tak na marginesie to biwakowanie jest tu dla nas monsturalnym problemem. Miejscowi widocznie nie moga przyjmowac obcych. Jest tez chyba zakaz uzywania neta przez obcych. W hotelach mozna spac ale tylko w tych wyznaczonych. Ciezko nam to wszystko zrozumiec wiec caly czas mamy jakies obawy. Biwakowanie na dziko wchodzi w gre tylko jak nikt nie widzi. Ale jak to zrobic na stepie gdzie widac na dziesiatki kilometrow lub przy polach gdzie ciagle ktos chodzi, pracuje, mieszka. U ludzi rowniez trudno. To wszystko jest dla nas duzym obciazeniem psychicznym. Czujemy sie ciagle obserwowani, sledzeni. Ale coz mozna zrobic, jakos musimy tu przetrwac. Po za tym nocleg w tanim hotelu pozwala na wziecie cieplego prysznicu, upranie rzeczy i spokojniejszego wypoczynku. Jestesmy wiec czasem wrecz skazani na takie noclegi.
Dzien zapowiadal sie pochmurny. Nastepne "miasto" znajdowalo sie ponad 85 km dalej. Na tym odcinku nie bylo nic oprocz drogi i otwartego stepu. Bezmiar przestrzeni, szare, grozne niebo, sporadyczny ruch troche detrymujaco wplywalo na nasze nastroje. Lykamy jednak kolejne kilometry pustki by jak najszybciej przebyc ta biala plame na mapie. Po 3 godzinach stalo sie najgorsze czego mozna sie bylo spodziewac na stepie. Najpierw deszcz. Potem silny boczno-przedni wiatr i sniezyca. Zakutani w niemal wszystkie nasze ubrania walczymy z przeciwnosciami jak tylko idzie. Rece mamy zmarzniete ze nawet zrobienie zdjecia nie za bardzo wchodzi w gre. Sniezna kurpa sypala niemal poziomo a silny wiatr potegowal uczucie zimna. Nasze stopy wkrotce oklejala sie skorupami lodu. Przed nami jeszcze dobre 50 km niczego. Nie ma sie gdzie schronic. Jedyna stara warownia zostala dalego za nami. Jak okiem siegnac tylko pustka. Nagle Krzysiek stwierdza rozwalona juz bardziej felge. Schodzimy z rowerow. Dalej jechac nie mozna bo za chwile strzeli felga razem z detka. Najblizszym miejscem gdzie mozna kupic felge jest oddalone o ponad 400 km Urmuczi. Sytuacja beznadziejna. Ale to co dalej nastapilo jest happy endem jak z cudownej bajki. Widzac co sie dzieje Damian zatrzymuje nadjezdzajacego (o dziowo, samochody jezdza tu nader rzadko) traka. Musimy przedostac sie do jakiegos miasteczka gdzie autobusem musimy dotrzec do Urumczi. Co sie okazuje. Faceci jada (bylo ich 3) do Urumczi. Pakujemy sie jak 2 bryly lodu do cieplej szoferki a rowery laduja na pace. Co za szczescie. Jadac juz dalej trakiem obserwujemy niemal bezludny, smagany wiatrami nawilzatny sniegiem to deszczem teren. Na poludniu nadal wyskie i osniezone gory. Szczyty na ktore zapewne nikt nie wchodzil, doliny ktore bez wartosci dla dzialalnosci ludzkiej nikt nie odwiedzal. Brr. Po drodze zatrzymujemy sie kilka razy w tym 2 razy na posilek. Pozno w nocy dojezdzamy do Changi (to takie przedmiescia Urumczi). Za rada naszych wybawicieli zostajemy w wypasionym hotelu gdzie ceny byly rownie ostraszajace co pogoda na plaskowyzu. Facet jednak zalatwia nam tam nocleg w zupelnie przystepnej cenie (35 zl). Trudno sie dogadac wiec czasem jest wiele niedomowien. Jutro trzeba naprawic rower.
Nastepny dzien i nastepne niedpodzianki. Facet ktory nas przywiozl (dorzucilismy sie do paliwa) przychodzi rano do nas i kaze jechac do sklepu rowerowego. Niespodziewanie po okolo 3 godzinach Krzysiek ma przeplecione kolo z dobra felga a Damian wymienil pedaly, ktore sie zacieraly. Zegnamy sie juz definitywnie z naszym dobroczynca (niestety nie wiemy jak sie nazywal, chinskie imiona sa dla nas nie do wymowienia) i na wlasna reke pragniemy znalezc tanszy jeszcze hotel. Pomoc oferuje mila dziewczyna, ktora pracowala w sklepie rowerowym. Bierze swoj rower, my podozamy za nia mknac przez ruchliwe ulice miasta z ignoraancja wszelkich przepisow. 10 km i nie mozna znalezc konkretnego hotelu. Wkrotce dolacza przyjaciel tej dziewczyny. Koniec koncow znajduja jakis drogi hotel. Krzysiek idzie wybrac do banku pieniadze. Na domiar zlego wciaglo mu karte Visa a urzednik nie chcial jej wydac bez podania numeru karty, ktorego Krzysiek nie potrafil znalezc. W koncu jednak (tez dzieki tej Chince) udalo sie odzyskac karte a my hotel mielismy za darmo. Nie wiemy dlaczego ale dzieczyna powiedziala ze nic nie placimy (mowila nawet dobrze po angielsku). Bylismy im bardzo wdzieczni za tak nieoceniona pomoc. Wkrotece sie zegnamy.
Nareszcie slonce na niebie. Z ugla opuszczamy aglomeracje Urumczi kierujac sie na zachod. Wktrotce tez nienaganna nawierzchnia G312 nagle sie konczy, dalej trwa budowa drogi. Znow w pyle jedziemy budowana droga do miejsca gdzie dalej sie nie dalo. Robotnicy kieruja nas na wlasciwy kierunek jakas boczna droga. Przez Jinghzi przedzieramy sie ciagle w kurzu. Potem lepiej. Przed Manas zacieraja sie "nowe" pedaly w rowerze u Damiana. Zmieniamy je na stare. Troche dalej kolejna opona Shwalbe Maraton w rowerze Damiana peka na bocznym kordzie. Zmienamy ja na zapasowa brazylijska. W Manas kwaterujemy sie w podrzednym hotelu. Przypadkowo spotykamy w miescie Kazacha, ktory dobrze mowil po rosyjsku wiec bez problemu zalatwiamy sklep rowerowy (kupujemy opone) a takze internet (nam odmowili ale Kazach zalogowal sie sowja karta i moglismy wyslac poczte). Caly dzien spedzamy w Manas i dopiero nazajutrz ruszamy dalej.
Dosc monotonna droga S115 docieramy do Dushanzi. Najpierw obok jakichs hut wsrod nieciekawych budowli dojezdzamy do szerokiej drogi a nia do zupelnie innego niz otoczenie miasta Dushanshi. Miasto jest piekne, nowoczesne i czyste. Mlody czlowiek zaprowadza nas do taniego hotelu ale tu nas nie przyjma (obcokrajowcy). Pokazuje tez warsztat gdzie Damian od reki wymienia pedaly. Poprzednie wytrzymaly zaledwie 200 km). Wkrotce tez znajduje nas policja. Znowu na komisariat. Skrupulatna kontrola dokumentow. Dokladnie musimy tlumaczyc w jaki sposob przemierzamy Chiny i gdzie chcemy jeszcze jechac. Autostrada nie mozna wiec musimy znowu przedrzec sie przez gory droga 217. Potem ida nam pokazac hotel w ktorym mozemy spac. W asyscie kilku funkcjonariuszy podchodzimy pod wypasiony hotel gdzie jednak cen nie mozemy zaakceptowac. Gdzies dzownia, daja nam telefon w ktorym po angielsku slyszymy od babki ze jezeli chcemy tanszy hotel to musimy jechac do innego miasta. Coz. Policja nas wypuszcza a my pospiesznie robiac tylko niezbedne zakupy opuszczamy piekne Dushanzi kierujac sie na poludnie. Za miastem od razu zaczyna sie szeroki step z majaczacymi na poludniu wysokimi i bialymi gorami. Moze po 5 km zatrzymujemy sie przy 2 jurtach. Mieszkajacy (czy tez bardziej pracujacy) tu Kazachowie przydzielaja nam jedna jurte w ktorej spedzamy wygodnie noc.
Pogodny ranek zacheca do wysilku. Dziekujac gospodarzom za bezcenna goscinnosc ruszamy w droge. Kazachowie odradzaja nam ten kierujac pokazujac na migi ze droga jakoby jest nieprzejezdna. Nie mamy jednak wyjscia. Musimy sprobowac. Spotykamy tez 3 miejscowych bikerow podazajacych w naszym kierunku (daja nam snikersy). Zostawiamy ich wkrotce z tylu jadac naszym tempem. Potem mijamy jakies "pielgrzymki" glownie mlodzierzy podazajacej pieszo do oddalonego o 25 km "miasteczka". Dziewczyny znowu robia sobie z nami zdjecia. W "miasteczku" nie ma ani jednego sklepu. Znow "mowia" nam aby dalej nie jechac bo droga zablokowana. Nie mozna jednak zrozumiec co blokuje droge. Tylko wymowne krzyzowanie palca i dloni. Jedziemy dalej. Auta jezdza tu bardzo rzadko, jak juz to ciezarowki do pobliskiego kamieniolomu. Windujemy sie wysoko serpentynami. Droga w wielu miejscach zasypana opadajacymi ze stromych zboczy kamieniami. Z dosc wysokiej przeleczy ostry zjazd do nastepnej doliny gdzie zatrzymuje nas szlaban i posterunek policji. Tu jemy drogi posilek a funkcjonariusz zezwala jechac nam dalej twierdzac ze droga OK. Tu tez jeszczer raz spotykamy owych bikerow. Jechali jednak tylko do kamienia z chinskimi znakami a zawracali. My jedziemy dalej na poludnie. Tu ruch w zasadzie nie istnieje. Droga w wielu miejscach mocno uszkodzona. Prowadzi skalnym wawozem po wykutej polce w skalnej scianie. W dole w kanionie rwie jakas rzeka. Musimy sie strsowac jadac pod skalnymi scianami wiszacymi nad naszymi glowami. Na drodze pelno obsunietych fragmentow skal. Ciagle w gor i w gore. Wawoz jest bardzo piekny, wcisniety w niebosiezne gory, ktorych szczyty pokryte sa bialymi czapami. Mija nas kilka dzipow. Jeden kierowca sie zatrzymuje tlumaczac na migi bysmy wracali bo nie przejdziemy. Nie mamy jednak nic do stracenia, dla nas inna droga nie istniala. Chcemy dojechac do owej przeszkody i naocznie sprawdzic czy nie da sie np. przenies rowerow. Pojawia sie coraz wiecej platow sniegu, przez ktore musimy przprowadzac rowery. Doprawdy bardzo piekny i intrygujacy trkt. Juz u schylku dnia nagle wyprzedza nas rozklekotana bagozowka z materialami budowlanymi. Sadzilismy ze remontuja droge. Zatrzymali sie tuz przed nami. Oczywiscie zdjecia z bialymi to juz tu obyczajowy kanon. Twierdzili ze mozna przejechac na druga strone do Czarmy (miejscowosc w sasiedniej dolinie) ale my nie bylismy pewni czy dobrze rozumiemy. Nasza ciekawosc byla tak duza ze postanawiamy zabrac sie z nimi do gory i jak najszybciej zobaczyc gdzie droga sie skonczy. Jedzenia mielismy tylko na jeden posilek. Wrzucamy wiec sprzet na pake i malej szoferce sciskamy sie w 4 osoby. Doslownie po kilku kilometrach stromych serpentyn zaczynaja sie sniegi. Droga na szerokosc 2 kol jest jako tako przejezdna. Potem juz po sniegu do tunelu za ktorym zaczynala sie druga dolina. Widok nas zaskakuje. Tu po prostu panuje zima. Wszystko wkolo tonie w bieli. Buksujac to po lodzie to po sniegu, jadac w snieznym wawozie tracimy wysokosc. Na szczescie im nizej tym sniegu mniej. Dziesiatkami serpentyn tracimy wysokosc uciekajac z krainy sniegu i zimna. Niebawem wysiadamy bo droga sie konczy a bagazowaka skreca na jakas budowe. Od razu zjezdzamy do szerokiej trawiastej doliny gdzie w ostatnich poswiatach zachodu rozbijamy namiot. Uff. Bylismy z drugiej strony a to oznaczalo mozliwosci jazdy dalej na zachod. Bylismy bardzo zmeczeni. 90 km niemal nieustatnnego podjazdu, niesamowite krajobrazy, wrazenia, napecie i niespodziewany transport przez przelecz troche nas wypompowaly zarowno fizycznie jak i psychicznie. Noc spedzamy spokojnie. Jest tu bardzo zimno.
Sloneczny ranek, wspanialy krajobraz w bialo-zielone barwy. Wkolo nas buszowaly pieski ziemne (nie wiemy dokladnie jak zwierzaki sie nazywaja, przypominaly troche swistaki). Zjezdzamy do malutkiej Czarmy, osady skadajacej sie z kilku domow. Wszystko sie budzilo do zycia. W miejscowej knajpce zjadamy drogi posilek i robimy jeszcze drozsze zakupy zywnosci. Drozyzna (ok 100%) w tym zapomnianym zakatku jest zrozumiala przeto jak najszyciej wskakujemy na rowery i zaczynajaca sie tu droga S315 lagodnie zjezdzamy w dol. Szeroka dolina rozdziela dwa potezne pasma gorskie, pokryte sniegami gory siegajace nawet 5000 m. Srodkiem doliny plynie rzeka Kas, toczac swe wody do Ile a ta do wciaz odleglego jeziora Balchasz w Kazachstanie. Jest tu naprawde pieknie. Mozna by rzec ze pierwszy raz w Chinach mozna fascynowac sie w miare nie skazonym krajobrazem. Mija nas tu wiecej konnych niz zmotoryzowanych. W malutkiej wiosce jemy chinska zupke a za wioska w lesie nad rzeka biwakujemy w ladnym miejscu.
Zostalo nam ok. 300 km do granicy wiec nie musimy sie zanadto spieszyc. Postanawiamy byc dluzej na "lonie natury". Po 30 km zatrzymujemy sie obok 2 jurt kazachskich jak sie pozniej okazalo. Rozbijamy namiot nad potokiem (w poblzu ludzie wyzucali smieci). Rodzina zaprasza nas na obiad a pozniej kolacje. Maz kobiety ktora pozwolila nam sie tam rozbic dobrze mowil po rosyjsku. Czesto jezdzil do Kazachstanu a zajmowal sie pszczelarstwem. Posilek jedlismy siedzac na dywanach przy niskim stoliku. Bardzo sympatyczni ludzie. W nocy leje.
Nastepny dzien to tylko 10 km do "miasteczko" Tambla. "Hotel" za 15Y (ok 7 zl) na leb byl okazja nie do pogardzenia. Kwaterujemy sie, robimy zakupy zywnosci i odpoczywamy. Chcemy tu zostac 2 dni.
Rano idac na zakupy zatrzymuje nas miejscowa policja. Znow idziemy na komisariat. Tym razem siedzimy tam 3 godziny. Sprawdzaja nasze dokumenty, fotografuja, dzwonia gdzies. Daja nam telefon gdzie kobieta po angielsku wypytuje o nasza droge, cele itp. Okazuje sie ze nie mozemy spac w byle jakim hoteu tylko w wyznaczonym przez wladze. Po przesuchaniu funkcjonariusze prowadza nas do lepszego hotelu gdzie sa tez drozsze noclegi (30 zl). Opiekuja sie nami. Najwazniejsze ze zaprowadzili nas do cafe internet gdzie mozemy cos napisac. Stad wlasznie piszemy te slowa.
CHINY: Do Xi'an i dalej
Po drugim noclegu w "hotelu fryzjerskim" ruszamy w dalsza droge tym razem przy niesmialo swiecacym sloncu. Za Siquan droga skreca raptownie na N-E w wysokie pasmo gorskie. Znow sie wznosimy coraz wyzej. Teren jednak jest troche dzikszy. Obszar wciaz krasowy. Widzimy kilka duzych otowrow jaskin. Potem przewazaja skaly krystaliczne. Mniej ingerencji czlowieka w srodowisko. Nawet w miare czysta woda w rzece. Wioski z mniejsza iloscia smieci i jakos tak spokojnie. W jednej z wiosek pytamy o rozbicie namiotu. Udaje nam sie go rozbic na malym podworku w pobizu zagrody dla swin. Miejsce bylo bardzo spokojne i dobrze sie spalo.
W Chinach plusem wedrowania jest mozliwosc kupienia zywnosci (slaby wybor ale jest) w wszdeobylskich "sklepach" oraz 'barach" przydroznych. Oczywiscie w takiej UE bary te nie maly by racji bytu m. in. z powodu przepisow sanitarnych i innych glupot. Tu zawsze mozna kupic ryz lub zupe z makaronem w rozny sposob przyprawione. Po za tym jest zawsze duzy termos z goraca woda. Korzystamy przy zalewaniu kawy czy herbaty. Bardzo malo sami gotujemy chyba ze spimy na dziko. Ceny posilkow sa podobne do polskich w tych barach taniej (zupa ok. 2 zl, ryz z dodatkami 4 - 8 zl). Bardzie oplaca sie cos zjejsc w barze niz marnowac kase na gotowanie na benzynie. Nawet spiac w poblizu zabudowan w najgorszym wypadku zawsze dostawalismy wrzatek. Tak bylo i tym razem. Po sniadaniu ruszamy w 25 km podjazdu. Teren ciekawy a na drodze w zasadzie ruch nie istnieje. Po kilku godzinach osiagamy przelecz na wys. 2300 m. Jest bardzo zimno. Ubieramy sie wiec stosownie do dlugiego zjazdu. Znow plus minus te 25 km w dol do drugiej doliny i historia sie powtarza. Po drodze jednak spimy za rzeka (trzeba bylo przejsc po rozlatujacym sie wiszacym moscie). Za duzym glazem rozbijamy namiot i jak zwykle odwiedzaja nas poblismy mieszkancy by zobaczyc bialych dziwakow. Jeden facet (chyba byl troche uposledzony) dlugo z nami "rozmawia". Widzac ze nie bardzo rozumiemy pisze nam "krzaczki" na kartce. Krzysiek pokazuje mu nasza ksiazeczke obrazkowa. To byl blad. Gosc kartka po kartce przeglada i zgaduje co jest na obrazku. Cieszy sie jak dziecko jak to potwierdzamy. Najbardziej nas jednak rozbawil gdy doszdl na strone z sprzetem do nurkowania. Pletwy skojarzyly mu sie z kopaczkami. Chwalil sie ze takim sprzetem pracuje. Gdy widzial wspinacza na skale pokazal na nas myslac ze wspinacz lezy na ziemi a my tez bedziemy lezec w namiocie. Gdy odszedl oddetchlismy z ulga. Odwiedzil nas jeszcze w pozno w nocy z latarka ale udawalismy ze spimy wiec odszedl.
Nastepny ranek i nastepny podjazd. Znow ok. 30 km ostro w gore. Moze pol dnia zajmuje podjazd przez najwyzsza przelecz gor Qin Ling (2700). Na przeleczy platy swiezego sniegu. Wieje lodowaty wiatr. Ubierajac niemal wszystkie ciuchy. Pedzimy w dol do dolin i wawozow osiagajac powoli kotline w ktorej lezy ogromne Xi'an. Ten odcinek drogi mozna zaliczyc do ciekawszych pod wzgledem roznorodnosci krajobrazu. Nie byl tak zdewastowany przez "industrializacje" jak inne czesci tego kraju. Im nizej tym cieplej. Wkrotce znow jedziemy w letnim ubiorze. Gory tez nagle znikaja za nami a my wjezdzamy w charakterystyczny do wielkich aglomeracji obszar zabudowy. Tu w tanim hoteliku spedzamy noc by nie wpakowac sie wieczorem w centrum.
Po kalkulacjach i analizach naszych planow doszlismy wspolnie do wniosku ze nie mamy duzych szans w ramach waznosci wiz dotrzec do granicy z Kazachstanem jadac gorskim terenem na rowerach. Musimy znow skorzystac z publicznej komunikacji. Dodatkowym powod to rozleglosc aglomeracji Xi'an. Cala kotlina jest zajeta przez roznego typu zabudowania, przemysl itp. Wydostac sie stad to tez strata czasu.
Tak wiec przygotwani mentalnie na dalsze wydarzenia osiagamy przed poludniem mury legendarnego Xi'an. To tu zaczynal sie lub konczyl Jedwabny Szlak wiodocy tysiacami kilometrow do Azji Srodkowej i dalekiej Europy. Setki lat zjezdzaly sie tu karawany z roznych stron Azji i nie tylko. Miasto mialo swoje lata swietnosci a istnieje juz tych lat 3000. Mury otaczajace miasto nadal stoja choc ich rola z obronnej zmienila sie w turystyczna. Jest tu kilka szacownych budowli ale to mozna poczytac lub wybrac sie na wycieczke zorganizowana. Spodziewalismy sie spotkac tu bialych ale nic z tego. Prawie miesiac nie widzielismy zadnego. My natomiast niczym amanci filmowi musimy sie co rusz fotografowac z roznymi ludzmi bo to okazja zrobic sobie zdjecie z tak odmiennym i egzotycznym czlowiekiem. Zwlaszcza dziewczyny chca miec pamiatki. Czasem jest to juz meczace.
Probowalismy kupic bilet kolejowy do Hami (to juz prowincja Xinyang). To co dzieje sie na stacji jakos mi trudno opisac (w skrocie jeden wielki harmider w wydaniu chinskim). Wszystko napisane po chinsku. Przypadkowo zaczepia nas facet z slaba znajomoscia angielskiego i widzac nasza nieporadnosc proponuje zalatwienie biletu na autobus. Byl to strzal w "10". Kupujemy bilet na nastepny dzien a popoludnie spedzamy na zwiedzaniu Xi'an. Duzym ciosem byla utrata 2 kluczowych map. Stracilismy je przy kupowaniu biletow. Noc spedzamy niestety znow w hotelu (35 zl).
Nasz przejazd z Xi'an do Hami to temat na dluzsze opowiadanie ale zamkniemy sie tylko w kilku zdaniach.
Tak wiec bojac sie czy nas nie oszukano udajemy sie o wyznaczonej godzinie (12.00) na dworzec skad rzekomo autobus mial odjechac o 16.30. 3 godziny wczesniej istotnie podstawiono maly autobus i bez wiekszych problemow (odkrecilismy tylko pedaly i wyjelismy kola) wstawilismy bagaz do luku. W autobusie siedzielismy 3 godziny (dzialala klima). Przed planowanym odjazdem doszlo do jakis przepychanek bo nie zgadzala sie liczba pasazerow. Jak spozniony ruszyl to w korku stalismy moze pol godziny a potem dojechalismy do wlasciwego dworca gdzie trzeba bylo przesiadz sie do wiekszego autobusu. To sie tez udalo. Po moze 2 godzinnym wyjezdzaniu z centrum na stacji benzynowej okazalo sie ze autobus jest zepsuty i trzeba bylo sie przesiadz znow do innego autobus. Potem juz jechalismy 28 godzin. Oczywiscie jako jedyni biali. Plucie i charkanie w autobusie na podloge to rzecz tak normalna jak oddychanie. Trzeba tylko troche uwazac by nie zostac przypadkowo trafionym. Taka jazda to tez ciekawe przezycie. Co by nie powiedziec o Chinach autostrady maja swietne. Przejechalismy setki kilometrow w tunelach i wysokich wiaduktach. Bylismy pelni podziwu do tego co zrobili. To obecny Jedwabny Szlak. Step jest przeorany w roznych konfiguracjach. Tysiace slupow energetycznych, wiatrakow, masztow i innych budowli przemyslowych szpeca krajobraz. W koncu tez osiagamy wyzynny obszar z polnocy i z poludnia zamnkniety wysokimi gorami (ponad 5000 m i pokrytymi sniegiem). Dalsza droga wiedzie przez bardziej lub mniej rozlegly step. Wiele kilometrow jedziemy wzdluz pozostalosci wielkiego Chinskiego Muru. Mijamy obronne bastiony. Zatrzymujac sie co kilka godzin na przerwy przejezdzamy cala prowincje Gansu i po ponad dobie juz w nocy docieramy do Hami. Wysiadamy po ciemku przy jakiejs stacji benzynowej i tu w ustronnym miejscu za jakimis gratami spimy pod golym niebem.
Do granicy zostalo 1300 km. W Hami znajdujemy tani "hotelik" i tu spedzimy 2 dni na przygotowaniu do dalszej drogi rowerami przez pustynie.
CHINY: Na polnoc od Jangcy
Zostawiamy powoli za soba doline Jangcy z jej metnymi wodami i chaotyczna zabudowa miast. Zostawiamy powoli gdyz droga z doliny piela sie setkami zakretow w kolejny gorski masyw. Blade slonce, blada mgielka i szarawy krajobraz. Jadac kilka godzin w gore ciagle widzimy doline Jangcy. Troche to frustruje ale co zrobic. Najblizszym celem jest Wuxi do ktorego wg naszej mapy ma byc 29 km. Faktycznie jest niemal 100. Mapa, ktora posiadalismy (skala 1:2 000 000) musi byc niezbyt dokladana ale odleglosci mogli podac solidniej. 4 razy przeklamanie bylo na nasza niekorzysc a 1 raz na nasza korzysc. Przklamania te siegaja jednak wiecej jak 100% wiec burzy to czasem nasze kalkulacje i plany. W jednej z wiosek w poblizu chatki dostajemy pozwolenie na rozbicie namiotu, tuz obok kilku grobowcow. Jak Krzysiek tlumaczyl gospodarzowi o co nam chodzi (polozyl sie na trawie) to gosc polozyl sie obok niego. Jak rozbilismy namiot to przychodzi nas ogladac kilkanascie osob z pobliskich chat. Patrza na namiot, jak jemy, jakie mamy rowery. Wszyscy zwyczajowo charkaja i pluja. To akurat jest pikus w porownaniu z "dogadaniem" sie. Denerwuje nas ze jak widza iz nie potrafimy ich zrozumiec to pisza to "krzaczkami" na kartce i daja nam do czytania. Liczby na palcach podaja w inny sposob niz my. Widzac ze ich nie rozumiemy dalej mowia do nas ale glosniej. Co by jednak nie powiedziec sa z reguly bardzo uczynni, goscinni ponad miare. Tak wiec noc uplywa spokojnie choc pozniej padal deszcz.
Ranek mokry. Dalej setkami zakretow, podjazdow, zjazdow docieramy do duzego Wuxi. Tu zatrzymuje nas patrol policji (mowia dobrze po angielsku) w celu sprawdzenia naszych wiz. Z tego miasta wjezdzamy do klejnego wawozu o stromych wapiennych scianach pelnych jaskin a nizej wykutych sztolni, ktorego dnem plynela rzeka. W jednej z takich opuszczonych sztolni zostajemy na noc.
Kolejny dzien i kolejny podjazd. Juz policjanci w Wuxi ostrzegali nas przed poteznym podjazdem. Gdy na rozstaju drog (nazwy miast uczylismy sie z mapy zapamietujac szczegoly poszczegolnych "krzaczkow") zatrzymalismy sie do wytyczynia dalszego kierunku nagle podjezdza facet truckiem i zapraszajacym gestem pokazuje na pusta pake. Jedzie na druga strone przeleczy (gory Daba Shan)zgodnie z naszym kierunkiem. Dlugo nie myslimy. Wkrotce tez siedzimy w szoferce dziekujac opatrznosci za takie zrzadzenie losu. 25 km non stop stromo w gore. Przez goscia zaoszczedzilismy co najmniej pol dnia podjazdu. Na przeleczy Chinczyk prowadzi nas do miejsca gdzie rzekomo znajdowal sie srodek historycznego panstwa chinskiego. Zjezdzamy razem do Zhemping. To juz prowincja Shanxi. Z tego miasta juz na rowerach za rada naszego "zbawiciela" jedziemy inna droga do Pingli. Okazalo sie to dobrym posunieciem. Noc spedzamy w "hoteliku" (13 zl) gdyz nie bylo innej mozliwosci noclegu. Tak wogole to przynajmniej w tej czesci Chin jest bardzo trudno znalezc miejsce na biwak. Wszedzie znajduja sie albo tarasy albo zabudowania. Trzeba wiec biwakowac w poblizu domow a w miastach zostaja tylko "hotele". Na szczescie sa tanie.
Dalsza droga najpierw w gore a potem przez prawie 30 km bardziej lub mniej w dol sprowadza nas do Pingli. Stad na zachod znow przez monotonny teren w szerokiej dolinie. W dodatku sie rozpadalo. W jednej z malych miescowosci rozbijamy namiot przy domu gdzie byly same dziewczyny. Na szczescie w szkole maja angielski wiec jakos sie dogadujemy. Cala noc leje.
Dalej leje. Dziewczyny zapraszaja nas na chinskie sniadanie skladajace sie z ryzu z dodatkami. Bylo to akurat dobre. Ciagle w deszczu osiagamy Ankang. Droga na zachod to ciagle wieksze lub mniejsze miejscowosci. Po 108 km zatrzymujemy sie za Hanyin w malym miasteczku gdzie u fryzjera znajduje sie pokoj goscinny. Doprowadza nas tu dziewczyna, ktora jak sie okazalo byla w miejscowej szkole nauczycielka angielskiego. Co za traf. Pomaga nam wszystko zalatwic. Za 15 zl na leba mamy strzyzenie, golenie, mycie wolsow i nocleg. Siedzac juz przy kolacji nagle do naszego pokoju zapukala policja. Sprawdzaja paszporty i wizy. Kaza nam jechac z nimi na komisariat. Radiowozem wiec dojezdzamy na szczescie nie dalego do budynku policji. Oczywiscie w zaden sposob nie mozemy ich zrozumiec. Z pomoca przychodzi owa "Angielka". Tlumaczy nam ze to rutynowe postepowanie. Po dokladnych ogledzinach naszych dokumetow, otrzymujemy je spowrotem i mozemy spokojnie odejsc i wroci do naszej kolacji.
Robimy tu dzien restu wiec stad pisze te slowa.
UWAGI DOT. EWENTUALNEJ EKSPLORACJI
M.in. celem naszego wyjazdu do Chin jest rozpoznanie terenu pod wzgledem eksploracji jaskiniowej. Kraj ten posiada rozlegle tereny gdzie potencjalnie istniec moga glebokie jaskinie. To co zaobserwowalismy:
Teren: Na polnoc od Jishou az do Pingli szczegolnie zas miedzy Enshi a Wuxi znajduje sie obszar wapiennych gor o duzych deniwelacjach miedzy partiami szczytowymi a dnem rzecznych dolin. Wg naszych szacunkow to roznico grubo ponad 1000 m. Czesto warstwy wapienia uksztaltowane pionowo. W scianach skalnych wiele widocznych otworow. Watpliwe by zbadanych.
Mozliwosci: W dolinach i w wszystkich nadajacych sie do egzystencji miejscach znajduja sie wioski, miasta, tarasy z uprawami lub cmentarze. Doslownie wszedzie. Dopoki gora nie jest tak stroma by po niej isc jest zagospodarowana. Nie ma zadnych siezek czy szlakow w naszym rozumieniu. Czlowiek bardzo ingeruje w srodowisko.
Ludzie: Jak wszedzie na swiecie tacy i tacy. Tu jednak istnieje potezna bariera w komunikacji. Miejscowi moga znac polozenie otowrow ale jak im to wytlumaczyc. Bez tlumacza chinskiego chyba lepiej nie brac sie tu za robote. My od opuszczenia Guilin nie spotkalismy zadnego bialego.
Organizacje: Przypadkowo w Guilin widzielismy budynek instytutu krasu. To jednak kraj gdzie jaskinie wykorzystuje sie glownie do odprowadzania wody, sciekow, smietniki. Kilka razy w kamieniolomach widzielismy jaskinie. Watpliwe by ktos sie tym przejmowal. Biorac sie za organizacje ewentualnej wyprawy najlepiej miec poparcie jakiejs organizacji. Po prostu wyprawa nie pasowala by do krajobrazu.
Jedzenie: W duzych miastach mozna jeszcze cos kupic. W malych dla bialego z Europy a zwlaszcza z Polski jest juz gorzej. Najbardziej dotkliwy jest brak chleba. Trudno kupic konserwy.
Transport: Oczywiscie najlepiej posiadac wlasny srodek lokomocji. Kursuja autobusy, pociagi itd. ale nie wyobrazalne jest transportowanie wiekszej ilosci sprzetu takim transportem.
CHINY: Tiankeng Xiaozhai i inne ciekawostki
Po opuszczeniu Enshi kierujemy sie na polnoc w strone rzeki Jangcy. Do pokonania dosc wysokie pasma gorskie. Pierwszym celem jest jednak dotarcie do Tiankengu Xiaozhai. To monstrualna dziura w ziem o glebokosci ponad 600 m. Droga jednak wiedzie mocno w gore. Kazdy km wydaje sie trwac wieki. Wszedzie dookola potezne, wapienne pasma gorskie. Tu sa wspaniale tereny do eksploracji jaskiniowej. Co pewien czas w scianach skalnych widnieja czarne otwory. Czy zbadane. Watpimy. Po dlugim podjezdzie kapitalny zjazd. Za tunelem (pokonywanie dlugich tunelow zawsze jest dla nas stresem) osiagamy Xinlong. Tu wg opisow jest juz blisko do naszego celu. Dzien jadnak mial sie ko koncowi a z noclegiem bylo krucho. Doslownie w przedostatniej chacie na rubiezach Xinlong zalatwiamy kapitalny nocleg. Spimy w lozku. Rodzina zajmowala sie wyrobem miejscowego bimbru. Napawde wspaniali ludzie.
Po wygodnym noclegu razno ruszamy do pobliskiej wioski Huangjiaping. Po drodze natrafiamy na potezna jezeli chodzi o kubature jaskinie przy samej drodze. Dmian idzie do konca przestronnego korytarza ok 800. Potem korytarze robia sie mniejsze. Szerokosc korytarza wahala sie na ok. 50 - 70 m a wys. ok 20 m. W Huangjiaping w malym "hoteliku" zalatwiamy sobie nocleg (13 zl). Zostawiamy tez bagaz i tylko na rowerach ruszamy niespelna 2 km do owego tiankengu. Slowo tiankeng jest synonimem leja czy tez studni krasowej o poteznych rozmiarach. Obawialismy sie ze bedzie trudno trafic do celu lecz Chinczycy juz zdolali zagospodarowac otoczenie dla potrzeb turytycznych. Nawet trzeba uiscic oplate (25 zl). Rowery zostawiamy przy kasie. Ludzi tu niewiele i wiekszosc podaza tylko na taras polozony jakies 200 m nizej. W dol studni prowadza schody, czasem strome, wyute w skalnej scianie lub po stromym zboczu. Lufa jest niesamowita. Krzysiek naliczyl 2715 schodow. Na dole plynie rzeka. Wyplywa z jednej czelusci nastepnie przplywa dnem studni i wpada do drugiej "bramy" obok. Osiagamy dno. Jest to najlatwiejsza osiagnieta przez nas deniwelacja -630 m ale mozna sie troche zapocic. Z dolu wrazenie jest nie do opisania. Potezne poklady wapienia otaczaja nas ze wszystkich stron. Tiankeng ten powstal przez rozpuszczanie wapienia i w efekcie zapdniecie sie stropu a podziemnej rzece. Trzeka ta plynie kilkanascie km od ponoru powyzej Huangjiaping do wywierzyska w okolicach Jingzhu. Najlepiej zobaczyc zdjecia. To najwiekszy tego typu tiankeng na swiecie. Wyjscie do gory po schodkach pozwala ekscytowac sie kazdym szczegolem zamknietej w skalach prehistorii procesow geologicznych.
Nastepny dzien to bardzoooooo dlugi zjazd do dolin opadajacych do rzeki Jangcy. Ok 40 km trasy o profilu opadajacym wiecej lub mniej w dol. Trasa wiedzie do glebogkiego wawozu a wlasiwie kanionu o niemal pionowych, wapiennych scianach. Jezeli tu sa jaskinie to moga miec znaczne glebokosci. W dole plynie wartko Jimpan River. W miejscowosci Fengjie osiagamy most na rzece Jangcy. To juz prowincja Chongoing. Metna Jangcy po zbudowaniu tamy Trzech Przelomow nie wydaje nam sie ciekawym obietkem do rejsu statkiem. Decydujemy sie wiec jechac dalej na polnoc w strone Xi'an.
(to na razie tyle)
CHINY: nie tylko kras
Honkkong 18 03 2013
Nasz pobyt w Honkkongu ogranicza sie do przejechania kolejka i metrem do granicy chinskiej w Shenzen. Honkkong to platanina autostrad, estakad, potezne wizowce i mnostwo budowli portowych. Po prostu gigantyczne miasto. Nadal ze spakowanymi rowerami bez zbednych ceregieli przekraczamy granice chinska w Shenzhen.
Chiny
18 - 29 03 2013
Shenzhen ze swoimi monstrualnymi wizowcami raczej przpomina Nowy Jork niz Chiny. Jestesmy troche zszokowani rozmachem tego miasta. Shenzhen razem z Kantonem i wieloma satelitami tworza przeogromna aglomeracje miejska wielkosci moze pol Polski. Jedynem rozsadnym dla nas wyjsciem wydostania sie z tego molocha jest skorzystanie z komunikacji publicznej. Sypialnym autobusem po nocnej jezdzie wysiadamy w Guilin w prowincji Guanxi Zhuang. Jest pochumurno i mokro. Po poskladaniu roweru ruszamy w szukac jakiejs informacji turystycznej. Guilin slynie z otaczajacycyh to miasto mogotow. Dosc przypadkowo natrafiamy na jakies biuro turystyczne (jest ich jak sie pozniej okazalo wiele). Za 450 Y (ok 230 zl) na glowe zalatwiamy na 2 dni hotel, splyw rzeka Li do Yangshuo, wycieczke busem, lunch, odjazd i dowoz do hotelu. Tego wieczora troche zwiedzamy miasto i wygodnie spimy z rowerami w pokoju.
Nazajutrz rano podjezdza busik a mloda dziewczyna wladajaca plynnie angielskim zaprasza nas do srodka. Podjezdzamy na przystan gdzie pakujemy sie na statek plynacy 60 km rzeka Li do Yangshuo. Statkow plynie zreszta wiele. Uwazam ze warto dac te pieniadze mimo komercyjnsci tej dzialalnosci. Rzeka wije sie w przerozny sposob miedzy poteznymi mogotami przybierajace przerozne ksztalty. Znakomity przyklad krasu tropikalnego. W scianach czasem widnieja otwory jaskin. Najlepiej spojrzec na zdjecia. Na statku podaja lunch i mamy pierwsze zetkniecie z paleczkami. Innych sztuccow nie podaja. Z Yangshuo busem jedziemy jeszcze nad rzeke Yalong gdzie na bambusowych tratwach rowniez przewozi sie turystow. Wieczorem wracamy bardzo zadowoleni do Guilin do naszego hotelu. Problemem jest tu kupienie pieczywa. Nie znaja chleba w naszym rozumieniu. Maja tylko slodkie wypieki. Jedzenie w sklepach kiepskie jak na nasze gusta.
Nastepny dzien to juz czas na rower. Poniewaz Guilin to wielkie miasto to aby je opuscic kierujemy sie wskazaniami kompasu. Na szczescie udaje sie bez problemow natrafic na droge 381 wiodaca na polnoc. Wkrotce tez poszarpany mogotami horyzont zostaje za nami a my wjezdzamy jak sie wkrotce okazalo w chinska prowincjonalna rzeczywistosc. Trzeba od razu zaznaczyc ze Chinczycy to bardzo pracowity narod. Wszedzie widzi sie ludzi przy pracy. Szczegolnie duzo pracuja kobiety. Mezczyzni czasem graja w karty lub jakies ich gry planszowe. Kazdy niemal splachec ziemi jest zagospodarowany. Mijane wsie i miasteczka sa jednak ohydne. Pogoda nadal pochmurna poteguje to wrazenie. Na wsiach wiele drewnianych budynkow. Poczatkowo myslimy ze to zabytki ale to regula. Chaty moze maja po 200 lat. Wszedzie tarasy uprawne. Najgorsze sa jakies tam cementownie, kamieniolomy. Pelno kurzu albo blota. Smieci wokol. Smrod. Takich Chin nie reklamuja zadne biura podrozy. Tak wiec od fascynacji do przerazenia i od przerazenia do fascynacji jedziemy na polnoc polykajac kolejne kilometry. Po drodze zatrzymujemy sie na jedzenie w jakims brzydkim miasteczku. Makron z jakimis tutejszymi przyprawami. W Europie taki "bar" ominelibysmy poteznym lukiem. Tu jakos przelykamy kolejne porcje z paleczek i wcale nie bylo to zle. Na noclego zatrzymujemy sie w ruinach rozwalonej wiaty i spimy w namiocie.
Teren gorzysty. Podjazd, zjazd, podjazd, zjazd. Wystarczy spojrzec na mape Chin by stwierdzic ze dominuja rozne odcienie czerwieni. Wjezdzamy tez na droge 209, ktora ma nas prowadzic na polnoc. Nazwy miejscowosci na ogol sa po chinsku. Czasem zatrzymujemy sie przed znakiem i uczymy sie szczegolow danego "krzaczka". Sprawdzamy na naszej mapie aby sie upewnic. Po za tym kamienne slupki przydrozne nr drogi maja napisany arabskimi cyframi oraz kolejny km drogi. To dla nas duze ulatwienie. Czasem zatrzykmujemy sie przy sklepach by uzupelnic zapas zywnosci. Czest robi sie zbiegowisko. Tu chyba nie widzieli bialych. Dotykaja nas, chca robic sobie z nami zdjecia. Mowia do nas i nie potrafia zrozumiec ze my ich nie rozumiemy. Co najfajniejsze to niekiedy w takich sytuacjach pisza nam tekst "krzaczkami" na kartce w nadzie ze potrafimy czytac. Dziwne bo anteny satelitarne sa niemal wszedzie a chyba kazyd posiada telefon komorkowy. Przejzdzajac kilka masywow i dolin rzecznych na noc zatrzymujemy sie przy "szklarniach" z jakimis grzybami. Tu rozbijamy namiot. Mamy okazje zobaczyc w jakich warunkach pracjuja i zyja. Jezeli ktos narzeka na Europe nie przyjedzie do Chin. W nocy burza
Pochmurny, nieprzyjemy dzien. Profile tasy lagodnieja. Otaczajacy jednak nas teren jest przygnebiajacy. W mokrej mgle wylaniaja sie koszmarne budowle "fabryk", niedokonczone budynki, rozkopany teren, walajace sie smieci. Chcialo by sie przebudzic z koszmaru ale to rzeczywistosc. Pogoda dostosowuje sie znakomicie do tego otoczenia. Posilki juz jemy w przydroznych knajpkach urozmaicajac coraz bardziej menu. Wychodzi jakie 2 - 5 zl. W Hueitongu zatrzymuje nas policyjny patrol. Od razu robi sie wokol nas duze zbiegowisko ciekawskich. Policja kaze nam wracac do miasta. 3 km podjazdu musimy zjechac spowrotem. Czujemy sie niepwnie bo nie potrafimy sie w zaden sposob dogadac. Jeden z policjantow na kartce po angielsku napisal "What's country are you". Damian udzielil pisemnie stosownej odpowiedzi. Zatrzymujemy sie przy biurze bezpieczenstwa (tak informowal dodatkowy angielski napis). Cos do nas mowia po czym kaza jecha znowu za nimi. Pytamy o droge do Hueiha (tam byl nasz kolejny cel). Caly czas jadac za radiowozem docieramy do granic miasta. Policja wskazuje nam droge i zegna sie z nami. Nie wiemy wogole o co w tym wszystkim chodzilo. Od teraz czujemy sie niepewnie. Mglisty dzien dobiegal konca i w pierwszej napotkanej wsi pytamy o mozliwosc rzobicia namiotu. Gosc wskazal miejsc obok drogi. Gdy juz mamy rozbity namiot nadjezdza "przypadkowy" patrol policji. Od razu skads zlatujua sie ludzie. Wielka sensacja we wsi. Jedno co umial chyba po angielsku to "go". Drugi cywili z radiowozu od razu robi nam zdjecia. Blyskawicznie likwidujemy obozowisko. Zapadaly ciemnosci. Damian jedzie z czolowka na glowie a Krzysiek z tylu z czerwonym pulsujacym swiatlem. Radiowoz na awaryjnych za nami. Jechali za nami moze 15 km do nastepnego miasteczka. Przy kojejnym komisariacie sie zatrzymujemy. Pytamy policje o hotel. To im wystarcza. W odpowiedzi slysze "eleven" i wskazanie reki zgodne z kierunkiem naszej jazdy. Juz bez "opieki" ruszamy w mglista, czarna dal. Wktrotce jednak nasza droge oswietlaja blyskawicze zblizajacej sie burzy. Niebawem tez leje. Teren wkolo w zaden sposob nie nadawal sie na biwak. Zalane pola ryzowe, smieci, fetor. Gdy juz bylismy pelni czarnych mysli przedziwnym zbiegiem okolicznosci ukazuje sie jakis sklepik gdzie mlody Chinczyk wlasnie go zamykal. Bylo tu jednak zadaszenie i beton. Pozwala nam spac przed sklepem. Na szczescie juz nie nepokojeni przez nikogo doczekalismy switu.
Nastepny szary, ddzysty ranek. Wkotce leje. Droga 209 na mapach zaznaczona jako glowna jak do tej pory posiadala nie zla nawierzchnie. Przy okazji warto podkreslic ze kierowcy jezdza tu wolniej a rowerzystow wyprzedzaja z duza rezerwa. Czasem zdarza sie ze droga nie posiada nawierzchni. Dziury, kamienie, bloto. Docieramy do Huihua. Kolejne okropne miasto. Mozna rzec potworne. Znow rozkoane, bez ladu, szare. Tu zjadamy jednak chyba pierwszy dobry "obiad" skladajacy sie glownie z ryzu. Bierzemy tez gotowy ryz ze soba. Szukajac czasem wyjazdu z miasta kierujemy sie ciagle na N. Wkrotce tez wjezdzamy w typowy teren gorski. Nasza 209 nagle skreca. Nie jestesmy jednak pewni czy podazamy wlasciwa droga. Bo nie bylo wogole nawierzchni. Taki szlak off-roadowy. Auta malo. Jednak po moze 8 km meczarni nawierzachnia sie poprawia z slupek z napisem "209" utwierdza na w pewnosci. Jedziemy ladna dolina, tylko nieliczne stare wioski. Ruch calkowicie zamarl. Raz na godzine cos nas mija. Wieczorem zatrzymujemy sie w domu "na rzece". Spimy w pomieszczeniu gospodarczym poczestowani przez Chinczykow ryzem i przyprawami. Naresze moglismy odespac spokojnie poprzednie trudy.
Rano zegnamy sie z sympatynym chinskim malzenstwem obserwujac jeszcze jak gospodarz na bambusowym dragu niosl 2 duze wiadra wody z studni oddalonej o jakies 200 m. Nada pusta droga smigamy w strone Jishou. Niebawem tez zaczyna lac. Znow te brzydkie miasta i dziurawa droga. Jak oni to wszystko buduja. Widzimy jak kobiety boso na bambusowych dragach nosza po 2 wiadra zaprawy murarskiej Nie wiem czy dali bysmy rady cos takiego unies. Kobiety muruja, pracuja na budowach, opiekuja sie dziecmi. Jedyna analogia jaka sie nasuwa to praca mrowek. Prymitywne metody pracy, bambusowe rusztowania, obrabianie pol za pomoca wolow. Z drugiej strony wspaniale autostrady, niesamowite budowle. My jednak jestesmy przybici ta atmosfera w przenosni i dolownie. Na noc zatrzymujemy sie w hotelu (30 zl) bo juz nie bylo innego wyjscia. Troche przychodzimy do siebie.
Czy w Chinach swieci slonce? W mrzawce pokonujemy kolejne kilometry na polnoc. W drugiej czesci dnia sie rozjasnia. Fatalna droga. Mamy problemy z wybraniem pieniedzy bo nie ma banku a jak byl to nie akceptowal karty. Udaje sie ta sztuak w Baoing. Kilkanasie km za miastem spimy w domu w lozku. Chinczycy zaprosili nas na kolacje. Cieply prysznic znakomicie nas nastawil do Chin.
Naresze slonce. Kolejny dzien przemierzamy wapienne gory prowinji Hunan. Niektore masywy moga miec z 1000 m miazszosci. Watpimy by tknela je stopa grotolaza. Czasem jakies jaskinie czernieja w bialych scianach. Od Jishou do Baoing teren jest typowo krasow. Jest tuz jednak duzo kamieniolomow i cementowni. A rzeki zanieczyszone. Droga tez przebija sie przez kilka tuneli co czasem dla nas jest stresem. W jednym z miasteczke Krzysiek wywraca sie na sliskiej jezdni ale bez wiekszych kosekwencji. Ciekawy zdarzeniem bylo tez zatzymanie nas przez 2 dziewczyny ktore wysiadly ze swojego pojazdu by zrobic sobie z nami zdjecie. Na koniec dnia zaliczamy solidny podjazd. Na przeleczy na jedny z starych tarasow rozbijamy namiot i spedzamy spokojna noc.
Kontynujac dalsza jazde to w gore to dol zblizamy sie do Enshi. Tereny nadal z przewaga wapienia. Tego tez dnia bardzo niebezpieczne zdarzenie. Stalismy obaj na poboczu drogi gdy nagle samochod przejach tak blisko ze urwal Krzyskowi sakwe. Facet zatrzymal sie zaraz przyszedl upewnic sie co sie stalo. Na szczescie obeszlo sie tylko na strachu. Gosc skladal rece jak do modlitwy i sie klanial. Byl przerazony nie bardziej niz my. Dalo nam to jednak sporo do myslenia. Kilka cm wiecej i wolimy nie myslec. Na noc znow znajdujemy miejsce w lozysku wyschnietego strumienia przez nikogo niewidocznie.
Pogda troche lepsza. Docieramy do Enshi. Stad piszemy te slowa.
NOWA ZELANDIA: Wyspa Polodniowa - przez gory Poludniowej Wyspy
Kilka dni pobytu u Neala, troche odpoczynku i urozmaicenia dobrze wplywa na nasze nastroje. W sloneczny, niedzielny ranek razno ruszamy w dalsza droge. Za rada Neala kierujemy sie rzadko uczeszczana droga do Nelson Lake National Park. Mamy tydzien na dojechanie do Christchurch wiec nie musimy sie zanadto spieszyc. Pierwszy biwak wypada w iglastym lesie nieopodal strumienia gdzie mozna sie bylo fajnie wykapac. Pewnym minusem jest fakt, ze w NZ jest wiele miejsc gdzie lata miliony malych muszek, ktore daja nie gorzej w kosc niz nasze komary.
Ranek wita nas znow sloncem. Jak zwykle po codziennych, powtarzajacych sie czynnosciach (zwijanie obozowiska, mycie, sniadanie, kawa, pobierzny przeglad rowrow) ruszamy sloneczna dolina na poludnie. Pogoda doslownie nas rozpiescza. Swieci slonce ale nie ma skwaru, lekki zefirek muska nam twarze, niebo lazurowe. Moze w 3 godziny osiagamy miejscowosc St Arnaud i jezioro Rotoiti. Wspanialy polodowcowy krajobraz. Jest tu zaledwie kilka ludzi. Spedzamy kilka godzin nad jeziorem kapiac sie i odpoczywajac. Przed nami bowiem wyzwanie w postaci gorskiego szlaku Rainbow Road. Jest to glownie szutrowa droga wiodaca 112 km dolina rzeki Wairau, nastepnie pokonujaca dzial wod na przeleczy Island Saddle (1347) a potem opadajaca do doliny rzeki Clarence. Na koniec przez Jack Pass opada do miejscowosci Hanmer Springs. Wszystko w otoczeniu dwutysiecznych szczytow (najwyzszy Una Peak - 2301). Tresc broszury w informacji turystycznej nakazywala z powaga podejsc do sprawy niczym przed wyprawa na Everest (zadnych miejscowosci, brak zasiegu w lacznosci, trudny teren, mozliwosc odciecia przy przyborze wod w rzekach etc.). Zaopatrzenie w ostanim sklepie na 2 dni w zywnosc pierwsza noc spedzamy nieopodal pastwiska dla owiec u wylotu doliny Wairau.
Ranek tym razem byl mglisty a nawet mokry. Wszystko jednak po moze 2 godzinach wraca do normy. Mgly opadaja przysparzajac tylko kolorytu budzacego sie dnia. Szlak przypomina nam amerykanski Great Divide. Przejezdzamy kolejne strumienie w brud, pokonujemy ostre podjazdy prowadzac czasem rowery. Nawierzchania szutrowa, czasem kamienista, czasem drobny zwir. Najgorsze sa poprzeczne rowki, ktore strasznie utrudniaja jazde. W dole rwaca Wairau. Podazamy na poludnie szeroka dolina otoczona to strzelistymi szczytami, to piarzystymi zboczami lub po skalistych platformach. Wiele roznych mostkow i przepraw przez boczne strumienie. Szlak jest niesamowicie atrakcyjny. Troche krajobraz szpeci linia wysokiego napiecia dzieki ktorej ta droga powstala ale i tak jest fajnie. Sporadycznie przejdzie jakis jeep lub cross (droga dostepna jest tylko 4 miesiace w roku, poniewaz szlak przebiega przez teren prywatny offroadowcy musza zaplacic za przejazd 25 $ a rowerzysci 2 $, wszyscy musza sie wpisac do specjalnego zeszytu podajac przyblizonu czas przejazdu). To jak dotad najpiekniejszy szlak jaki przemierzamy na Nowej Zelandii. Pod koniec dnia wznosimy sie dosc stromo na Island Saddle. Krajobraz staje sie dosc surowy, wiatr wznosi tumany kurzu wiec my i nasze rowery sa ze tak powiem troche przykurzone. Z przeleczy (1347) droga opada poczatkowo dosc mocno w dol. To dolina Clarence. Tylko trawy, brak drzew. Przwaza kolor brazu, zolci i tylko wiszacy nad tym wszystkim lazur nieba wspaniale przydaje kontrastu tej cudownej krainie. Na biwak dojezdzamy do malowniczego jeziora Tennyson (1200). Tu spotykamy biwakujace strarsze malzenstwo. Samo jezioro jest przepieknie polozone u zbiegu dwuch poteznych dolin. Jest tuz wspaniale miejsce biwakowe.
W nocy przymrozek, Rano jezioro paruje a wschodzace slonce szybko roztapia biala powloke szronu pokrywajacego wszystko wkolo lacznie z naszym namiotem. Jak tylko robi sie cieplej ruszamy w droge. Po przejechaniu zaledwie 200 m Damian lapie gume. Szybko jednak ruszamy dalej po wymianie detki. Wiecej zjezdzamy jak podjezdzamy. Przez doline przetaczaja sie masy powietrza czasem utrudniajac jazde. Na wielkim zakolu doliny szlak odbija w gore na przelecz Jack. Wjazd do gory nie przysporzyl trudnosci. Natomiast bardzo ciekawy okazal sie zjazd. Hanmer Springs lezy bowiem w glebokiej dolinie. Musimy na krotkim odcinku wytracic szybkosc co sprawia ze niektore odcinki zjazdu z tak obciazonymi rowerami sa mocne. Krzyskowi peka sprezynka w hamulcu tarczowym ale moze zjezdzac. W kazdym razie opinia jedna: dobrze ze nie musimy tu podjezdzac. W koncu osiagamy asfalt i meldujemy sie w Hanmer Springs. To wspaniala oaza zieleni, wspanialy klimat nie tylko w sensie meteorologicznym. Z jedzeniem bylismy na styk wiec teraz mozemy uzupelnic braki. Na noc zatrzymujemy sie na poludnie od tego miasteczka na konskiej farmie. Margarete i Ewa (mloda Czeszka, ktora u niej pracowala) podejmuja nas kolacja. Wazniejsze jest jednak to ze mozemy wziac cieply prysznic, wyprac skurzone ubrania i umyc dobrze nasze rowery.
Teraz spokojnie zmierzamy w strone Christchurch skad wkrotce mamy przelot na nastepny kontynent.
Zdjecia na blogu moze choc troche oddaja to co bylo w gorach:
http://hilustour.blogspot.de/p/blog-page_16.html
NOWA ZELANDIA: Wyspa Polodniowa - tereny krasowe
Do Picton na Poludniowej Wyspie docieramy juz po ciemku. Zegloga duzego promu ciasnymi kanalami miedzy gorzystymi I skalistymi wypsami jest ciekawa. Doprawdy zadziwiajace jest jak James Cook ponad 200 lat temu na zaglowym szkunerze mogl manewrowac miedzy tymi wyspami. Jeszcze bardziej zadziwiajace jest jak pierwotni mieszkancy tych wysp – Maorysi docierali tu na swoich lupinach. Nowa Zelandia to pd – zach wierzcholek trojkata Polinezji (Hawaje – pn, Wyspa Wielkanocna pd – wsch.). Tysiace wysp rozrzuconych na bezmiarze najwiekszego z oceanow moze jedynie kojarzyc sie z gwiazdami naszej galaktyki. Jednak Polinezyjczycy dotarli tu na dlugo przed europejskimi odkrywcami. Zaiste trudno to zrozumiec jak poradzili sobie z poteznymi pradami, huraganami, niepogoda. Jednak przetrwali.
Ludzi na promie bylo nie wiele. W malej grupce osob opuszczamy poklad udajac sie na terminal. Ludzie szybko sie gdzies rozpierzchli a my wkrotce jestesmy sami. Tym razem nikt nas nie kontroluje (po wyladowaniu w Aucland sprawdzali nam podeszwy butow, zdzierali pyl z opon a namiot wzieli do ekspertyzy biologicznej). Nieopodal tutejszej mariny natrafiamy na fajny park I bez wiekszych ceregieli rozpijamy namiot. Zreszta nieopodal nas spal zakumuflowany jakis pener. Bylo nam wiec razniej.
Gdy tylko robi sie jasno robimy sobie sniadanie I wskakujemy na rowery. Opuszczamy Picton od razu windujac sie w gore. W dole zatoka Charlotte poszarpana kilkoma malowinczymi polwyspami. Wystepuja tu zjawiska odplywow I przyplywow, wiec czasem zatoki sa bez wody. Wkrotce tez zaczyna sie prawdziwa gorska jazda. 100 km zajmuje nam niemal caly dzien. Poznym popoludniem przepieknym zjazdem osiagamy niemal poziom morza w okolicach Nelson. Bez trudu tafiamy do Neala Taylora. Neal to bardzo ciekawa postac. Spotkalismy sie przed 4 laty na granicy amerykansko-kanadyjskiej I przez ponad 2 dni razem przemierzalismy gory Montany na szlaku Great Divide. Kim jest a kim nie jest trudno dociekac. Na pewno jest czlowiekiem morza. Oplynal swoim jachtem swiat dookola, jest sruferem, pletwonurkiem, kajakarzem gorskim I morskim. Dodatkowo jezdzi na rowerze przewaznie gorskim. Posiada 6 roznych kajakow (od gorskiego do roznych morskich), 5 rowerow (roznych), 3 samochody (busy) do przewozu tych klamotow. Mieszka w domku pod wzgorzem w fajnej dolinie. Dziennie trenuje (30 km kajakiem po morzu). Startuje w roznych zawodach miedzy in. coast to coast (od wybrzeza do wybrzeza). Spedzamy tu 3 dni.
W pierwszy dzien poznajemy okolice Nelson. Drugi dzien przeznaczamy na jaskinie choc tak naprawde do zadnej nie wchodzimy. W miejscowym klubie akurat grotolazi mieli manewry ratownictwa I za bardzo nie mial kto z name pojsc. Tak wiec sami (z Nealem) udajemy sie do kilku ciekawych miejsc charatkerystycznych dla tutejszego karsu. Jest to m. in. Takaka w parku narodowym Kuhurangi. Ciekawym miejscem jest wywierzysko Rivaka. Jaskinia jest dostepna przez nurkowanie. Woda jest zimna (no moze o 2 sotpnie cieplejsza niz w Tatrach). Damian probuje sprawdzic podwodny otowr ale jest zbyt gleboko by pchac sie tam na bezdechu. Potem udajemy sie wysoko (najpierw asfalt potem droga szutrowa) do systemu Harwoods Hole – Starlight Cave. Ta pierwsza to 180 metrowa studnia. Caly system ma 353 m deniwelacji. Teren porasta ciekawy las a droga przeksztalca sie w wawoz wypadajacy mniej wiecej w 1/3 studni (od dolu). Bez szpeju jednak nie ma szans dostac sie na dno. Wprawdzie mielismy od Neala kilkanascie metrow zeglarskiej liny ale nie starczylo to nawet na zjescie na wybitna polke ponizej (Damian mial nadzieje ze uda sie jakos klasycznie zjesc na dol, porobowal nawet to zrobic). W kazdym razie jest to bardzo ciekawe miejsce. Caly teren jest poryty tysiacami zlobkow krasowych. Wychodzimy jeszcze na przelecz powyzej gdzie widac gleboko wcieta doline z strumieniem odwadniajacym system Harwoods – Starlight Cave. Sprawdzamy jeszcze kilka malych otworow po drodze ale sie koncza. Jest tez duza ilosc lejow krasowych.
Jazda z Nealem autem po tej gorskiej szutrowej drodze to cos z off-roadu i rajdow samochodowych. Czasem musimy sie trzymac. Widac ze Neal nie tylko sporty wodne lubi.
Jeden dzien restu, robienia porzadkow, wymiany opon I przygotowania do dalszej drogi.
(Sorry za brak polskich znakow w naszych tekstach ale korzystamy z angielskich klawiatur). Zdjecia dostepne na razie na blogu:
http://hilustour.blogspot.de/p/blog-page_16.html
NOWA ZELANDIA: Wyspa Polnocna
W sumie 3 stracone noce powoduja ze po poskladaniu rowerow kladziemy sie na lotnisku w Aucland na karimatach I w spiworach. Od razu zasypiamy nie baczac na krecacych sie tu I owdzie pasazerow. Jak tylko robi sie jasno wyruszamy na poludnie. Do pokonania dystans 650 km przez wieksza czesc wyspy do Wellington. Posiadalismy atlas rowerowy po Nowej Zelandii I staralismy sie jechac trasami dla rowerow. “Sciezki” te jednak prowadza glownie poboczami czesto ruchliwych drog. Jest to dosc uciazliwa sytuacja. Ponadto w Nowej Zelandii jest wymog posiadania kasku przez rowerzystow. Poniewaz nie widzielismy tu ani jednego policjanta sadzilismy, ze da sie to jakos ominac. Nie udalo sie. Wkrotce zatrzymuje nas patrol. Policjant byl bardzo mily. Rowery zamyka na komisariacie, zabiera nas do radiowozu I jedzie ok. 30 km do najblizszego sklepu rowerowego gdzie juz za swoje pieniadze musimy kupic te nieszczesne kaski. Wkrotce potem oddaja nam rowery I juz mozemy legalnie jechac dalej. Pierwszy nocleg w Narganawhaya planowalismy spedzic w parku lecz 2 starszych gosci odradza nam ten pomysl. Jedziemy za jednym z nich gdzie w jego ogrodzie rozbijamy namiot mogac jednoczesnie korzystac z kuchni I prysznicu. Noel (tak mial na imie nasz gospodarz) okazal sie bardzo ciekawym czlowiekiem. Pochodzil z Londynu. W mlodosci obejechal na rowerze Francje a pozniej samochodem przybyl trase z Dalekiego Wschodu do Londynu wracajac na NZ statkiem.
Nastepnego ranka Krzysiek gra w tenisa z jego synem Andrew, ktory juz byl kiedys w Krakowie. Dalsza nasza droga wiedzie na poludnie wyspy. Krajobraz wiejski. Na poczatku wiele farm. Potem jednak przwazaja pastwiska szczelnie ogrodzone drutem kolczastym od szosy. Jedziemy dlugimi dolinami. Boczne dolinki maja character krasowy. Gdzie niegdzie obserwujemy wychodnie wapiennych skal. Po przybyciue 111 km zatrzymujemy sie na jednej z farm I biwakujemy pod rozlozystym drzewem. Dalsza droga jest bardzo malownicza. Wije sie dolina wsrod wzgorz by nie powiedziec gor. Moze sa one niewielkie ale dosc strome. Lasow nie ma tu wiele za to kempy drzew sa bardzo piekne. Wiele starych drzew. Zaczynaja sie ostre podjazdy ale I podobne zjazdy. Znow 109 km za nami. Tym razem spimy na dziko w wymarzonym miejscu ze wszystkich stron oslonietym drzewami.
Dzien zaczynamy od sprawdzenia rowerow. Okazuje sie ze jedna z opon jest zniszczona na bocznym kordzie. Dodatkowo Damian ma peknieta szpryche. Wymieniamy wiec opone (na szczescie mielismy jeszcze zapas z Brazylii) i w trase. Dalsza droga prowadzi to w gore to w dol. Jest co robic. Tak wiec z trudem bo z trudem ale wyrabiamy sie w 100 km na dzien. Tak tez mija kolejny dzien, ktory konczymy fantastycznym zjazdem w strone wybrzeza pod miejscowosc Wanagui nad morzem Tasmana. Na noc zatrzymujemy sie w uroczym miejscu nad rzeka gdzie biwakujemy.
Ranek byl pochmurny ale podobno nie padalo juz 3 miesiace. Wkrotce potem wychodzi slonce. Szybko osiagamy Wanagui. Tu w sklepie rowerowym Damian wymienia szpryche I centruje kolo. Dalsza droga waskim pasem rownin miedzy morzem a gorami. Moze 60 km mamy bardzo korzystyny wiatr I nawet pod gory jakos szybko sie wznosimy. Potem jest nieco gorzej bo kierunek jazdy sie zmienia ale tez wiatr oslabl. Tego dnia osiagamy miasteczko Levin. Znow przekroczone 100 km. Biwakujemy w poblizu farmy z konmi.
Ostatni etap na Wyspie Polnocnej zakladal pokonanie ostatnich 100 km do promu w Wellington. Droga czesciowo wiedzie brzegiem morza Tasmana. Przed stolica ruch sie wzmaga. Znow jakos pakujemy sie na droge szybkiego ruchu by w chwile potem miec radiowoz na karku. Odprowadza nas na boczna droge a policjant udziela grzecznie rad jak dojechac droga alternatywna. Tutejsza policja chyba nie ma nic do roboty. Tuz przed Wellington dosc kuriozalnie lapiemy w tym samym momencie 2 gumy w przednich kolach. Na styk dojezdzamy do promu. Godzine pozniej tniemy niebieskie wody Ciesniny Cooka zostawiajac za rufa Polnocna Wyspe. Przed name juz ukazywaly sie poszarpane I gorzyste brzegi Polodniowej Wyspy.
AUSTRALIA: krotki epizod
Przeskoczylismy Pacyfik. 13 godzin spokojnego lotu z Santiago I jestesmy w Australii. Musimy niestety odebrac nasze rowery i ponownie je nadac nazajutrz. Zostawiamy je w przechowalni i jedziemy pociagiem z lotniska do centrum Sydney gdzie docieramy juz po zmroku. Mimo wszystko city bardzo ladnie sie prezentuje. Jest cieplo. Przechadzamy sie nadmorskim bulwarem w strone slynnego mostu a potem opery. Ceny jednak sa wszedzie wrecz porazajace. Jezeli w glebi Australii ceny sa nawet o plowe nizsze to Australia jest chyba najdrozszym krajem swiata. Niemal cala noc spacerujemy po ciekawych uliczkach choc w Australii “stare” oznaczac moze poczatek XX wieku. Rzeski wiatr od oceanu nie pozwala nam zasnac na jednej z lawek przy operze. Gdy wschodzace slonce oswietla miasto mozemy jeszcze raz z inne nieco perspektywy obejrzec budzace sie do zycia Sydney. Po powrocie na lotnisko ponownie nadajemy nasze troche pokiereszowane paczki z rowerami. Dalej juz tylko przelot nad morzem Tasmana I ladujemy w krainie kiwi.
CHILE: Andy - w Cordiliera Central
W zwiazku z zamknieta droga do Chile zostal nam jedynie przelot samolotem na druga strone Andow. Zabukowalismy najtanszy mozliwy bilet i nie bylo odwrotu. Prowincja Mendoza zmobilozwala wojsko i chyba caly sprzet by tej waznej drodze przywrocic droznosc. Nadchodzily wiec sprzeczne informacje. Przelot nad Andami (tuz obok Aconcagua) trwal zaledwie 30 minut. Ale i tak musielismy znow poskladac rowery, przejsc wszystki procedury itp. W kazdym razie w Santiago bylismy po poludniu.
Chile od razu robi na nas pozytywne wrazenie a Santiago w szczegolnosci. Na samym poczatku dobre ciacha (palce lizac) czego w calej Ameryce od Kanady po Argentyne jak dotad nie uswiadczylismy. Lepszy wybor jedzenia, zjadalny chleb, wieksza kultury jazdy kierowcow. Poniewaz zblizal sie wieczor szukamy noclegu juz w stolicy. Dosc przypadkowo ladujemy na daromowy nocleg przy Sanktuarium sw. Hurtado. Spimy w sali ze scena. Dajemy wiec wystepy artystyczne dla pustej widowni. Przeciez najwazniejsze ze aktorzy sa zadowoleni.
Nastepny dzien to zakupy zywnosci. Poruszamy sie glowna awenida Santiago. Miasto jest bardzo piekne. Szeroka ulica a w srodku skwer ze sciezka rowerowa, ktora wydostajemy sie az na wschodznie rubierze miasta. Tak wiec w zwiazdku ze nieoczekiwanym przebiegiem zdarzen ustalamy nowy plan dzialania. Pojedziemy w Andy, w Cordilera Central na wschod od Santiago. Wyprzedzajac tok wydarzen:
udalo nam sie wejsc na Cerro La Parva (4048), Falsa Parva (3888) oraz Cerro Manchon (3740). Jak na Andy wysokoci moze niezbyt imponujace ale adekwatne do posiadanego ekwipunku (rowerowego), zasobow oraz kondycji (miesnie przywykle do innego rodzaju wysilku). Cerro Plumo (5424) tzw. `latwy¨ pieciotysiecznik byl w tym przypadku poza naszym zasiegiem choc podjelismy probe wejscia.
Ale po kolei..
Santiago lezy na wysokoci 800 - 900 m. Jadac na wschod niemal ciagle sie wznosimy. Z poteznej doliny droga wznosic sie dziesiatkami zakretow (curvy) w gore. W ten dzien udalo nam sie dojechac do 15 curvy (zakrety sa oznaczone cyframi) i w pieknym miejscu na malej przeleczy z dala od szosy biwakujemy. Dalsza droga tylko w gore. Przy wejsciu do Parku Yerba Loca kupujemy mape okolicy. Pniemy sie w strone wysokich gor. Droga dociera do narciarskich osrodkow Valle Newado, El Colorado i La Parva. Dalej juz sa nie przebyte Andy ze snieznymi czapami i lodowcami. Po drodze spotykamy wielu bikerow ale jadacych na lekko. Rowery planujemy zostawic w La Parvie i dalej ruszyc pieszo w gory. Byla wlasnie niedziela i La Parva (2800) wydawala sie byc wymarla. Hotele i pensjonaty na glucho zamkniete. Po za tym niebo zasnute bylo chmurami co potegowalo to wrazenie. Juz wyobrazlismy sobie jak to bedziemy rowery na kilka dni maskowac pod kamieniami gdy w jednym z ostatnich budynkow La Parvy natrafiamy na otwrty dom i czlowieka. Okazal sie nim Jorge. Poznalismy tez jego zone. Pytamy o mozliwosc zostawienia rowerow i rozbicia namiotu w poblizu. Tak to sie zaczelo. Dostalismy swoj pokoj z lazienka (dom posiadal apartamenty do wynajecia zima, teraz Jorge troche go remnotowal). Ugoszczeni jak jak starzy znajomi przygotowujemy sie do wyjscia w gory. To bylo ciekawe przedsiewziecie. Jako ze posiadalismy tylko male plecaczki (gora 10 l) musielismy do nich przytroczyc torby rowerowe by w nich zmiecic kalimat, namiot, kuchenke, garki, jedzenie na 3 - 4 dni oraz caly ubior. Posiadalismy tylko polboty.
Nazajutrz wczesnie wyruszamy w nieznane nam gory ustalac z Jorge termin powrotu na srode, najpozniej czwartek. Wychodzimy ponad tereny narciarskie z cala ich infrastruktura. Od Lago Pequenes wiedzie nikla sciezka do doliny Rio Cepo. Gory staja sie potezne, mienia sie orgia barw. Doline zamyka wlasnie potezny z tej perspektywy Cerro Plumo (5424). Gora ta znana jest tez z tego ze na wysokoci 5100 m znaleziono w 1954 r zmumifikowane cialo inkaskiego chlopca z przed ponad 500 lat (tzw. Pirca del Inca). Piekna jak dotad pogoda zaczyna sie psuc. Gdzies w 4 godziny docieramy do tzw. Piedra Numerada. To skala w srodku doliny gdzie miejscowi pasterze licza bydlo spedzane na zime z gor. Tym razem nie ma nikogo. Jestesmy tu zupelnie sami. Robimy sobie tu cieply posilek. Wieje i pruszy snieg.
Dalej poruszmy sie w gore wydawac by sie moglo wymarlej doliny. Wchodzimy w strefe chmur. Zdobywamy jednakwysokosc starajac sie isc wolno, wolniej niz mozemy by lepiej sie aklimatyzowac. Po minieciu wielkiego wodospadu docieramy pod strome sciany Cerro Verde. Wydeptana przez ludzi i muly sciezka czasem zanika czasem jest wyrazna. Pod koniec dnia osiagamy maly drewniany schron Federacion (gora na 4 osoby) lezacego na wysokosci 4100 m. Jest pusty. W pobluzu jednak nie ma wody. Strumien byl wyschniety i jedynie wode mozna bylo uzyskac z platow sniegu lezacych opodal. Znajdujemy tu tez polamane raki samoroby. Brak wody dopinguje nas do podjecia dalszej wedrowki w gore. Zabieramy szczatki rakow ze soba i podchodzimy jeszcze stromo do gory do miejsca zwanego La Hoya (4300 m. n.p.m.). Jest to wyplaszenie zamkniete dwoma bocznymi morenami tuz pod jezorem lodowca Iver. Z lodowca wyplywa potok. Jest tu zrobionych kilka kamiennych murkow w celu ochorny przed wiatrem. Tu tez ne ma nikogo. Tymczasem wiatr sie wzmagal. Jego lodowate podmuchy utrudnialy nam rozbicie namiotu. Od razu tez wskakujemy w wszystkie posiadane ciuchy. Nastepnym wyzwaniem bylo zagotowanie wody na naszej benzynowej kuchence. Zajmuje nam to godzine. Ostry wiatr co chwile gasil palnik a my jak 2 sople lodu okrywamy go karimata ze wszystkich stron. Osiagamy sukces i mozemy wreszcie od srodka rozgrzac organizm. Wieczorem pruszy snieg zamienajac sie w twarda "krupe". Noc jest mrozna i wietrzna. W dodatku w dopada nas "puna". Tak sie tu zwie choroba wysokogorska (widocznie rezerwy czerwonych krwinek zostaly wyczerpane a organizm upominal sie o wiecej tlenu). Bola nas glowy, nie mozna spac. Jakos przetrzymujemy do rana.
Poranek jest przepiekny. Baial gora calym swym majestatem zapraszala do siebie. Promienie slonca muskaly juz lody u gory. Niebo bylo lazurowe. Wiatr zupelnie ustal. My jednak czujemy sie fatalnie. Zgodnie z prawidlami aklimatyzacji schodzimy nizej. Do Federacion na 4100. Tu jednak kielich goryczy zostaje przelany przez zwykla zapalniczke. Odmowila zupelnie posluszenstwa przy probie zapalenia palnika. Bez cieplej strawy i picia trudno mierzyc sie z tak zimna gora. Zbyt duzo improwizacji jak na tak odludny teren i dosc wysoka gore. Zjadamy wiec troche konfleks z lodowata woda. i schodzimy cala doline w dol do Piedra Numerada (3315). Po drodze dolaczyl do nas jakis "wierny" pies i nie odstepowal nas doslownie o krok. W doline spotykamy idacego do gory samotnego Hiszpana a przy Piedra Numerata pare Kanadyjczykow. To byl cudowny zbieg okolicznosci bo pozyczyli nam zapalniczki i moglismy cos cieplego zjejsc. Piedra Numerada to miejsce gdzie jest potok i skala stanowiaca ochrone przed wiatrem. Po za tym Kanadyjczyc zostawali tu do dnia nastepnego a to rownalo sie z dostepem do ognia. Tak wiec biwakujemy tu raczac sie kolenymi kubkami cieplej herbaty. Noc jest mrozna ale bezwietrzna. Ze spaniem tez problemu.
Pogoda nadal wspaniala. Zegnamy sie z sympatycznymi Kanadyjczykami i ruszamy na 2 szczyty - Falsa (3888) i La Parva (4048) w tej samej bocznej grani doliny. Na przeleczy przy Lago Piuqenes spotykamy 2 Chilijczykow (ojca z symen) idacych na ten sam szczyt. Poczestowali nas jajkami. Zostawiamy ich jednak szybko w tyle. Droga jest latwa i miare szybko jestesmy na wierzcholku La Parvy. Gora jest wspanialym punktem widokowym na Centralne Andy. Wszystkie kolory teczy a pod lazurowym niebem dominowala biel lodowych olbrzymow. Andy sa przerazajaco puste, potezne, niedostepne, rozlegle, trudne. Chocby nie wiadomo ilu przymiotnikow uzyc to sa po prostu piekne.
Schodzac z gory spotykamy ponownie naszych chilijskich znajomych. Zegnamy sie jak starzy przyjaciele. Znana juz nam droga poznym popoludniem docieramy do "naszego hotelu" w La Parvie. Reszta dnia uplywa nam na bardzo milej imprezie. Krzysiek i Jorge doskonale sie rozumieja, nie tyle znajomoscia hiszpanskiego co poczuciem humoru. Smiechu jest co niemiara. Laczymy eruopejski i polodniowoamerykanski folklor. Poznajemy rowniez Felicjane, corke gospodarzy, ktora okazala sie przesympatyczna dziewczyna. Nic nam nie brakuje. Cieply prysznic, jedzenie, napoje i przytulny pokoj. Wspanialy relaks po gorskiej lodowce.
Gorace pozegnanie z Jorge oraz jego zona i La Parva zostaje wprawdzie za nami ale w naszych sercach na zawsze. Zjazd w dol sprowadza sie glownie do naciskania na klamki hamulcowe. I tak kilka razy zatzymujemy sie by ochlodzic gorace felgi. Tak przybywamy do Parku Narodowego Yerba Loca. Noc spedzamy przed brama parku (jest tu woda).
Nazajutrz rano wjezdzamy do parku (wstep 2500 peso - ok 17 zl). 5 km dalej jest urocze miejsce biwakowe - Villa Paulina. Po rozbiciu namiotu ruszamy na ostatni andyjski cel - Cerro Manchon (3740). Do pokonania 2000 m deniwelacji. Dolina Yerba Loca na polnocy zamknieta jest ogrmnymi, zalodzonymi a siegajacymi ponad 5000 m szczytami Cerro Paloma i Altar. Nasza droga na Manchon jest na poczatku troche zawila. Musimy wykonac ryzykowny skok przez rwacy strumien. Troche sie wahamy. Ladowanie mialo byc na duzym kamieniu po drugiej stronie. Kamien byl jednka skosny i mokry. Nie wiedzielismy czy utrzymamy sie na nim po skoku a pod nim klebil sie bardzo niebezpieczny odwoj wody. Sadzilismy, ze ciezko bylo by sie z niego wydostac. Troche adrenaliny i ladujemy bezpiecznie po drugiej stronie. Dalsza droga jest troche zagmatwana ale z pomoca mapy wchodzimy w wlasciwa boczna gran stromo pnacao sie do gory. Dalsza droga jestr meczaca i zarazem troche nuzaca. Po osiagnieciu glownej grani ciagle wchodzimy na kolejne "falszywe" szczyty w grani. Masyw szczytowy sklada sie 2 wierzholkow. Wchodzimy na ten "ostrzejszy" odpuszczajac sobie baluche. Kolejne oczarowanie andyjskim krajobrazem i pedzimy w dol. Po drodze jeszcze natrafiamy na szkielet prawdopodnie lamy. Mozemy rowniez fascynowac sie szybujacymi kondorami. Doprawdy jest to niezpomniany widok. Imponujaca rozpietosc skrzydel a w trakcie szybowania wydaja szelest mknacego szybowca. Lataja blisko nas a czasem nawet ponizej grani. W bodaj 3 godziny osiagamy nasze obozowisko troche zmeczeni. Potem tylko kapiel w lodowcowej rzece, kolacja i spac tuz obok szumiacego potoku.
Dzien nastepny to uporzadkowanie rzeczy, wymiana lancuchow w rowerach i zjazd do bramy parku. Nocleg na tej samej przelczy przy curvie 15.
Pogoda dalej sloneczna. Zjezdzajac rankiem do Santiago przy znacznej predkosci nie zle marzniemy. W koncu jednak pojawiaja sie palmy. I takie jest Chile. Od sniegow do palm.
Obecnie siedzimy w kafejce internetowej i piszemy te slowa. Jutro mamy opuscic Ameryke udajac sie do Australii i Nowej Zelandii. Z cala stanowczoscia mozemy stwierdzic jedno (choc jeszce nie opuscilismy tego kraju):
KOCHAMY CHILE
Cudowne krajobrazy, wspaniali a czasem wrecz szlachetni ludzie, dobre jedzenie, piekne kobiety. Jak na razie numer jeden w calej Ameryce.
ARGENTYNA: Na Paso Paramillo
Po zalatwieniu wszystkich spraw zwiazanych z przedostaniem sie do Chile mamy 3 dni czasu. Jeszcze raz podjezdzamy te czterdziesci kilka km do gory do Villavicencio na nasze urocze miejsce biwakowe. Tym razem bardziej czujemy w kosciach ten podjazd. Dosc przypadkowo robimy sobie impreze sledziowa. Szczegoly moze kiedys. Nazajutrz nasze bagaze zostawiamy u rangersow. Na lekko jedziemy zdobywac przelecz Paramillo (3100). Droga do gory nie jest asfaltowa. Pnie sie setkami zakretow w strone wysokich szczytow. Po kilku km jest oficjalny znak informujacy o zamknieciu drogi i niebezpieczenstwie. Jedziemy jednak dalej. Miejscami sa male obrywy skal. Czasem mijaja nas jaki samochod. Wyzej to kraina wiatru. Mamy szczecie widziec szybujace majestatycznie kondory. Dalej natrafiamy na stadka lam guanako. Gory porosniete sa ostrymi krzewami i kempami traw. 25 km podjazdu z Villvicencio (1800) na Paso Paramillo (3100) zajumuje nam moze z 4 godziny. Ostatnie 4 km podjazdu to fatalna miekka nawierzchnia. Na przeleczy nagle ukazuja sie najewyzsze szczyty Ameryki. Na przeciw Aconcagua (6925), Mercedario (ponad 6800), Tupungato (ponad 6200). Jest tu kilka osob. Robimy sobie zdjecia. W dol zjezdzamy ta sama droga. Ten zjazd nalezal w naszy przypadku do najpiekniejszych w Ameryce. Smagani wiatrem, lawirujac miedzy wiekszymi lub mniejszymi kamykami, pedzimy w dol do glebokiej z tej perspektywy doliny. Villavicencio osiagamy szybko. Jeszcze jeden biwak w poblizu rangersow. Robimy sobie tu pranie w warunkach polowych. Zadowoleni z pelni wykorzystanego dnia mozemy spokojnie spac.
Tu foto i opisy - http://www.hilustour.blogspot.com.ar/p/blog-page_6.html
ARGENTYNA: Z Corrientes do Mendozy
"Stracone" godziny na naprawe gum, zwiedzanie, spotkania z ludzmi i wiele innych czynnosci przkladaja sie na dni a te na stracone kilometry. Ich wielkosc narasta bardziej niz odsetki bankowe. Nie mamy szans dotrzec na czas do Chile przy takim deficycie czasu. Mimo ze nasza wyprawa z zalozenia odbywa sie na rowerach musimy pogodzic sie z rzeczywistoscia mimo moralnych rozsterek. Podejmujemy wiec decyzje o przemieszeniu sie autobusem sporego odcinka z Corrientes do Mendozy aby nadrobic stracone dni i zrobic sobie rezerwe na przeprawe przez Andy. Pozniejsze wydarzenia jednak uzmylowily nam ze byla to decyzja nie tylko trafna ale wrecz zbawienna. Srodkowa Argentyna to monotonne, plaskie jak przyslowiowy stol tereny wykorzystane jako pastwiska, tereny rolne lub po prostu nieuzytki przechodzace miejscami wrecz w pustynie. Miejscowoci porozrzucane sa na rozleglym terenie. Na ogol to kilka glinianych lepianek, miasteczka male, nie grzeszace pieknem. Droga bez poboczy. Jadac jeszcze rowerami bylismy czasami brutalnie spychani z drogi przez rozpedzone ciezarowki. Oprocz obaw o rower po takiiej naglej zmianie nawierzchni, istnialo zagrozenie upadku z calym sprzetem. Ogladajac droge z perspektywy wygodnego autobusu wiele sie nie zmienia. Dostac sie do tego autobusu nie bylo sprawa wcale prosta. Otoz nie zabiera sie rowerow. O ile autobusy sa super wygodne (chyba najlepsze na swiecie) to kosztem wygody maja niezbyt obszerne luki bagazowe a wlasciwie tylko jeden z tylu autobusu. Pytajac o mozliwosc przewozu roweru wszedzie slysze "no". Koniec koncow postanawiamy tak spakowac rowery aby nie przypominaly rowerow. Kupujemy worki na smieci oraz tasme klejaca. 4 kola to jeden pakiet, 2 ramy drugi. Wszystko dopelnione pozostalym sprzetem. Dzieki geniuszowi Krzyska w pakowaniu po kilku godzinach pracy na terminalu autobusowym w Corrientes nasze pakunki ciekawia ludzi ale w zaden sposob nie mozna by przypuszc ze zawieraja rowery. W dodatku autobus zaczyna tu kurs wiec jest jescze pusty. Po nocy spedzonej w poczekalni w towarzystwie spiacych na sasiednich krzeslach 2 penerow i jednego psa (psy to sa wszedzie) ranek to emocje zwiazane z akcja "autobus". Spoznia sie o godzine. Kierowca podnosi nasz sprzet krecac glowa i cos szybko mowiac. Zrozumialem najbardziej "cinquenta" (50). Doplaceamy te pesos i jestesmy szczesliwi gdy brudne ulice Corrientes zostaja juz tylko wspomnieniem. Pozniej zatrzymujemy sie jeszcze wiele razy po przybywa ludzi i kofrow do zaladunku. Po calonocnej jezdzie spoznieni (w pewnym przypadku czekalismy na policje aby wyprsila jakas pare z autobusu) docieramy do Mendozy. Tu szybko skladamy rowery i opuszczamy Mendoze. Przy ostatnich zabudowaniach Las Heras w pobluzu domu (zbytnio to domu w naszym wyobrazeniu nie przypominalo) gdzie facet mial skladnice wrakow samochodwych rozbijamy namiot. Sam facet ktory udzilil nam placu wygladal jak z kryminalu, niezle wydziargany ale jak sie okazalo pozory myla a on sam okazal sie super uprzejmy. Nastepny dzien to podjazd do Villavicencio. To stara droga do Uspallaty a dalej do granicy z Chile. Wiedzie wysoko przez gory (3100), na dlugim odcinku gruntowa. Mozlnie zdobywamy wysokosc. Andy sa na wyciagniecie reki. Po drodze spotykamy rodzinke Amerykanow z Kaliforni podrozujacych po Ameryce Pd. Samo Villavicencio to miejsce z zrodlami termalnymi. Jest tu rezerwat przyrody. Zatrzymujemy sie malym muzeum lub tez informacji turystycznej. Tam tez dowiadujemy kolejnej prawdy. Mianowicie miejscowa ¨"rangerka" - informuje nas ze ¨"no pasaran". Okazuje sie ze kilka dni wczesniej przez Andy przeszla ogromna nawalnica. Glowna droga laczaca Argentyne z Chile przez Andy zostala w 18 miejscach przerwana. Zerwane zostaly 2 mosty. Po stronie chilijskiej bylo podobnie. Przejscie graniczne z Chile zostalo na czas nieokreslony zamkniete. Virginia (bo tak nazywala sie ta dzieczyna) udzielila nam sporo informacji. Mimo wszystko chcemy jechac do granicy sadzac ze rowerami damy rade. Kazdy jednakkto byl w Andach wie co to jest przprawa przez gorska rzeke walaca calym korytem rudym nurtem. Taka rzeka budzi nie gorszy respekt nie poludniowe zerwy Aconcagua. Ponadto musimy do Chile wjechac legalnie tzn miec pieczatki w paszporcie. Nie mozemy sobie wiec pozwolic na marnowanie czasu. Musimy miec perspektywe dotarcia na czas na samolot do Santiago. Decydujemy sie wiec wrocic do Mendozy i rozeznac sytuacje. Noc spedzamy w przeuroczym miejscu w gorach w pobluzu rangersow. Tu tez spotykamy 2 bikerow z Buenos Aires (wogole pierwszych takich rowrowych turystow jak my), ktorzy tak jak my chcieli zrobic ta sama trase do Chile i tez dowiedzieli sie o wszystkim tutaj. Nastepny dzien to zjazd w dol do Mendozy. Mozolnie zyskana wyskosc tracona w zawrotnym tempie. W Menodzie wchodzimy do Internetu i idziemy do departamentu informacji turystycznej. Najblizsze ladowe przejscie to przelecz Maule o Pehueche (2550) oddalone o 500 km na poludnie od Mendozy. Co do przejazdu przez ta przelecz informacje sa sprzeczne. Nawet tam jadac musielibysmy nadrobic w sumie 1000 km. W gorach to ciezkie do zrobienia. W oficjalnym komunikacie ta przelecz nie jest wymieniana jako dostepna. Pozostale przelecze to juz tysiace km od nas. Zostaje tylko samolot lub czekanie na naprawienie drogi. Jedziemy na pobliskie lotnisko. Ceny sa wysokie bo pewno linie lotnicze chca zarobic na tej sytuacji. Krzysiek internetowo nawiazuje kontakt z sowim symen Tomkiem i zona Erika. W ogole w jakis kryzysowych sytuacjach to Erika i Thomas stanonwili punkt dowodzenia. Oni bukowali bilety na autobus lub samolot.Tak jest i tym razem. Bukuja nam w miare tani bilet na 15 luty. Troche spokojniejsi jedziemy spac do naszego "kryminalisty", ktory wita nas z radoscia. Tak wiec Andy moga byc nieprzwidywalne. 18 lat temu gdy Damian byl tu po raz pierwszy sniezyce zniweczyly probe wyjscia na Aconcagua ( http://nocek.pl/arch/argent.htm ) oraz zablokowaly ta sama droge na kilka dni. Teraz styacja sie powtarza tyle tylko ze Andy pokazuja sie z innej strony. Spekulujemy co moze sie jeszcze zdarzyc. Mario (grotolaz z Ponta Grossa) w mailu ostrzegal przed jakims trzesieniem ziemi w Chile. Jest tu sporo wulkanow a ich wybuchy nie naleza do rzadkosci. Zarty zartami a my nadal jestesmy uwiezieni w Mendozie. Czas do samolotu chcemy wykorzystac na ponowna wycieczke do Villavicencio ale chcemy podechac do najwyzszego punktu na tej trasie. To na razie tyle.
ARGENTYNA: Przez prowincje Missiones
Zycie wolno sie saczy nad Parana. Tak wolno jak wolno tutejsi mieszkancy sacza yerbe mate. Upal spowalnia tu zycie. Wszystko co zywe chowie sie w cieniu. Tylko my byc moze jako ekscentrycy stanowimy jeden z wyjatkow co widac na twarzach obserwujacych nas czasem ludzi. Wyraz politowania na twarzy wystarczy zamiast slow. W cieniu jest 38 stopni wiec na rozgrzanej szosie przekracza dobrze 40 stopni. To dobry trening dla komandosow ale niekoniecznie dla nas. Co jednak zrobic.Trzeba jechac obserwujac m. in asfalt z bliska jak podjazd dluzy sie w nieskonczonosc. Rozgrzany asfalt rosimy czasem naszym potem, kazdy zimny napoj staje sie marzeniem chwili. Po opuszczeniu goscinnej Wandy (jeszcze raz pozdrawiamy tamtejszych Polakow) ruszamy w dalsza droge na poludnie prowincji Missiones. Za Eldorado spimy na fajnym campie. Rano humor psuja nam dwie gumy stwierdzone zarowono w rowerze Krzyska jak i Damiana. Znow strata czasu ale co zrobic. Dalej jedziemy w miare szybko w miare wolno jak pozwalal teren (w koncu to Sierra Missiones) i warunki w strone San Ignacio. Czasem widzimy Indian Guarani, ktorzy przy drodze staraja sie sprzedawac swoje kosze. W okolicach Jardin America spimy u goscia ktory przygotwal nam yerba mate. Trzeciego dnia od opuszczenia Wandy docieramy do San Ignacio Mini. Tu zwiedzamy ruiny jezuickich misji (reduciones). Znow 70 peso, mysle jednak ze warto. W murach zakleta jest przeciez nietuzinkowa historia kolonizacji Ameryki. Miejsce jest dosc niezwykle. 200 lat temu tetnilo tu zycie. Tysiace Indian Guarani poznawalo nowa religie, kulture, pismo, pracujac rowniez na rzecz jezuitow. Tu tez dopadaja nas pierwsze od wielu dni deszcze. To zbawienie. Powietrze staje sie bardziej rzeskie i od razu przeklada sie to na tempo jazdy. Kolejny nocleg wypada w Candelarii. Dzien pozniej mijamy stolice prowincji Missiones - Posadas by kilkanascie km dalej wjechc do prowincji Corrientes. Tu tez zmienia sie znacznie teren. Staje sie plaski jak stol. Przewazaja nasadzane lasy a potem ogromne bagna. Wiele rozjechanych wezy, jaczurek i innych dziwnych zwierzat dosc sporych rozmiarow. Tak docieramy do Ituzaingo. Miasteczko zbudowane wsrod ogromnych bagien nad Parana nieopodal zapory. Tu spimy na platnym campie bo za bardzo nie bylo innego wyjscia. Robimy za to jajecznice z 10 jaj wetujac sobie straty z Wandy (w Wandzie przygotowalismy jajka na jajecznice z 6 jaj i wszystko sie wylalo na ziemie). Obecnie zmierzamy w strone miasta Corrientes.
PARAGWAJ: W poszukiwaniu wodospadu Nacunday
Majac wspaniala baze w postaci szkoly w miejscowosci Wanda na lekko wybieramy sie na calodzienny rajd do Paragwaju w poszukiwaniu wodospadu Nacunday. Najpierw przeprawiamy sie lodzia na druga strone Parany do Paragwaju przechodzac rutynowe kontrole graniczne (trwalo to bardzo dlugo gdyz miejscowi funkcjonariusze mieli trudnosci z rozszyfrowaniem naszych paszportow, lokalni tylko pokazuja dowody osobiste). W Paragwaju jest nieco taniej wiec niektorze ludzie wybieraja sie tam na zakupy. My zabieramy same rowery. Z przystani ruszamy polnymi drogami wg wskazowek miejscowych w strone wodospadu Nacunday. To wodospad o wys gdzies 40 m malowniczo polozony w dzungli na rzece o tej samej nazwie, ktora wpada do Parany. Droga jest polna, o czerwonej nawierzchni bo gleba wokol jest czerwona. Jadac generalnie na poludnie (nie ma tam zadnych oznakwan)przez miejscowe zadupia docieramy po 30 km do celu (wg miejscowych mialo byc 15 km). Ostatni odcinek wiedzie nikla drozka lasem z wieloma tropikalnymi gatunkami roslin. Huk spadajacej wody doprowadza nas bezblednie do celu. Miejsce jest przeurocze. Nie ma tu zadnych ludzi. Woda calym swym szerokim korytem spada ok 40 m na skaly w dole. Krotki odpoczynek i ruszamy z powrotem. Upal jest jednak powalajacy. Baczac na droge by nie zbladzic w ostatnie chwili docieramy do brzegu Parany bo ostatnia lodz na strone argentynska wlasnie miala odplywac. Zmeczeni ale szczesliwi docieramy do naszej przytulnej bazy w Wandzie. U pana Firki myjemy rowery, ktore pokryte byly gruba powloka czerwonego kurzu, zreszta my sami tez . Pan Firka to wielki patriota, bylismy u niego dzien wczesniej przez kilka godzin. Ma w domu flagi Polski, ktore caluje, mimo ze tu mieszka od dziecinstwa to wciaz mysli o Polsce a jego opowiadania byly bardzo ciekawe.
ARGENTYNA: Wodospady Iguazu
Znow formalnosci i wkrotce jestesmy oficjalnie w tym kraju. Ceny nas troche szokuja (na minus). 21 km jazdy w potwornym upale i jestesmy w parku narodowym Iguazu. Cena 130 peso (ok. 90 zl) ale co zrobic. Wodospady sa imponujace. Pomijajac cala komercje tego miejsca, mnostwo ludzi to warto zaznaczyc ze spadajaca z impetem rzeka robi wrazenie. Jest tu porobionych mnostwo kladek, mostow, punktow widokowych bez ktorych nie bylo by mozliwe dojscie w bezposrednie sasiedztwo wodospadow. Zmeczeni chodzeniem i upalem po obejsciu glownych traktow opuszczamy park narodowy kierujac sie na poludnie do miejscowosci Wanda. Tu mielismy nadzieje spotkac sie z polnia. Zmrok jedna nadchodzil nieublagalnie i za rada jednego z miejscowych trafilismy na fajny darmowy camping nad jeziorem. Obecnie jestesmy juz w Wandzie. Gosciny udzielila nam pani Marta Sawa w polskiej szkole. Mamy caly lokal dla siebie. Spedzimy tu dzien, popierzemy nasze ubrania i ruszamy jutro dalej na poludnie.
W wyprawie mozna poczytac rowniez na blogu - http://www.hilustour.blogspot.com.ar/p/blog-page_6.html sa tam tez zdjecia
PARAGWAJ: Maniana znaczy jutro
Wkrotce tez przeprawiamy sie przez brazylijski punkt celny, nastepnie po moscie nad szeroka tu juz Parana przejezdzamy do paragwajskiego punktu granicznego gdzie otrzymujemy kolejne pieczatki w paszportach. Ciudad del Este bo tak nazywa sie to miasto za rzeka to juz inny swiat. Tu juz obowiazuje jezyk hiszpanski, ktorym Damian moze sie juz dogadac. Sporo Indian Guarani. Ich jezyk (guarani) jest drugim oficjalnym jezykiem kraju. Ruch duzo mniejszy niz w Brazylii, dominuja stare samochody a autobusy to w wiekszosci zabytki chyba sprzed 40 lat. Paragwaj mial byc dla nas krotkim epizodem bo 21 km na poludnie promem rzecznym chcemy przedostac sie do Puerto Iguazu, ktore lezy juz po stronie argentenskiej. To tzw. Zona Tres Fronteras (w miejscu gdzie wpada rzeka Iguazu do Parany stykaja sie granice Brazylii, Paragwaju i Argentyny. Szybko w skwarne poludnie dojezdzamy do zapyzialej osady Puerto Presidente Franco. Stromy zjazd do brzegu Parany gdzie rzekomo mial kursowac prom na strone argentyska. Tu czeka nas niespodzianka. Prom kursuje tylko od poniedzialku do piatku. Byla niedziela. Coz nam pozostalo. Musimy czekac do jutra. Maniana zadziala w tym przypadku. Wracamy pod gore do pierwszych zabudowan gdzie byl maly bar. Za reszte reali kupujemy zimna cola i od razu zalatawiamy sobie fajne miejsce na namiot w obejsciu gospodarzy knajpki. Czas wypelniamy czyszczeniem rowerow, wymiana lancuchow i przegladem bagazu. Fajnie uplywa czas do wieczora. Pierwsza czesc nocy to paragwajska impreza nieopodal. Muzyka na full, paragwajskie i hiszpanskie szlagry dlugo bedziemy pamietac. Potem wszystko cichnie a my spokojnie spimy. Nazajutrz, wskakujemy na rowery i zjezdzamy do promu. Pogranicznicy daja nam goracej wody wiec sniadanie wypada znakomicie. Tak na marginesie tu wszyscy racza sie yerba mate. Kazdy chodzi z termosem i ciagle dolewa wody do mate. Jeden gosc nas czestuje z czego skwapliwie korzystamy. Znow formalnosci graniczne, ktore w naszym wypadku odbywaja sie z wielkim namaszczeniem. Dwie pieczatki i podpis przedstawiciela wladzy. Atmosfera tu panujaca jest adekwatana do upalu. Kilku zolnierzy rozsiadlo sie w cienu saczac yerbe, kilka psow spi opodal. Wkrotce prom podplywa i kilka samochodow i pieszych leniwie rusza na dek. Parana ma dosc silny nurt. Moze po 15 minutach jestesmy w Argentynie.
BRAZYLIA: Rowerami przez stan Parana
Szybko minęły 2 piękne dni spędzone na wycieczkach do jaskiń i w wybornym towarzystwie naszych już brazylijskich przyjaciół z miejscowego klubu. Po serdecznym pożegnaniu ruszamy w drogę na zachód Brazyli do oddalonego o 600 km Foz do Iguaçu. Teren jest nadal górzysto - wyżynny a na domiar złego poprzecinany glębokimi dolinami rzek. Skutkuje to sporymi podjazdami a zjazdy zawsze wydają się za krótkie. Słonce też nieźle kąsa nasze ciała. Wieczorami do działa niszenia przystępują komary i jakieś inne robactwo, którego tu wszędzie pełno. Pierwsza noc po wyjeździe z Ponta Grossa spędzamy na posiadłości pewnego Ukranica (nawet trochę gadamy po rusku). Następny etap wiódł mocno pofałdowanym terenem do Virmond, gdzie liczyliśmy na biwak u polskiego księdza. Nie dość, że przejechalismy 150 km i po drodze Christoph złapał gumę, to na miejscu okazało się, że księdza nie ma. Zapadał już zmrok a z biwakiem było krucho. Miejscowe parafianki wskazały nam publiczne miejsce w pobliżu koscioła. Rozbiliśmy już nawet namiot, gdy niespodziewanie w pobliżu przyjechał trak z podejrzanymi typami. Wyglądało to jak lustracja. Było już ciemno. Zwijamy spowrotem namiot i wyszukujemy przy lokalnych zabudowaniach cichego i ciemnego kąta. Śpimy na dworze w sandałach i w każdej chwili gotowi do szybkiej ewakuacji na wypadek nie przewidywalnych zdarzen. Noc jednak minęla spokojnie. Ranek natomiast naszykował nowe niespodzianki. Obydwa rowery posiadały kapcie. Przy okazji naprawy Christoph zmienia opony przód - tył a Damian wymienia dętke.Przyczyną tych uszkodzeń są rozwalone opony a właściwie druty po nich. W południe ruszamy dalej. Upał i monotonna droga. Huśtawka góra - dól nadal trwa. Wybija to strasznie z rytmu. W okolicach Nova Laranjeiras wjeżdżamy na teren rezerwatu Indian Caingangi. Ksieża ostrzegali nas przed tymi Indianami. Przy drodze mają coś w rodzaju stoisk z swymi wyrobami (łuki, strzały, kosze, hamaki). Widzimy czasem pośród drzew ich sklecone ledwo chatynki lub nawet szałasy. Dużo sympatycznych dzieci. Mieszkają bardzo prymitywnie. W końcu rezerwat się kończy a my na biwak zatrzymujemy się nieopodal stacji benzynowej w Boa Vista. Na stacji korzystamy z prysznicu, co wspaniale poprawia nasz nastrój. Na super miekkiej trawie w poblużu prywatnej posesji rozbijamy namiot i spędzamy wygodnie noc. Dalsza droga bardziej się kładzie. Mijamy ruchliwe Cascavel i docieramy do Santa Tereza, gdzie znów przy pobliskiej stacji benzynowej na prywatnej posesji (chyba własciciela stacji) spędzamy noc. Dalej dosc monotonna droga. Ostatnia noc w Brazylii spedzamy na uroczej fazendzie u jeszcze bardziej uroczej pani, ktora przyniosla nam owocow i innych smakolykow. Po spokojnej nocy ruszylismy do pobliskiej juz granicy z Paragwajem. Po drodze jeszcze spotykamy 2 brazylijskich bikerow, ktorzy nas ostrzegaja przed kradziezami po drugiej stronie Parany.
Brazylia - podsumowanie
BRAZYLIA TO KRAJ NIE DLA ROWERZYSTOW. Choc w duzych miastach sa dobre sciezki rowerowe, z ktorych skwapliwie korzystalismy to jednak nie zmienia to ogolnej opini. Wiele razy mielismy niebezpieczne sytuacje na drodze. Kilka razy gdybysmy nie zjechali z drogi w chaszcze to chyba nie bylo by tych slow. Na szczescie glowne drogi maja szerokie pasy awaryjne i po nich mozna spokojnie jechac. Samochody ciezarowe sa z reguly przeladowane co skutkuje ciaglym rozrywaniem opon. Kilka razy jestesmy swiadkami takich zdarzen a raz to nie wiedzielsmy jak uniknac lecacych wszedzie szczatek opony. Klimat - w poblizu Rio fatalny. Goraco i wilgotno. Kilka razy bylismy na granicy udaru slonecznego. Potem dziennie deszcze. Na poludniu lepiej. Cieplo nadal ale powietrze suche.
Ludzie - W wiekszosci przypadkow sympatyczni, zyczliwi. Zawsze nas pozdrawiali. Gorzej na peryferiach wielkich miast. Favele to dzielnice nedzy. Dla nich tacy jak my to glowny lup. Trzeba patrzec na wszystkie strony i unikac niebezpiecznych sytuacji. W stanie Parana jest bardziej europejsko. Wiele polskich nazw. Spotkalismy nawet Polakow ale nie mowili z wyjatkiem kilku slow po polsku. Fajne wspomnienia mamy z Ponta Grossa gdzie z miejscowym grotolazami chodzilismy do jaskin. W Curytybie bylismy wspaniale goszczenie przez ks. Kazimerza.
Przyroda - z reguly droga wyznacza granice miedzy cywilizacja a dzungla ze swoim zyciem. Weze, jaszczurki, robactwo, duze mrowki. Czasem polozylismy chleb a juz setki mrowek bylo na nim. Na poludniu lasy tylko miejscami. Duzo uprawnych pol.
Teren - Wiekszosc naszej trasy przez Brazylie to tereny gorzyste lub wyzynne. Dalo nam sie to w znaki. Najspokojniejszy a zarazem najiekniejszy odcinek wedrowki wiodl z Jaqui do Apiau. Na poludniu teren monotonny.
BRAZYLIA: w jaskiniach Ponta Grossa
Po wylewnym pozegnaniu z ksiedzmi z polskiej placowki misyjnej w Curtytybie (pozdrawiamy) ruszylismy na zachod do Ponta Grossy gdzie bylismy umowieni z grotolazami Grupo Universitário de Pesquisas Espeleológicas – GUPE . Droga byla ruchliwa ale latwa. Mkniemy przeto jak szaleni, kilometry szybko uciekaly a my szybko zblizamy sie do naszego celu. W trakcie jednego z odpoczynkow w pobluzu stacji benzynowej mamy ciekawe spotakanie z miejscowa fauna. Pijac kawe zauwazamy duze jaszczrki (takie wielkosci duzego psa). Sa jednak plochliwe i przy probie zrobienia zdjecia ucziekaja. Noc poprzedzajaca przyjazd do Ponta Grossa spedzamy w namiocie rozstawionym w lesie na skraju parku narodowego Villa Velha. Noc minela spokojnie. Nazajutrz spotykamy sie w umowionym wczesniej (dzieki ksiedzowi Kazimierzowi) miejscu z grotolazami z Ponta Grossa. Byli to Mario, Henrique i Lais. Mario zabiera nasze bagaze i nas. 2 noce spimy w mieszkaniu u Mario. W pierwszy dzien udajemy sie do tzw. dolines (skalne studnie wymyte w piaskowcach). Pod wzgledem geologicznym to bardzo ciekawy przypadek dzialania wody na skalne podloze. Studnie maja od 50 do 80 m glebokosci i srednice od 30 do 50 m srednicy. Byly to Poco dos Andorinahas, (dwie blizniacze studnie obok siebie, do jednej schodzimy na dno), Gemes i najciekawsza Buraco do Padre. W tej ostaniej w jednej ze scian jest duzy otwor skad z duza moca wylywa woda tworzac fantastyczny wodospad. Sciany sa w wielu miejscach przewieszone potegujac przez to piekno tego zakatka. Gra swiatel dopelnia reszty. Jestesmy zauroczeni tym spektaklem. Brodzimy w wodzie na dnie studni. Drugi dzien spedzamy na zwiedzaniu jaskini Olhos D'Agua typowo krasowej mytej w wapieniu. Przechodzimy glowny ciag jaskini ktorym plynie rzeka meandrujaca w uroczym korytarzu ozodbionym bogata szata naciekowa. Jaskinia posiada 5 otowrow w postaci pionowych studni. Ostatni, obszerny otwor wyprowadza nas na powierzchnie. Nizej znajduje sie wywierzysko jaskiniowej rzeki. Wracamy do aut a potem jedziemy do bodegi (degustacja win) na kawe i ciasto. Dzien konczymy udajac sie do bardzo ciekawego kompleksu skal. Znajduje sie tu mnostwo drog wspinaczkowych. Pod obszernym okapem zachowaly sie rysunki wykonane przez Indian okolo 5000 lat temu. Oprocz aspektu jakiniowego musimy podkreslic niezwykla gosicnnosc gospodarzy. Byli przesympateczni. Pomogli nam zaltawic niezbedne zakupy np. ladowarka do aparatu Canon. Mario udzielil nam schornienia w swoim mieszkaniu a jego zona zadbala o nasze podniebienie w krolewski sposob. Henrique i Lais udzielili nam wyczerpujacych informacji na temat tego regionu, jego geologii i spraw dotyczacych tutejszego ruchu speleologicznego.
BRAZYLIA - Przeprawa do Curytyby
Tu mozna poczytac wiecej i obejrzec foty - http://hilustour.blogspot.com.br/p/blog-page_6.html
Zjazd do Ribeiry byl cudny lecz przed nami byly nowe pasma gorskie przekraczajace wysokoscia znacznie ponad 1200 m. Jedyna asfaltowa droga wiodla teraz z glebogiej doliny Rio Tunas na wierzchowiny gor. 25 km podjazdu kosztowalo nas sporo wysilku. Potem wprawdzie sa zjazdy ale krotsze. 62 km to wszystko co mozemy zrobic jednego dnia. Kilka slow o totejszych gorach. Sa po prostu bezkresne. Nie ma sciezek, drog nie mowiac o jakiejkolwiek infrastrukturze turystycznej. Zmeczeni gorskim etapem osiagamy miejscowosc Tunas de Parana. Tu przesympatycznie mechanicy udzielaja nam pomocy (namiot, woda, telefon). Drugi dzien to jazda do Curytyby. Troche mniejsze przewyzszenia lecz nada gory. Na horyzoncie pojawiaja sie wysokie szczyty ale je omijamy. Poznym popoludniem docieramy do polskiej placowki misyjnej w Curytybie. Mamy tu serdeczne przyjecie przez ks. Kazimierza i innych ksiezy. Warunki wysmienite. Odpoczniemy tu jeden dzien i wylizemy rany.
BRAZYLIA - rowerowa konkwista
Rio de Janerio - ucieczka z piekla (pisze z portugalskiej klawiatury, moze ktos poprawi bledy)
Po odespaniu na polskiej parafii trutow podrozy ruszamy w droge. Zaczyna sie rowerowa konkwista. Jazda rowerem po Rio to wyczyna sam w sobie. To przebiegamy przez ulece na druga strona, to jestesmy spychani na pobocza. Czasem musimy sie zatrzymac by przpuscic autobus badz ciezaroweke. Tunele to prawdziwy horror. Wzdoz Copacabany a potem Ipanemy (nie wiem co ludzie tu widza pieknego) jedziemy najpierw rowerowa sciezka na zachod. Potem sciezka sie konczy i pakujemy sie w jednokierunkowa droge pod prad. To co tu przezywamy to temat na osobna opowiesc. Przez nadmorskie kurorty ale takze fawele kierujemy sie w strone Igautai. Bardzo ruchliwymi drogam, czasem traktami rowerowymi. Czesto bladzimy. Kilka razy wjezadzamy w ochydne fawele pelne podejrzanych typow. Jest straszny upal. Powietrze lepkie. Pijemy potezne ilosci plynow. W Rio i ksiadz i Polacy tam mieszkajacy ostrzegali na przed spaniem w namioce. Kazdy z nich byl juz tu napadniety lub pobity. Opowiesci mrozace krew w zylach. Gdy spragnienie i zmeczeni na granicy udaru slonecznego docieramy do knajpy z ktora bylo niby camping (taki w wydaniu brazylijskim). To juz takie brazylijskie klimaty. Nie mam czasu sie rozpisywac ale jakos przespalismy pierwsza noc znosnie. Dalsze 2 dni to zmaganie z upalem i pragnieniem. Czym dalej na zachod tym lepiej. Droga ma pas awaryjny a aglomeracja Rio z calym swoim chaosem na szczescie za nami. Jezel byl by ktos tak glup by kopiowac ten wyczyn to radzimy tego NIE ROBIC.
Wybrzeze Atlantyku.
Wciaz w tropikalnych upalach podazamy wzdoz gorzystego wybrzeza Brazylii. Podjazdy, zjazdy, czasem bardzo stromo. Otacza na roslinnosc tropikalna. Nie mozna sobie tu tak wejsc to lasu jak u nas. Wszystko jest splatane, ostre, nieprzystepne. Jest tu rowniez sporo wezy. Widzymy kilka rozjechanych na drodze. Budzi to respekt. Tu coraz czescie a wlasciwie dziennie pada deszcz. Czasem to prawdziwe ulewy. Spimy w obejsciach ludzi. 2 razy spimy na dziko zamaskowani jak komandosi. Generalnie ludzie bardzo zyczliw, pomocni. Pozdrawiaja nas. Robia sobie z nami zdjecia. Nikt tu nie widzial takich wariatow (dos locos). W koncu docieramy do Santos.
Santos
To tez duze miasto. 2 przeprawami promowymi (takie jak w Swinousciu) przedostajemy sie na glowna arterie Santos. Santos to takze wielki port. Wplywaja tu potezne statki. Jedziemy fajna sciezka rowrowa wzdoz plazy. Leje deszcz. Krzyskowi nagle strzelila opona (markowa Maraton plus). Na szczesie przy patrolu policyjnym. Krzysiek zdejmuje resztki opony a Damian jezdzi po miescie i zdobywa nowa opone i detke. Jedna zaraz kupujemy na zapas. Szybko wszystko zakladamy i pragniemy przed noca uciec z Santos. Ale to tez ogromne aglomeracja. Bladzimy czasem. Dobrze ze jest tu dluga trasa rowerowa ktora wyprowadza nas bezpiecznie z centrum. Ale przy zapdajacym zmroku wjezdzamy w dzielnice biedoty. Widzac ze nie mamy szans wydostac sie z slumsow wracamy kilka km do motelu uprzednio upatrzonego (byl to w zasadzie miejscowy burdel). Jest jednak poogradzany murami i drutami kolczastymi a bram jak w forcie. Wszystko strzezone jak przed napadem Apaczow. Nazajutrz szybko sie pakujemy i jedziemy dalej. W Mongagua szukajac drogi znow znalezlismy sie w fawelach. Tu byla niebezpieczna sytuacja jak kilkku mlodych czarnych nas nagle otoczylo gdy pytalismy o droge. Nie czakajac na odpowiecz uciekamy na kladke i nia na druga strona autostrady. Dalej pasem awaryjnyn autostrady do Peruibe. Stad juz na szczescie oddalamy sie od morza. Niemal ciagle leje.
Interior
Przez nie wyskokie gory dojezdzamy do Jacugi (autostrada Sao Paulo - Curytyba. Tu zjezdzamy z ruchliwej drogi i czujemy sie jak w raju. Ruchu wlasciwe nie ma. Na noc zatrzymujemy sie w uroczej gorskiej kotlince na malej fazendzie (brazylijskie ranczo). Dalsza droga to pusta szosa do Sete Barras. Gory porosniete tropikalna puszcza. Odglosy stad dochodzace sa niesmowite. W dolinie plynie duza rzeka. Z Sete Barras gruntowa droga jedziemy przez bananowe plantacje do Eldorado. Na noc zatrzymujemy sie przy malej chatynce gdzie z miejscowymi chlopakami garmy w pilke mecz Polska - Brazylia. Obie druzyny odspiewuja hymny. Gramy 2 na 2 na jedna brame. W bramce byl miejscowy chlopak. Po 100 km pedalowanie udej sie nam drugi raz w historii ograc Brazylie 7 - 2. Deszcze przerwal mecz. Dalej jedziemy w deszczach. Po drodze mijamy sporo bagnisk. Iporanga to male miasteczko gdzie zycie saczy sie swoistym miejscowym rytmem. Caballero na mulach, ludzie wysiaduja pod scianami domow. Robimy tylko zakupy i dalej do Parku narodowego PETAR - to gory Serra Paranacacaiba. Tu wystepuja zjawiska krasowe. Droga znow grontowa. Leje. Nie zwiedzamy tu zadnych jaskin bo dostep do nich jest obwarowany dziwnymi przepisami. Znajduje sie tu jedna otowr jaskinie o wysokosci 215 m. (podobno najwyzszy na swiecie). Docieramy w koncu do Apiau (tu zdjecie do lokalnej gazety) i pieknym dlugim zjazdem do Ribeiry (po drodze widzimy chlopca jak na kiju taszczyl sporego weza) na granicy stanu Sao Paulo i Parana. Stad pisze te relacje
Na razie wszystko OK. Czujemy sie dobrze. Jestesmy zgrani. Staramy sie dobrze odzywiac choc ceny brazylijskie sa nawet na warunki niemieckie nie mowioac o polskich duze. Nawet wode trzeba kupowac. Jestesmy tez pokaszenie przez komary i inne owady. Brudni i prawie caly czas mokrzy. Nic nie chce schnac. Jak tylko bedzie okazja zrobimy pranie. O czystosc dbamy. Staramy sie myc w kazdym mozliwym miejcu z czysta woda.
Teraz zmierzamy do Curytyby. 120 km.
Pozdrawiamy serdecznie