Relacje:Damian 2013
Spis treści
- 1 ARGENTYNA: Z Corrientes do Mendozy
- 2 ARGENTYNA: Przez prowincje Missiones
- 3 PARAGWAJ: W poszukiwaniu wodospadu Nacunday
- 4 ARGENTYNA: Wodospady Iguazu
- 5 PARAGWAJ: Maniana znaczy jutro
- 6 BRAZYLIA: Rowerami przez stan Parana
- 7 BRAZYLIA: w jaskiniach Ponta Grossa
- 8 BRAZYLIA - Przeprawa do Curytyby
- 9 BRAZYLIA - rowerowa konkwista
ARGENTYNA: Z Corrientes do Mendozy
"Stracone" godziny na naprawe gum, zwiedzanie, spotkania z ludzmi i wiele innych czynnosci przkladaja sie na dni a te na stracone kilometry. Ich wielkosc narasta bardziej niz odsetki bankowe. Nie mamy szans dotrzec na czas do Chile przy takim deficycie czasu. Mimo ze nasza wyprawa z zalozenia odbywa sie na rowerach musimy pogodzic sie z rzeczywistoscia mimo moralnych rozsterek. Podejmujemy wiec decyzje o przemieszeniu sie autobusem sporego odcinka z Corrientes do Mendozy aby nadrobic stracone dni i zrobic sobie rezerwe na przeprawe przez Andy. Pozniejsze wydarzenia jednak uzmylowily nam ze byla to decyzja nie tylko trafna ale wrecz zbawienna. Srodkowa Argentyna to monotonne, plaskie jak przyslowiowy stol tereny wykorzystane jako pastwiska, tereny rolne lub po prostu nieuzytki przechodzace miejscami wrecz w pustynie. Miejscowoci porozrzucane sa na rozleglym terenie. Na ogol to kilka glinianych lepianek, miasteczka male, nie grzeszace pieknem. Droga bez poboczy. Jadac jeszcze rowerami bylismy czasami brutalnie spychani z drogi przez rozpedzone ciezarowki. Oprocz obaw o rower po takiiej naglej zmianie nawierzchni, istnialo zagrozenie upadku z calym sprzetem. Ogladajac droge z perspektywy wygodnego autobusu wiele sie nie zmienia. Dostac sie do tego autobusu nie bylo sprawa wcale prosta. Otoz nie zabiera sie rowerow. O ile autobusy sa super wygodne (chyba najlepsze na swiecie) to kosztem wygody maja niezbyt obszerne luki bagazowe a wlasciwie tylko jeden z tylu autobusu. Pytajac o mozliwosc przewozu roweru wszedzie slysze "no". Koniec koncow postanawiamy tak spakowac rowery aby nie przypominaly rowerow. Kupujemy worki na smieci oraz tasme klejaca. 4 kola to jeden pakiet, 2 ramy drugi. Wszystko dopelnione pozostalym sprzetem. Dzieki geniuszowi Krzyska w pakowaniu po kilku godzinach pracy na terminalu autobusowym w Corrientes nasze pakunki ciekawia ludzi ale w zaden sposob nie mozna by przypuszc ze zawieraja rowery. W dodatku autobus zaczyna tu kurs wiec jest jescze pusty. Po nocy spedzonej w poczekalni w towarzystwie spiacych na sasiednich krzeslach 2 penerow i jednego psa (psy to sa wszedzie) ranek to emocje zwiazane z akcja "autobus". Spoznia sie o godzine. Kierowca podnosi nasz sprzet krecac glowa i cos szybko mowiac. Zrozumialem najbardziej "cinquenta" (50). Doplaceamy te pesos i jestesmy szczesliwi gdy brudne ulice Corrientes zostaja juz tylko wspomnieniem. Pozniej zatrzymujemy sie jeszcze wiele razy po przybywa ludzi i kofrow do zaladunku. Po calonocnej jezdzie spoznieni (w pewnym przypadku czekalismy na policje aby wyprsila jakas pare z autobusu) docieramy do Mendozy. Tu szybko skladamy rowery i opuszczamy Mendoze. Przy ostatnich zabudowaniach Las Heras w pobluzu domu (zbytnio to domu w naszym wyobrazeniu nie przypominalo) gdzie facet mial skladnice wrakow samochodwych rozbijamy namiot. Sam facet ktory udzilil nam placu wygladal jak z kryminalu, niezle wydziargany ale jak sie okazalo pozory myla a on sam okazal sie super uprzejmy. Nastepny dzien to podjazd do Villavicencio. To stara droga do Uspallaty a dalej do granicy z Chile. Wiedzie wysoko przez gory (3100), na dlugim odcinku gruntowa. Mozlnie zdobywamy wysokosc. Andy sa na wyciagniecie reki. Po drodze spotykamy rodzinke Amerykanow z Kaliforni podrozujacych po Ameryce Pd. Samo Villavicencio to miejsce z zrodlami termalnymi. Jest tu rezerwat przyrody. Zatrzymujemy sie malym muzeum lub tez informacji turystycznej. Tam tez dowiadujemy kolejnej prawdy. Mianowicie miejscowa ¨"rangerka" - informuje nas ze ¨"no pasaran". Okazuje sie ze kilka dni wczesniej przez Andy przeszla ogromna nawalnica. Glowna droga laczaca Argentyne z Chile przez Andy zostala w 18 miejscach przerwana. Zerwane zostaly 2 mosty. Po stronie chilijskiej bylo podobnie. Przejscie graniczne z Chile zostalo na czas nieokreslony zamkniete. Virginia (bo tak nazywala sie ta dzieczyna) udzielila nam sporo informacji. Mimo wszystko chcemy jechac do granicy sadzac ze rowerami damy rade. Kazdy jednakkto byl w Andach wie co to jest przprawa przez gorska rzeke walaca calym korytem rudym nurtem. Taka rzeka budzi nie gorszy respekt nie poludniowe zerwy Aconcagua. Ponadto musimy do Chile wjechac legalnie tzn miec pieczatki w paszporcie. Nie mozemy sobie wiec pozwolic na marnowanie czasu. Musimy miec perspektywe dotarcia na czas na samolot do Santiago. Decydujemy sie wiec wrocic do Mendozy i rozeznac sytuacje. Noc spedzamy w przeuroczym miejscu w gorach w pobluzu rangersow. Tu tez spotykamy 2 bikerow z Buenos Aires (wogole pierwszych takich rowrowych turystow jak my), ktorzy tak jak my chcieli zrobic ta sama trase do Chile i tez dowiedzieli sie o wszystkim tutaj. Nastepny dzien to zjazd w dol do Mendozy. Mozolnie zyskana wyskosc tracona w zawrotnym tempie. W Menodzie wchodzimy do Internetu i idziemy do departamentu informacji turystycznej. Najblizsze ladowe przejscie to przelecz Maule o Pehueche (2550) oddalone o 500 km na poludnie od Mendozy. Co do przejazdu przez ta przelecz informacje sa sprzeczne. Nawet tam jadac musielibysmy nadrobic w sumie 1000 km. W gorach to ciezkie do zrobienia. W oficjalnym komunikacie ta przelecz nie jest wymieniana jako dostepna. Pozostale przelecze to juz tysiace km od nas. Zostaje tylko samolot lub czekanie na naprawienie drogi. Jedziemy na pobliskie lotnisko. Ceny sa wysokie bo pewno linie lotnicze chca zarobic na tej sytuacji. Krzysiek internetowo nawiazuje kontakt z sowim symen Tomkiem i zona Erika. W ogole w jakis kryzysowych sytuacjach to Erika i Thomas stanonwili punkt dowodzenia. Oni bukowali bilety na autobus lub samolot.Tak jest i tym razem. Bukuja nam w miare tani bilet na 15 luty. Troche spokojniejsi jedziemy spac do naszego "kryminalisty", ktory wita nas z radoscia. Tak wiec Andy moga byc nieprzwidywalne. 18 lat temu gdy Damian byl tu po raz pierwszy sniezyce zniweczyly probe wyjscia na Aconcagua ( http://nocek.pl/arch/argent.htm ) oraz zablokowaly ta sama droge na kilka dni. Teraz styacja sie powtarza tyle tylko ze Andy pokazuja sie z innej strony. Spekulujemy co moze sie jeszcze zdarzyc. Mario (grotolaz z Ponta Grossa) w mailu ostrzegal przed jakims trzesieniem ziemi w Chile. Jest tu sporo wulkanow a ich wybuchy nie naleza do rzadkosci. Zarty zartami a my nadal jestesmy uwiezieni w Mendozie. Czas do samolotu chcemy wykorzystac na ponowna wycieczke do Villavicencio ale chcemy podechac do najwyzszego punktu na tej trasie. To na razie tyle.
ARGENTYNA: Przez prowincje Missiones
Zycie wolno sie saczy nad Parana. Tak wolno jak wolno tutejsi mieszkancy sacza yerbe mate. Upal spowalnia tu zycie. Wszystko co zywe chowie sie w cieniu. Tylko my byc moze jako ekscentrycy stanowimy jeden z wyjatkow co widac na twarzach obserwujacych nas czasem ludzi. Wyraz politowania na twarzy wystarczy zamiast slow. W cieniu jest 38 stopni wiec na rozgrzanej szosie przekracza dobrze 40 stopni. To dobry trening dla komandosow ale niekoniecznie dla nas. Co jednak zrobic.Trzeba jechac obserwujac m. in asfalt z bliska jak podjazd dluzy sie w nieskonczonosc. Rozgrzany asfalt rosimy czasem naszym potem, kazdy zimny napoj staje sie marzeniem chwili. Po opuszczeniu goscinnej Wandy (jeszcze raz pozdrawiamy tamtejszych Polakow) ruszamy w dalsza droge na poludnie prowincji Missiones. Za Eldorado spimy na fajnym campie. Rano humor psuja nam dwie gumy stwierdzone zarowono w rowerze Krzyska jak i Damiana. Znow strata czasu ale co zrobic. Dalej jedziemy w miare szybko w miare wolno jak pozwalal teren (w koncu to Sierra Missiones) i warunki w strone San Ignacio. Czasem widzimy Indian Guarani, ktorzy przy drodze staraja sie sprzedawac swoje kosze. W okolicach Jardin America spimy u goscia ktory przygotwal nam yerba mate. Trzeciego dnia od opuszczenia Wandy docieramy do San Ignacio Mini. Tu zwiedzamy ruiny jezuickich misji (reduciones). Znow 70 peso, mysle jednak ze warto. W murach zakleta jest przeciez nietuzinkowa historia kolonizacji Ameryki. Miejsce jest dosc niezwykle. 200 lat temu tetnilo tu zycie. Tysiace Indian Guarani poznawalo nowa religie, kulture, pismo, pracujac rowniez na rzecz jezuitow. Tu tez dopadaja nas pierwsze od wielu dni deszcze. To zbawienie. Powietrze staje sie bardziej rzeskie i od razu przeklada sie to na tempo jazdy. Kolejny nocleg wypada w Candelarii. Dzien pozniej mijamy stolice prowincji Missiones - Posadas by kilkanascie km dalej wjechc do prowincji Corrientes. Tu tez zmienia sie znacznie teren. Staje sie plaski jak stol. Przewazaja nasadzane lasy a potem ogromne bagna. Wiele rozjechanych wezy, jaczurek i innych dziwnych zwierzat dosc sporych rozmiarow. Tak docieramy do Ituzaingo. Miasteczko zbudowane wsrod ogromnych bagien nad Parana nieopodal zapory. Tu spimy na platnym campie bo za bardzo nie bylo innego wyjscia. Robimy za to jajecznice z 10 jaj wetujac sobie straty z Wandy (w Wandzie przygotowalismy jajka na jajecznice z 6 jaj i wszystko sie wylalo na ziemie). Obecnie zmierzamy w strone miasta Corrientes.
PARAGWAJ: W poszukiwaniu wodospadu Nacunday
Majac wspaniala baze w postaci szkoly w miejscowosci Wanda na lekko wybieramy sie na calodzienny rajd do Paragwaju w poszukiwaniu wodospadu Nacunday. Najpierw przeprawiamy sie lodzia na druga strone Parany do Paragwaju przechodzac rutynowe kontrole graniczne (trwalo to bardzo dlugo gdyz miejscowi funkcjonariusze mieli trudnosci z rozszyfrowaniem naszych paszportow, lokalni tylko pokazuja dowody osobiste). W Paragwaju jest nieco taniej wiec niektorze ludzie wybieraja sie tam na zakupy. My zabieramy same rowery. Z przystani ruszamy polnymi drogami wg wskazowek miejscowych w strone wodospadu Nacunday. To wodospad o wys gdzies 40 m malowniczo polozony w dzungli na rzece o tej samej nazwie, ktora wpada do Parany. Droga jest polna, o czerwonej nawierzchni bo gleba wokol jest czerwona. Jadac generalnie na poludnie (nie ma tam zadnych oznakwan)przez miejscowe zadupia docieramy po 30 km do celu (wg miejscowych mialo byc 15 km). Ostatni odcinek wiedzie nikla drozka lasem z wieloma tropikalnymi gatunkami roslin. Huk spadajacej wody doprowadza nas bezblednie do celu. Miejsce jest przeurocze. Nie ma tu zadnych ludzi. Woda calym swym szerokim korytem spada ok 40 m na skaly w dole. Krotki odpoczynek i ruszamy z powrotem. Upal jest jednak powalajacy. Baczac na droge by nie zbladzic w ostatnie chwili docieramy do brzegu Parany bo ostatnia lodz na strone argentynska wlasnie miala odplywac. Zmeczeni ale szczesliwi docieramy do naszej przytulnej bazy w Wandzie. U pana Firki myjemy rowery, ktore pokryte byly gruba powloka czerwonego kurzu, zreszta my sami tez . Pan Firka to wielki patriota, bylismy u niego dzien wczesniej przez kilka godzin. Ma w domu flagi Polski, ktore caluje, mimo ze tu mieszka od dziecinstwa to wciaz mysli o Polsce a jego opowiadania byly bardzo ciekawe.
ARGENTYNA: Wodospady Iguazu
Znow formalnosci i wkrotce jestesmy oficjalnie w tym kraju. Ceny nas troche szokuja (na minus). 21 km jazdy w potwornym upale i jestesmy w parku narodowym Iguazu. Cena 130 peso (ok. 90 zl) ale co zrobic. Wodospady sa imponujace. Pomijajac cala komercje tego miejsca, mnostwo ludzi to warto zaznaczyc ze spadajaca z impetem rzeka robi wrazenie. Jest tu porobionych mnostwo kladek, mostow, punktow widokowych bez ktorych nie bylo by mozliwe dojscie w bezposrednie sasiedztwo wodospadow. Zmeczeni chodzeniem i upalem po obejsciu glownych traktow opuszczamy park narodowy kierujac sie na poludnie do miejscowosci Wanda. Tu mielismy nadzieje spotkac sie z polnia. Zmrok jedna nadchodzil nieublagalnie i za rada jednego z miejscowych trafilismy na fajny darmowy camping nad jeziorem. Obecnie jestesmy juz w Wandzie. Gosciny udzielila nam pani Marta Sawa w polskiej szkole. Mamy caly lokal dla siebie. Spedzimy tu dzien, popierzemy nasze ubrania i ruszamy jutro dalej na poludnie.
W wyprawie mozna poczytac rowniez na blogu - http://www.hilustour.blogspot.com.ar/p/blog-page_6.html sa tam tez zdjecia
PARAGWAJ: Maniana znaczy jutro
Wkrotce tez przeprawiamy sie przez brazylijski punkt celny, nastepnie po moscie nad szeroka tu juz Parana przejezdzamy do paragwajskiego punktu granicznego gdzie otrzymujemy kolejne pieczatki w paszportach. Ciudad del Este bo tak nazywa sie to miasto za rzeka to juz inny swiat. Tu juz obowiazuje jezyk hiszpanski, ktorym Damian moze sie juz dogadac. Sporo Indian Guarani. Ich jezyk (guarani) jest drugim oficjalnym jezykiem kraju. Ruch duzo mniejszy niz w Brazylii, dominuja stare samochody a autobusy to w wiekszosci zabytki chyba sprzed 40 lat. Paragwaj mial byc dla nas krotkim epizodem bo 21 km na poludnie promem rzecznym chcemy przedostac sie do Puerto Iguazu, ktore lezy juz po stronie argentenskiej. To tzw. Zona Tres Fronteras (w miejscu gdzie wpada rzeka Iguazu do Parany stykaja sie granice Brazylii, Paragwaju i Argentyny. Szybko w skwarne poludnie dojezdzamy do zapyzialej osady Puerto Presidente Franco. Stromy zjazd do brzegu Parany gdzie rzekomo mial kursowac prom na strone argentyska. Tu czeka nas niespodzianka. Prom kursuje tylko od poniedzialku do piatku. Byla niedziela. Coz nam pozostalo. Musimy czekac do jutra. Maniana zadziala w tym przypadku. Wracamy pod gore do pierwszych zabudowan gdzie byl maly bar. Za reszte reali kupujemy zimna cola i od razu zalatawiamy sobie fajne miejsce na namiot w obejsciu gospodarzy knajpki. Czas wypelniamy czyszczeniem rowerow, wymiana lancuchow i przegladem bagazu. Fajnie uplywa czas do wieczora. Pierwsza czesc nocy to paragwajska impreza nieopodal. Muzyka na full, paragwajskie i hiszpanskie szlagry dlugo bedziemy pamietac. Potem wszystko cichnie a my spokojnie spimy. Nazajutrz, wskakujemy na rowery i zjezdzamy do promu. Pogranicznicy daja nam goracej wody wiec sniadanie wypada znakomicie. Tak na marginesie tu wszyscy racza sie yerba mate. Kazdy chodzi z termosem i ciagle dolewa wody do mate. Jeden gosc nas czestuje z czego skwapliwie korzystamy. Znow formalnosci graniczne, ktore w naszym wypadku odbywaja sie z wielkim namaszczeniem. Dwie pieczatki i podpis przedstawiciela wladzy. Atmosfera tu panujaca jest adekwatana do upalu. Kilku zolnierzy rozsiadlo sie w cienu saczac yerbe, kilka psow spi opodal. Wkrotce prom podplywa i kilka samochodow i pieszych leniwie rusza na dek. Parana ma dosc silny nurt. Moze po 15 minutach jestesmy w Argentynie.
BRAZYLIA: Rowerami przez stan Parana
Szybko minęły 2 piękne dni spędzone na wycieczkach do jaskiń i w wybornym towarzystwie naszych już brazylijskich przyjaciół z miejscowego klubu. Po serdecznym pożegnaniu ruszamy w drogę na zachód Brazyli do oddalonego o 600 km Foz do Iguaçu. Teren jest nadal górzysto - wyżynny a na domiar złego poprzecinany glębokimi dolinami rzek. Skutkuje to sporymi podjazdami a zjazdy zawsze wydają się za krótkie. Słonce też nieźle kąsa nasze ciała. Wieczorami do działa niszenia przystępują komary i jakieś inne robactwo, którego tu wszędzie pełno. Pierwsza noc po wyjeździe z Ponta Grossa spędzamy na posiadłości pewnego Ukranica (nawet trochę gadamy po rusku). Następny etap wiódł mocno pofałdowanym terenem do Virmond, gdzie liczyliśmy na biwak u polskiego księdza. Nie dość, że przejechalismy 150 km i po drodze Christoph złapał gumę, to na miejscu okazało się, że księdza nie ma. Zapadał już zmrok a z biwakiem było krucho. Miejscowe parafianki wskazały nam publiczne miejsce w pobliżu koscioła. Rozbiliśmy już nawet namiot, gdy niespodziewanie w pobliżu przyjechał trak z podejrzanymi typami. Wyglądało to jak lustracja. Było już ciemno. Zwijamy spowrotem namiot i wyszukujemy przy lokalnych zabudowaniach cichego i ciemnego kąta. Śpimy na dworze w sandałach i w każdej chwili gotowi do szybkiej ewakuacji na wypadek nie przewidywalnych zdarzen. Noc jednak minęla spokojnie. Ranek natomiast naszykował nowe niespodzianki. Obydwa rowery posiadały kapcie. Przy okazji naprawy Christoph zmienia opony przód - tył a Damian wymienia dętke.Przyczyną tych uszkodzeń są rozwalone opony a właściwie druty po nich. W południe ruszamy dalej. Upał i monotonna droga. Huśtawka góra - dól nadal trwa. Wybija to strasznie z rytmu. W okolicach Nova Laranjeiras wjeżdżamy na teren rezerwatu Indian Caingangi. Ksieża ostrzegali nas przed tymi Indianami. Przy drodze mają coś w rodzaju stoisk z swymi wyrobami (łuki, strzały, kosze, hamaki). Widzimy czasem pośród drzew ich sklecone ledwo chatynki lub nawet szałasy. Dużo sympatycznych dzieci. Mieszkają bardzo prymitywnie. W końcu rezerwat się kończy a my na biwak zatrzymujemy się nieopodal stacji benzynowej w Boa Vista. Na stacji korzystamy z prysznicu, co wspaniale poprawia nasz nastrój. Na super miekkiej trawie w poblużu prywatnej posesji rozbijamy namiot i spędzamy wygodnie noc. Dalsza droga bardziej się kładzie. Mijamy ruchliwe Cascavel i docieramy do Santa Tereza, gdzie znów przy pobliskiej stacji benzynowej na prywatnej posesji (chyba własciciela stacji) spędzamy noc. Dalej dosc monotonna droga. Ostatnia noc w Brazylii spedzamy na uroczej fazendzie u jeszcze bardziej uroczej pani, ktora przyniosla nam owocow i innych smakolykow. Po spokojnej nocy ruszylismy do pobliskiej juz granicy z Paragwajem. Po drodze jeszcze spotykamy 2 brazylijskich bikerow, ktorzy nas ostrzegaja przed kradziezami po drugiej stronie Parany.
Brazylia - podsumowanie
BRAZYLIA TO KRAJ NIE DLA ROWERZYSTOW. Choc w duzych miastach sa dobre sciezki rowerowe, z ktorych skwapliwie korzystalismy to jednak nie zmienia to ogolnej opini. Wiele razy mielismy niebezpieczne sytuacje na drodze. Kilka razy gdybysmy nie zjechali z drogi w chaszcze to chyba nie bylo by tych slow. Na szczescie glowne drogi maja szerokie pasy awaryjne i po nich mozna spokojnie jechac. Samochody ciezarowe sa z reguly przeladowane co skutkuje ciaglym rozrywaniem opon. Kilka razy jestesmy swiadkami takich zdarzen a raz to nie wiedzielsmy jak uniknac lecacych wszedzie szczatek opony. Klimat - w poblizu Rio fatalny. Goraco i wilgotno. Kilka razy bylismy na granicy udaru slonecznego. Potem dziennie deszcze. Na poludniu lepiej. Cieplo nadal ale powietrze suche.
Ludzie - W wiekszosci przypadkow sympatyczni, zyczliwi. Zawsze nas pozdrawiali. Gorzej na peryferiach wielkich miast. Favele to dzielnice nedzy. Dla nich tacy jak my to glowny lup. Trzeba patrzec na wszystkie strony i unikac niebezpiecznych sytuacji. W stanie Parana jest bardziej europejsko. Wiele polskich nazw. Spotkalismy nawet Polakow ale nie mowili z wyjatkiem kilku slow po polsku. Fajne wspomnienia mamy z Ponta Grossa gdzie z miejscowym grotolazami chodzilismy do jaskin. W Curytybie bylismy wspaniale goszczenie przez ks. Kazimerza.
Przyroda - z reguly droga wyznacza granice miedzy cywilizacja a dzungla ze swoim zyciem. Weze, jaszczurki, robactwo, duze mrowki. Czasem polozylismy chleb a juz setki mrowek bylo na nim. Na poludniu lasy tylko miejscami. Duzo uprawnych pol.
Teren - Wiekszosc naszej trasy przez Brazylie to tereny gorzyste lub wyzynne. Dalo nam sie to w znaki. Najspokojniejszy a zarazem najiekniejszy odcinek wedrowki wiodl z Jaqui do Apiau. Na poludniu teren monotonny.
BRAZYLIA: w jaskiniach Ponta Grossa
Po wylewnym pozegnaniu z ksiedzmi z polskiej placowki misyjnej w Curtytybie (pozdrawiamy) ruszylismy na zachod do Ponta Grossy gdzie bylismy umowieni z grotolazami Grupo Universitário de Pesquisas Espeleológicas – GUPE . Droga byla ruchliwa ale latwa. Mkniemy przeto jak szaleni, kilometry szybko uciekaly a my szybko zblizamy sie do naszego celu. W trakcie jednego z odpoczynkow w pobluzu stacji benzynowej mamy ciekawe spotakanie z miejscowa fauna. Pijac kawe zauwazamy duze jaszczrki (takie wielkosci duzego psa). Sa jednak plochliwe i przy probie zrobienia zdjecia ucziekaja. Noc poprzedzajaca przyjazd do Ponta Grossa spedzamy w namiocie rozstawionym w lesie na skraju parku narodowego Villa Velha. Noc minela spokojnie. Nazajutrz spotykamy sie w umowionym wczesniej (dzieki ksiedzowi Kazimierzowi) miejscu z grotolazami z Ponta Grossa. Byli to Mario, Henrique i Lais. Mario zabiera nasze bagaze i nas. 2 noce spimy w mieszkaniu u Mario. W pierwszy dzien udajemy sie do tzw. dolines (skalne studnie wymyte w piaskowcach). Pod wzgledem geologicznym to bardzo ciekawy przypadek dzialania wody na skalne podloze. Studnie maja od 50 do 80 m glebokosci i srednice od 30 do 50 m srednicy. Byly to Poco dos Andorinahas, (dwie blizniacze studnie obok siebie, do jednej schodzimy na dno), Gemes i najciekawsza Buraco do Padre. W tej ostaniej w jednej ze scian jest duzy otwor skad z duza moca wylywa woda tworzac fantastyczny wodospad. Sciany sa w wielu miejscach przewieszone potegujac przez to piekno tego zakatka. Gra swiatel dopelnia reszty. Jestesmy zauroczeni tym spektaklem. Brodzimy w wodzie na dnie studni. Drugi dzien spedzamy na zwiedzaniu jaskini Olhos D'Agua typowo krasowej mytej w wapieniu. Przechodzimy glowny ciag jaskini ktorym plynie rzeka meandrujaca w uroczym korytarzu ozodbionym bogata szata naciekowa. Jaskinia posiada 5 otowrow w postaci pionowych studni. Ostatni, obszerny otwor wyprowadza nas na powierzchnie. Nizej znajduje sie wywierzysko jaskiniowej rzeki. Wracamy do aut a potem jedziemy do bodegi (degustacja win) na kawe i ciasto. Dzien konczymy udajac sie do bardzo ciekawego kompleksu skal. Znajduje sie tu mnostwo drog wspinaczkowych. Pod obszernym okapem zachowaly sie rysunki wykonane przez Indian okolo 5000 lat temu. Oprocz aspektu jakiniowego musimy podkreslic niezwykla gosicnnosc gospodarzy. Byli przesympateczni. Pomogli nam zaltawic niezbedne zakupy np. ladowarka do aparatu Canon. Mario udzielil nam schornienia w swoim mieszkaniu a jego zona zadbala o nasze podniebienie w krolewski sposob. Henrique i Lais udzielili nam wyczerpujacych informacji na temat tego regionu, jego geologii i spraw dotyczacych tutejszego ruchu speleologicznego.
BRAZYLIA - Przeprawa do Curytyby
Tu mozna poczytac wiecej i obejrzec foty - http://hilustour.blogspot.com.br/p/blog-page_6.html
Zjazd do Ribeiry byl cudny lecz przed nami byly nowe pasma gorskie przekraczajace wysokoscia znacznie ponad 1200 m. Jedyna asfaltowa droga wiodla teraz z glebogiej doliny Rio Tunas na wierzchowiny gor. 25 km podjazdu kosztowalo nas sporo wysilku. Potem wprawdzie sa zjazdy ale krotsze. 62 km to wszystko co mozemy zrobic jednego dnia. Kilka slow o totejszych gorach. Sa po prostu bezkresne. Nie ma sciezek, drog nie mowiac o jakiejkolwiek infrastrukturze turystycznej. Zmeczeni gorskim etapem osiagamy miejscowosc Tunas de Parana. Tu przesympatycznie mechanicy udzielaja nam pomocy (namiot, woda, telefon). Drugi dzien to jazda do Curytyby. Troche mniejsze przewyzszenia lecz nada gory. Na horyzoncie pojawiaja sie wysokie szczyty ale je omijamy. Poznym popoludniem docieramy do polskiej placowki misyjnej w Curytybie. Mamy tu serdeczne przyjecie przez ks. Kazimierza i innych ksiezy. Warunki wysmienite. Odpoczniemy tu jeden dzien i wylizemy rany.
BRAZYLIA - rowerowa konkwista
Rio de Janerio - ucieczka z piekla (pisze z portugalskiej klawiatury, moze ktos poprawi bledy)
Po odespaniu na polskiej parafii trutow podrozy ruszamy w droge. Zaczyna sie rowerowa konkwista. Jazda rowerem po Rio to wyczyna sam w sobie. To przebiegamy przez ulece na druga strona, to jestesmy spychani na pobocza. Czasem musimy sie zatrzymac by przpuscic autobus badz ciezaroweke. Tunele to prawdziwy horror. Wzdoz Copacabany a potem Ipanemy (nie wiem co ludzie tu widza pieknego) jedziemy najpierw rowerowa sciezka na zachod. Potem sciezka sie konczy i pakujemy sie w jednokierunkowa droge pod prad. To co tu przezywamy to temat na osobna opowiesc. Przez nadmorskie kurorty ale takze fawele kierujemy sie w strone Igautai. Bardzo ruchliwymi drogam, czasem traktami rowerowymi. Czesto bladzimy. Kilka razy wjezadzamy w ochydne fawele pelne podejrzanych typow. Jest straszny upal. Powietrze lepkie. Pijemy potezne ilosci plynow. W Rio i ksiadz i Polacy tam mieszkajacy ostrzegali na przed spaniem w namioce. Kazdy z nich byl juz tu napadniety lub pobity. Opowiesci mrozace krew w zylach. Gdy spragnienie i zmeczeni na granicy udaru slonecznego docieramy do knajpy z ktora bylo niby camping (taki w wydaniu brazylijskim). To juz takie brazylijskie klimaty. Nie mam czasu sie rozpisywac ale jakos przespalismy pierwsza noc znosnie. Dalsze 2 dni to zmaganie z upalem i pragnieniem. Czym dalej na zachod tym lepiej. Droga ma pas awaryjny a aglomeracja Rio z calym swoim chaosem na szczescie za nami. Jezel byl by ktos tak glup by kopiowac ten wyczyn to radzimy tego NIE ROBIC.
Wybrzeze Atlantyku.
Wciaz w tropikalnych upalach podazamy wzdoz gorzystego wybrzeza Brazylii. Podjazdy, zjazdy, czasem bardzo stromo. Otacza na roslinnosc tropikalna. Nie mozna sobie tu tak wejsc to lasu jak u nas. Wszystko jest splatane, ostre, nieprzystepne. Jest tu rowniez sporo wezy. Widzymy kilka rozjechanych na drodze. Budzi to respekt. Tu coraz czescie a wlasciwie dziennie pada deszcz. Czasem to prawdziwe ulewy. Spimy w obejsciach ludzi. 2 razy spimy na dziko zamaskowani jak komandosi. Generalnie ludzie bardzo zyczliw, pomocni. Pozdrawiaja nas. Robia sobie z nami zdjecia. Nikt tu nie widzial takich wariatow (dos locos). W koncu docieramy do Santos.
Santos
To tez duze miasto. 2 przeprawami promowymi (takie jak w Swinousciu) przedostajemy sie na glowna arterie Santos. Santos to takze wielki port. Wplywaja tu potezne statki. Jedziemy fajna sciezka rowrowa wzdoz plazy. Leje deszcz. Krzyskowi nagle strzelila opona (markowa Maraton plus). Na szczesie przy patrolu policyjnym. Krzysiek zdejmuje resztki opony a Damian jezdzi po miescie i zdobywa nowa opone i detke. Jedna zaraz kupujemy na zapas. Szybko wszystko zakladamy i pragniemy przed noca uciec z Santos. Ale to tez ogromne aglomeracja. Bladzimy czasem. Dobrze ze jest tu dluga trasa rowerowa ktora wyprowadza nas bezpiecznie z centrum. Ale przy zapdajacym zmroku wjezdzamy w dzielnice biedoty. Widzac ze nie mamy szans wydostac sie z slumsow wracamy kilka km do motelu uprzednio upatrzonego (byl to w zasadzie miejscowy burdel). Jest jednak poogradzany murami i drutami kolczastymi a bram jak w forcie. Wszystko strzezone jak przed napadem Apaczow. Nazajutrz szybko sie pakujemy i jedziemy dalej. W Mongagua szukajac drogi znow znalezlismy sie w fawelach. Tu byla niebezpieczna sytuacja jak kilkku mlodych czarnych nas nagle otoczylo gdy pytalismy o droge. Nie czakajac na odpowiecz uciekamy na kladke i nia na druga strona autostrady. Dalej pasem awaryjnyn autostrady do Peruibe. Stad juz na szczescie oddalamy sie od morza. Niemal ciagle leje.
Interior
Przez nie wyskokie gory dojezdzamy do Jacugi (autostrada Sao Paulo - Curytyba. Tu zjezdzamy z ruchliwej drogi i czujemy sie jak w raju. Ruchu wlasciwe nie ma. Na noc zatrzymujemy sie w uroczej gorskiej kotlince na malej fazendzie (brazylijskie ranczo). Dalsza droga to pusta szosa do Sete Barras. Gory porosniete tropikalna puszcza. Odglosy stad dochodzace sa niesmowite. W dolinie plynie duza rzeka. Z Sete Barras gruntowa droga jedziemy przez bananowe plantacje do Eldorado. Na noc zatrzymujemy sie przy malej chatynce gdzie z miejscowymi chlopakami garmy w pilke mecz Polska - Brazylia. Obie druzyny odspiewuja hymny. Gramy 2 na 2 na jedna brame. W bramce byl miejscowy chlopak. Po 100 km pedalowanie udej sie nam drugi raz w historii ograc Brazylie 7 - 2. Deszcze przerwal mecz. Dalej jedziemy w deszczach. Po drodze mijamy sporo bagnisk. Iporanga to male miasteczko gdzie zycie saczy sie swoistym miejscowym rytmem. Caballero na mulach, ludzie wysiaduja pod scianami domow. Robimy tylko zakupy i dalej do Parku narodowego PETAR - to gory Serra Paranacacaiba. Tu wystepuja zjawiska krasowe. Droga znow grontowa. Leje. Nie zwiedzamy tu zadnych jaskin bo dostep do nich jest obwarowany dziwnymi przepisami. Znajduje sie tu jedna otowr jaskinie o wysokosci 215 m. (podobno najwyzszy na swiecie). Docieramy w koncu do Apiau (tu zdjecie do lokalnej gazety) i pieknym dlugim zjazdem do Ribeiry (po drodze widzimy chlopca jak na kiju taszczyl sporego weza) na granicy stanu Sao Paulo i Parana. Stad pisze te relacje
Na razie wszystko OK. Czujemy sie dobrze. Jestesmy zgrani. Staramy sie dobrze odzywiac choc ceny brazylijskie sa nawet na warunki niemieckie nie mowioac o polskich duze. Nawet wode trzeba kupowac. Jestesmy tez pokaszenie przez komary i inne owady. Brudni i prawie caly czas mokrzy. Nic nie chce schnac. Jak tylko bedzie okazja zrobimy pranie. O czystosc dbamy. Staramy sie myc w kazdym mozliwym miejcu z czysta woda.
Teraz zmierzamy do Curytyby. 120 km.
Pozdrawiamy serdecznie